Reklama

Łatwo nie było, lecz w końcu się udało. Szczegółów nie zdradzę, bo otrzymałem staranne wychowanie i nie zwykłem opowiadać na prawo i lewo o tajemnicach swojej alkowy. Mogę napisać tylko tyle, że miesiąc po imprezie sylwestrowej, na której się poznaliśmy, moje uczucie zostało odwzajemnione i wszystko zaczęło się układać jak w filmowym romansie.

Reklama

Niczym dźwięk dzwonu bijącego na alarm

W połowie maja zabrałem Justysię na piknik. Tak po prawdzie, to zamierzałem się jej oświadczyć i wykombinowałem, aby uczynić to w staroświeckim stylu i pięknych okolicznościach przyrody. Chciałem paść przed nią na kolana z bukietem polnych kwiatów, najlepiej o zachodzie słońca, i poprosić, by została moją panią. Pomysł nie wydawał się może wielce oryginalny, ale znacznie – moim zdaniem – lepszy od banalnej wiąchy róż i kolacji przy świecach w modnej knajpie.

Justyna była mocno zdziwiona faktem, że wywiozłem ją nad jezioro, na dodatek w ustronne miejsce, i że przygotowałem wałówkę godną rodziny królewskiej. Przez myśl jej jednak nie przeszło, że za butelką francuskich bąbelków, owocami oraz pieczoną jagnięciną może się kryć coś jeszcze…

– Wygrałeś na loterii czy zamierzasz mnie tutaj uwieść? – spytała, kiedy rozłożyłem na trawie koc i wypakowałem z koszyka wspomniane rarytasy,

– Nie wygrałem, a jeśli chodzi o seks, to owszem, zaświtała mi w głowie taka myśl i planuję ją zrealizować – odpowiedziałem zgodnie z prawdą, zakładając, że przyjmie moje oświadczyny i po sakramentalnym „tak” wezmę ją w ramiona.

Zobacz także

Wkrótce na palcu mojej ukochanej błysnął pierścionek z brylancikiem, kwiaty wylądowały w kubełku, w którym chłodził się szampan, a my opadliśmy w czułych objęciach na ziemię… I wtedy gdzieś pod głową Justyny rozdzwonił się telefon. Wydobywające z niego, „drryń, drrryń” zabrzmiało w upojnej ciszy wieczoru niczym dźwięk bijącego na alarm, kościelnego dzwonu, powodując u mnie nagły skok ciśnienia.

– Twój? – zmarszczyła brwi narzeczona, wyplątując się z mych objęć. – Ja swojego nie wzięłam – dodała z wyrzutem.

– Nie! Skąd! Wyłączyłem i zostawiłem w aucie, w schowku.

– Dziwne. Ktoś zgubił?

– Na to wygląda – stwierdziłem, pomagając jej usiąść i zaglądając pod koc.

Komórka ciągle dzwoniła, więc nie miałem najmniejszego kłopotu, żeby ją znaleźć. Tkwiła pod grubą warstwą połamanej trawy, wciśnięta w niewielkie zagłębienie w ziemi. Przez chwilę, patrzyłem na nią całkowicie bezmyślnym wzrokiem i nie bardzo wiedziałem, co z tym fantem począć.

Albowiem prysły zmysły

– No, odbierz. Może to właściciel albo znajomy właściciela – ponagliła mnie Justyna lekko zniecierpliwionym tonem.

Spełniłem jej prośbę, ale zamiast ludzkiego głosu usłyszałem pluski, bulgotania i stłumiony szum, jakbym przytknął sobie do ucha ogromną muszlę. W normalnych okolicznościach byłoby to przyjemne doznanie, lecz wtedy poczułem się cokolwiek nieswojo. Po karku przebiegł mi zimny dreszcz.

– Halo? – podniosłem odruchowo głos – Proszę się odezwać. Ten aparat został przed chwilą znaleziony. Halo?

Zagadkowy szum na moment przycichł, a potem połączenie zostało przerwane.

– Ktoś sobie robi jaja – mruknąłem z niechęcią.

– Tak? – zaciekawiła się narzeczona. – A co: zwyczajny głuchy telefon czy jakiś napaleniec dyszący do słuchawki?

