Reklama

Od kilku lat prowadziłam zespół gabinetów, w których przyjmowali dwaj psycholodzy, pedagog, coach i mediator. Praca z ludźmi, ich problemy, wciąż nowe, a zarazem wciąż te same. Historia lubi się powtarzać, a my niechętnie uczymy się na błędach, zwłaszcza cudzych. Niemniej zawsze chciałam pomagać innym. Wierzyłam, że każdego można uratować.

Reklama

Po kilku latach zmodyfikowałam to przekonanie, bo życie pokazało mi, że owszem, każdego, ale pod jednym warunkiem: sam zainteresowany naprawdę musi chcieć pomocy. A z tym bywało różnie. Czasami komuś się tylko wydawało, że pragnie zmian, innym razem robił to dla kogoś, nie dla siebie. Takie przypadki były z góry skazane na porażkę. I już rozumiałam, że to nie moja porażka. Musiałam pogodzić się z przykrym faktem, że nie pomogę komuś, kto nie chce spojrzeć prawdzie w oczy…

Ale najsmutniejsze były takie przypadki jak moja ostatnia pacjentka… Z reguły kobiety bezdzietne, które racjonalnie oceniały swoją życiową sytuację. Wiedziały już, czemu podejmowały takie, a nie inne decyzje, i miały całkowitą świadomość potrzeby zmian. A jednak nic nie zmieniały, nadal tkwiąc w klinczu okoliczności. Mijały miesiące, sytuacja stawała się coraz gorsza, a one nie robiły nic, by sobie pomóc. Były jak sparaliżowane. W takich patowych, chorych sytuacjach pomocne bywają dzieci, bo dla normalnych matek dobro dziecka to najlepsza motywacja do zmian. Zastraszona, zmanipulowana kobieta zniesie bardzo dużo, jeśli cierpi sama, ale krzywda własnego dziecka potrafi zmobilizować do działania nawet najsłabszą.

Nie bardzo wiem, co mam robić

To było tydzień temu. Wtedy też miałam dość ciężki dzień. Zabrakło mi siły na zakupy, a co dopiero mówić o obiedzie. Szukając w lodówce czegoś jadalnego, natknęłam się na resztki zapiekanki. Może nie była pierwszej świeżości, ale przynajmniej wiedziałam, co w niej jest, bo sama ją zrobiłam trzy dni wcześniej. Dziesięć minut podgrzewania i obiad miałam gotowy. I to nawet całkiem dobry. Zastanawiałam się nad najlepszym sposobem relaksu – książka, film czy drzemka? A może wszystko po kolei? Tak, to był dobry pomysł. Odstawiłam pusty talerz do zlewu i nalałam wody do szklanki. Miałam ochotę na wino, ale nie mogłam zlokalizować korkociągu.

Usadowiłam się wygodnie na kanapie i sięgnęłam po kryminał. Niestety, chyba już wiedziałam, kto jest mordercą, ale książka była na tyle dobrze napisana, że zapragnęłam, by autor sam przedstawił mi zakończenie. Zanim na dobre wciągnęłam się w lekturę, zadzwoniła moja komórka.

Zobacz także

– Tak, słucham – zaczęłam bez spoglądania na wyświetlacz.

– Dzień dobry, pani Haniu… – cichy, damski głos. – To ja, Kasia Z. Mam wizytę umówioną dopiero za tydzień, ale… no, przepraszam, ale zadzwoniłam teraz.

Przez chwilę panowała cisza, gdy gwałtownie próbowałam skojarzyć, z kim rozmawiam. Kasia Z., Kasia Z.… Szybko przerzucałam obrazy w pamięci. Jest! Córka toksycznej matki. Ta nieśmiała dziewczyna nie mogła się przemóc, by mówić mi po imieniu, choć dla ułatwienia komunikacji z większością pacjentów przechodziłam na „ty”.