– Raczej żartowniś, który wrzucił komórkę do akwarium – odparłem. – Numer się wyświetlił, mógłbym do niego oddzwonić, ale nie będę przecież rozmawiał z debilem… Znam ten model, miałem kiedyś podobny. Otworzę menu, sprawdzę kontakty, może uda mi się trafić na kogoś bardziej rozumnego. No… chyba że wolisz wrócić do przerwanych zajęć. Telefon nie zając, nie ucieknie, prawda? – mrugnąłem znacząco.

Justyna spojrzała na słońce chylące się ku zachodowi, na pomarszczone wiatrem jezioro, na pluskające się przy brzegu dzikie ptactwo i skuliła ramiona.

– Może innym razem, skarbie. Robi się zimno – powiedziała, a ja dałbym sobie rękę uciąć, że w tonie jej głosu i w spojrzeniu pojawił się cień niepokoju.

– Poza tym, wiesz… „Albowiem prysły zmysły” – zanuciła refren starego szlagieru.

Miała rację. Atmosfera siadła, a w ciepłe powietrze majowego wieczoru wkradł się chłód. Okryłem ramiona narzeczonej swetrem, a sam zająłem się grzebaniem w cudzej komórce. Ku własnemu zaskoczeniu odkryłem, że jest dziewiczo czysta. W aparacie nie było żadnych zapisanych numerów, wiadomości, połączeń, zdjęć, tapet, plików muzycznych – dosłownie niczego! Jakby wszystko zostało celowo usunięte. Przyciśnięty do muru wybrałem numer żartownisia od bulgotów i tu czekała mnie kolejna niespodzianka, bo automat wycedził informację, że nie ma takiego numeru. To też wydało mi się dziwne, ale byłem na randce z ukochaną kobietą i nie zamierzałem zaprzątać sobie głowy telefonicznymi zagadkami.

– Kicha – westchnąłem, chowając komórkę do kieszeni spodni. – Wszystkie pliki są puste. Trzeba będzie oddać to cacko do biura rzeczy znalezionych.

Justyna dopiła szampana, zjadła ostatnie winogrono i posłała mi zamyślone spojrzenie.

– Podejrzana sprawa – mruknęła. – Nie sądzisz?

Szukałem jakiegoś cichego zakątka

Zamiast odpowiedzieć, poupychałem w samochodzie nasze rzeczy i zaprosiłem ją na spacer. Ruszyliśmy wolnym krokiem wzdłuż jeziora, nie mając bladego pojęcia, że nasza niewinna przechadzka zakończy się dramatem. W każdym razie nic tego nie zapowiadało. Było pięknie, cicho i bardzo romantycznie. Odbijające się w jeziorze promienie zachodzącego słońca utworzyły na wodzie prowadzący donikąd złoty szlak, a na poruszanych wiatrem falach tańczyły różnokolorowe świetlne refleksy. Nie jestem miłośnikiem kiczowatych widoków, ale ten wbił mi się w pamięć z niezwykłą wyrazistością.

– Ładnie tutaj – odezwała się Justyna i mocniej przytuliła do mojego ramienia. – Skąd znasz to miejsce, Kubusiu?

– Nie znam. Szukałem na mapie jakiegoś cichego zakątka i trafiłem długopisem prosto w ten akwen. Nie jest naturalny. Pół wieku temu to było wyrobisko górnicze czy coś w tym stylu. Trzeba się trochę natrudzić, żeby tu dojechać, no i wiesz, dla przeciętnego turysty to żadna atrakcja. Nie ma w pobliżu hotelu, pola namiotowego, knajpy z wyszynkiem, nie ma łódek, kajaków, nawet kąpać się nie można ani łowić ryb. Wiem, bo zrobiłem tu tydzień temu rekonesans i znalazłem jedynie tablice z ostrzegawczymi napisami i starą kładkę, która…

– Jaką kładkę? – weszła mi w słowo narzeczona.

Pokazałem jej palcem zacienioną zatoczkę i wchodzący na trzy metry w głąb jeziora nadszarpnięty zębem czasu drewniany pomost. Nie rzucał się zbytnio w oczy, ponieważ zasłaniała go bujna przybrzeżna roślinność.