– Tak, tak, poznaję. W czym mogę ci pomóc, chciałaś przenieść wizytę?

Chwila ciszy.

– Nie, nie… Zadzwoniłam, bo nie bardzo wiem, co mam robić.

– Stało się coś? – zaniepokoiłam się.

– Nie, ależ skąd, nic się nie stało, proszę się nie denerwować. Wiem, że nie powinnam dzwonić do domu, chyba że w bardzo nagłych sprawach, no ale to dla mnie jest taka jakby nagła sprawa, więc pomyślałam sobie, że pani mi coś doradzi. Ale jak pani nie ma czasu albo coś, to ja oczywiście nie chcę przeszkadzać – tłumaczyła nerwowo i nieco nieskładnie.

– Spokojnie, Kasiu, wszystko w porządku, oczywiście, że możemy porozmawiać.

Wszystko przeniosła na córkę

Zwykle unikałam takich sytuacji. Trzeba stawiać granice. Nie mogłam dopuścić do tego, żeby pacjenci wydzwaniali do mnie z każdym problemem o każdej porze dnia i nocy. Było jednak coś takiego w głosie dziewczyny, że nie potrafiłam jej grzecznie spławić.

Kasia to młoda, urocza osoba. Nie umie się uwolnić od matki. Zaborcza kobieta nie pozwalała dziewczynie rozwinąć skrzydeł i odlecieć. Chciała ją mieć na własność, kontrolować na każdym kroku. Co było zaprzeczeniem idei rozsądnego rodzicielstwa, bo wychowujemy dzieci dla świata, nie dla siebie.

Odkąd matka Kasi rozwiodła się z jej ojcem, całą swoją miłość, zainteresowanie, troskę, po prostu wszystko przeniosła na córkę. Czym wyrządzała jej krzywdę. Paskudną, podstępną, bo stopniowo troska przerodziła się w uzależnienie, a potem w zniewolenie.

Kasia od trzech lat nie mieszka już z matką, jednak praktycznie to niczego nie zmieniło w ich relacjach. Odwiedza mamę codziennie, czasem dwa razy dziennie: rano przed pracą, a potem wieczorem. Kiedy coś jej wypada, jak chociażby nadgodziny, matka się obraża, i to poważnie. Na kilka dni przynajmniej! Płacze, stosuje szantaż emocjonalny, robi, co może, żeby córka czuła się winna i odpowiedzialna za jej szczęście oraz nieszczęście.

I tak sobie żyły, pętla się zacieśniała, aż... Kasia, w końcu młoda i atrakcyjna kobieta, choć zaniedbana, poznała mężczyznę. Zakochała się i rozkwitła. Niestety, bardzo szybko pojawiły się konflikty, bo partner Kasi nie zamierzał żyć w trójkącie z jej matką. Kasia znalazła się w potrzasku. Wiedziała, że obu stronom nie dogodzi. Nie wiedziała, że wcale nie musi, bo zazdrosna matka nigdy jej nie nauczyła, że szczęścia się nie osiąga poprzez zadowalanie innych. Że droga do szczęścia wiedzie przez spełnianie własnych pragnień, nie cudzych. Kłopot w tym, że jedynym pragnieniem Kasi od lat była potrzeba zadowalania matki. Szach i mat. Jak w takim chorym układzie zacząć walczyć o siebie?

Ów partner okazał się rozsądnym facetem, na dokładkę naprawdę zależało mu na dziewczynie – zaproponował jej terapię. I tak od pół roku Kasia była moją pacjentką, a ja pomagałam jej znaleźć własną drogę.

Przecież to było oczywiste

Dziś Kasia znowu potrzebowała pomocy. I dobiła mnie nowiną.

– Marcin mi się oświadczył – usłyszałam wreszcie wielką nowinę.

– Gratuluję – uśmiechnęłam się. – To chyba dobrze? – zapytałam, bo ton dziewczyny nie do końca na to wskazywał.

– Cudownie – nadal zero entuzjazmu.

– Słyszę, że jest jakiś problem.

– No jest… Jak zwykle z mamą.

Wzięłam głęboki oddech.

– Co tym razem?

– Mama też się niby ucieszyła. Chociaż narzekała, że Marcin mnie jej zabiera, że zostanie sama jak palec, ale z drugiej strony to przecież naturalne, że dzieci zakładają własne rodziny, że tak musi być.

– Bardzo rozsądne podejście.

– Właśnie, więc na początku bardzo się ucieszyłam na taką jej reakcję, ale potem mama powiedziała, że ma świetny pomysł…

– Mianowicie? – spytałam ostrożnie.

– Stwierdziła, że ona sprzeda swoje mieszkanie, ja sprzedam swoje, Marcin coś tam dołoży i kupimy sobie ładny domek, w którym zamieszkamy wszyscy razem – wyrzuciła z siebie jednym tchem.

Powinnam przewidzieć taki obrót sprawy. Przecież było oczywiste, że kobieta typu „wampir emocjonalny” nie odda swojej jedynej córki bez walki.

– Marcin się nie zgodził. Ja też wolałabym nie…

– Wolałabyś?! – może ciut za bardzo się uniosłam, ale w końcu prowadziłam terapię poza godzinami pracy.

Chwila ciszy.

– Nie, nie chciałabym – tym razem głos Kasi zabrzmiał stanowczo. – Nie wyobrażam sobie, żebyśmy mogli zamieszkać z moją mamą pod jednym dachem. Nie zrobiłabym tego Marcinowi.

Zuch dziewczyna. Byłam z niej dumna. Skoro to rozumiała, istniała dla niej nadzieja.

– To w czym problem?

– Chciałam wiedzieć, co pani o tym myśli.

– Potrzebujesz rozgrzeszenia?

– Raczej wsparcia.

Nie pomogę, jeśli ktoś sam sobie nie pomoże

– To zły numer telefonu wybrałaś… – odpowiedziałam najcieplej, jak potrafiłam. – Kasiu, nie ma najmniejszego znaczenia, co ja o tym sądzę. To twoje życie, twoje decyzje, ty będziesz musiała z nimi żyć. Więc powinnaś je podejmować w zgodzie ze sobą. Bez względu na to, co na ten temat myślą twoja mama, Marcin czy ja. Nikt nie może decydować ze ciebie. Rozumiesz to?

– Tak… Liczy się tylko to, czego ja chcę.

– Właśnie. Nawet jeżeli jakaś decyzja nie podoba się naszym bliskim, czasami nie mogą zrobić nic innego, jak tylko ją uszanować i zaakceptować. Na tym to polega. Żeby być dobrym dla innych, musimy być najpierw dobrzy dla siebie – podsumowałam.

– Dziękuję – w głosie mojej pacjentki był spokój. – Tak czy inaczej, pomogła mi pani. Bardzo dziękuję za poświęcony czas.

– A ja życzę ci wszystkiego najlepszego.

Przez chwilę obie milczałyśmy.

– Rozumiem, że widzimy się za tydzień?

– Oczywiście, do zobaczenia, pani Haniu.

Byłam zadowolona, że jej nie spławiłam. Czułam, że to był strategiczny moment w życiu Kasi. Chyba wreszcie zrozumiała, iż sama potrafi znaleźć własną drogę, co więcej – będzie umiała nią podążyć. Uśmiechnęłam się do siebie. W tamtej chwili naprawdę cholernie lubiłam swoją pracę!

Reklama

Minął tydzień, Kasia pojawiła się u mnie i powiedziała, że… zerwała z Marcinem. Teraz patrzyłam na drzwi, które cicho za sobą zamknęła, i powtarzałam sobie, że nie można pomóc komuś, kto nie chce ruszyć z miejsca.

Reklama
Reklama
Reklama