Kiedy zobaczyłem to miejsce pierwszy raz, nie poczułem żadnych negatywnych emocji, lecz tego feralnego dnia dopadły mnie na jego widok bolesne skurcze żołądka. Trudno to logicznie wytłumaczyć – nagle ten uroczy fragment krajobrazu wydał mi się ponury i złowrogi. Poczułem zupełnie nowe dla mnie, irracjonalne pragnienie, aby wziąć nogi za pas. I na pewno zrobiłbym to, lecz Justyna pociągnęła mnie za rękę.

– Chodźmy tam – powiedziała, a ja, głupi, zamiast posłuchać podszeptów intuicji, bez szemrania ruszyłem za nią.

Woda pod popękanymi deskami wydawała się mętna i błotnista, a na jej powierzchni tworzyły groźne, syczące wiry. Coraz mocniejsze podmuchy wiatru zaczęły targać nam włosy i smagać ciała nienaturalnym zimnem. Zewsząd docierały do naszych uszu podejrzanie brzmiące szmery, pluski i trzaski, jakby w sitowiu grasował szczupak o rozmiarach rekina. Nie podobało mi się to miejsce. Miało złą energię i chyba Justyna też to wreszcie poczuła, bo zadrżała i ukryła pod pachami pokryte gęsią skórką dłonie.

– Brrr! – mruknęła. – Straszno tu jakoś. Wracaj… – nie zdołała dokończyć zdania, bowiem przeszkodziło jej w tym pikanie znalezionej komórki.

Dziwne to wszystko

Musiałem być nieźle nabuzowany, bo pamiętam, że serce podskoczyło mi do gardła, a z ust wyrwało się przekleństwo.

– Sorry, Jusia, ale o mało zawału nie dostałem. To chyba SMS – mruknąłem, wyciągając telefon z kieszeni spodni.

To nie był SMS, tylko plik z nagranym filmem. Słowo honoru, nie chciałem go otwierać i gdyby Justyna nie wisiała na moim ramieniu i nie wpatrywała z zaciekawieniem w niebieskie okienko komórki, nie zrobiłbym tego za skarby świata! Najpierw zobaczyliśmy wirujące smugi i kropki. Po chwili szarobure tło nieco się rozjaśniło, a na pierwszy plan przebiły jakieś ruchome cienie i falujące kształty. Nijaki kolor ekranu zmienił się na zielonkawo-granatowy, migotliwy i drżący.

– Ki diabeł? – zastanowiła się na głos moja narzeczona.

Jakby w odpowiedzi na jej pytanie obraz zaczął nabierać ostrości, moje serce zaś… wędrować do gardła, ponieważ dostrzegłem coś znajomego.

– Chryste – jęknąłem kilka sekund później, bo tylko na taką reakcję było mnie stać.

Film został nakręcony pod wodą a jego ostatni, zatrzymany przez tajemniczą stop-klatkę kadr pokazywał od dołu pomost i stojące na nim dwie postacie. To byliśmy my. Jystyna i ja, uwiecznieni w chwili, gdy sięgałem ręką po telefon. Ktoś nagrał nas z głębi jeziora i błyskawicznie przesłał ten obraz na komórkę! Istne science fiction, bo takiej operacji nie można wykonać w kilka minut. Znaczy można, ale trzeba dysponować odpowiednią aparaturą.

– Żadne „Chryste”, tylko głupi dowcip – rzekła na to moja dziewczyna. – Kiedyś dzieciaki przyczepiały sznurek do starego portfela, rzucały go w trawę i czekały na leszcza, który się po niego schyli. Teraz bawią się elektroniką. Czuję pod skórą, że w wodzie siedzi jakiś miejscowy dowcipniś z kamerą i dusi się ze śmiechu. Telefon też podrzucił.

Nie chciałem jej denerwować, lecz cała ta hipoteza była moim zdaniem mocno naciągana. Dzieci wpadają na różne dziwne pomysły i potrafią dorosłym napsuć krwi, ale ten wymagał skomplikowanej logistyki, drogiego sprzętu, no i umiejętności czytania w cudzych myślach.

– Nie wiem. Dziwne to wszystko – mruknąłem, schowałem telefon do kieszeni i mimowolnie wbiłem wzrok w chlupoczącą pod kładką wodę.

Miałem chyba przeczącą logice nadzieję, że narzeczona trafnie oceniła sytuację i że za moment z jeziora wyłoni się jakiś małoletni nurek. Gapiąc się tak, uświadomiłem sobie jedynie, że robi się coraz ciemniej i coraz straszniej, a ja boję się jak jasna cholera.

– Wracajmy. Jeśli ktoś tam był, dawno odpłynął – powiedziałem, trącając Jusię w łokieć.

Tymczasem ona zbliżyła się do krawędzi kładki, opadła na kolana i plasnęła dłonią w powierzchnię wody, jakby przywoływała tresowanego delfina.

– Hej ty, wyłaź! – krzyknęła, a kiedy nie doczekała się reakcji, chwyciła w rękę kij pływający w pobliżu i zaczęła nim grzebać w mulistych odmętach.

Rzuciliśmy się pędem do samochodu

Pewnie naoglądałem się za dużo horrorów, bo zobaczyłem oczami wyobraźni, jak z jeziora wynurza się macka potwora, owija wokół szyi narzeczonej i wciąga ją pod wodę. Fantazja była tak sugestywna, że o mało nie wpadłem w panikę.

– Pomóż mi – sapnęła Justyna. – Coś tam jest. Nie wiem. Coś plastikowego.

Posłusznie ukląkłem obok niej i wtedy stało się to najgorsze. Do naszych uszu dotarł stłumiony odgłos szurania, takie przeciągłe „grrrr”, potem zduszony plusk. Narzeczona drgnęła, wyciągnęła kij, spojrzała z zaciekawieniem na jego mokry, oblepiony czymś koniec, a jej usta wykrzywił grymas obrzydzenia. Ja też poczułem ten smród, ale nie zdążyłem niczego powiedzieć, bo woda zaczęła niepokojąco bulgotać, wypychając na powierzchnię… topielicę.

Daruję sobie drobiazgowy opis ciała, bo nie chcę epatować okropnościami; była to jednak najgorsza rzecz, jaką w życiu widziałem. Justyna dostała torsji i uciekła w krzaki, a ja próbowałem wezwać pomoc przez komórkę. Niestety, telefon przestał działać. Po chwili oboje rzuciliśmy się pędem do samochodu.

Czterdzieści minut później na tle słońca tonącego w jeziorze pokazały się niebieskie koguty radiowozów.

Nie znam szczegółów śledztwa i nie wiem, jak prokuratura odniosła się do naszych sensacyjnych zeznań – mam na myśli to dziwne połączenie z pluskiem w tle i nakręcony pod wodą film. Pewnie zwalono je na karb stresu, a całą resztę uznano za czysty zbieg okoliczności. Sympatyczny podoficer szepnął mi w tajemnicy, że znaleziony telefon nie należał do denatki i że nie miał prawa dzwonić, bo ktoś wyjął z niego kartę. Zasugerował w ten sposób, iż wtedy, na łące, wypiliśmy chyba za dużo szampana i coś nam się uroiło.

Na koniec dodał, że topielica miała lat 19 i była mieszkanką Bełchatowa. Zostawiła nawet pożegnalny list. Rodzina zgłosiła jej zniknięcie w połowie kwietnia. Zdaniem śledczych ciało nie wypływało tak długo, bo zaplątało się w jakieś zielsko. Uwolniła je niechcący Justyna.

Tysiące razy analizowaliśmy z żoną (Jusia wyszła za mnie w minione święta) każdą minutę spędzoną nad jeziorem i całkowicie wykluczyliśmy tezę o halucynacjach. Naszym zdaniem mieliśmy do czynienia z nadprzyrodzonymi zjawiskami, które zostały wywołane przez ducha tej biednej dziewczyny. Nigdy nie wierzyłem w takie rzeczy, ale myślę sobie, że nie mogła zaznać spokoju i pragnęła, by pochowano jej ciało w poświęconej ziemi. Bo jak inaczej to wytłumaczyć?

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama