Reklama

Kiedyś Wigilię zawsze obchodziliśmy u nas. Władek jeszcze w listopadzie robił zapasy ryb i grzybów, a ja myślałam tylko, czy barszcz będzie dość czysty i uszka nie rozpadną się w gotowaniu. Wtedy stół był za mały, krzeseł brakowało, a teraz? Siedzę sama, przy kuchennym blacie, bo nawet nie chce mi się nakrywać stołu w salonie. I tak nikt nie przyjdzie. Nie chcę robić z siebie ofiary, broń Boże. W zeszłym roku wnuczka wysłała mi SMS-a z życzeniami. Nawet nie zadzwoniła. A opłatka to ja z telefonem nie przełamię, prawda? No więc siedzę. I czekam, chociaż sama nie wiem na co.

Zerwałam się jak oparzona

Cały dzień chodziłam w szlafroku. Miałam wrażenie, że nawet czajnik mi współczuł – syczał cicho, jakby nie chciał mi przeszkadzać w tej mojej grudniowej apatii. Lodówka pełna, ale apetytu zero. Karp kupiony, śledzie w słoiku, a makowiec? Pewnie się zmarnuje. Upiekłam go z przyzwyczajenia.

Może Basia zadzwoni – mruknęłam do siebie, odpalając herbatę. – Albo Jacek, przecież mówił, że w tym roku nie jadą nigdzie dalej.

Telefon milczał. Jak zaklęty. Spojrzałam na ostatnią wiadomość od wnuczki. Był ostatnio użyty… w czerwcu. Serce mi ścisnęło. Nagle zadzwonił domofon. Zerwałam się jak oparzona.

– Tak? – odezwałam się z nadzieją, której aż się wstydziłam.

Poczta! – wrzasnął mężczyzna.

– A, dziękuję – wymamrotałam rozczarowana i nacisnęłam guzik.

Wieczorem jednak zebrałam się w sobie i zadzwoniłam do Basi.

– Halo? – odezwała się po kilku sygnałach.

– Cześć, kochanie, to ja. Aniela.

Babciu! – zabrzmiało zaskoczenie. – Myślałam… znaczy… wszystko dobrze?

– A co ma nie być dobrze? Siedzę przy stole z opłatkiem i czekam na cud – powiedziałam oschle.

– Babciu, no przecież mówiłam, że jedziemy do teściów…

– A ja mówiłam, że robię Wigilię w domu. Widocznie już nie jestem modna – rzuciłam i się rozłączyłam.

Ręka mi zadrżała

Zegar wybił szesnastą. Kiedyś o tej porze Władek doprawiał zupę grzybową i krzyczał z kuchni:

– Anielka, daj łyżkę, bo zgubiłem smak!

A ja udawałam, że się złoszczę, ale już podawałam mu tę łyżkę, jeszcze gorącą od barszczu. Dziś siedziałam sama przy kuchennym stole i patrzyłam na opłatek, który przyniosła sąsiadka. Zapakowany w folię, z życzeniami z drukarki.

– „Szczęścia, zdrowia, spełnienia marzeń” – przeczytałam na głos i prychnęłam. – Jakich marzeń? Żeby ktoś mnie z tego świata zabrał?

Nagle usłyszałam pukanie do drzwi. Podniosłam się niechętnie. Stała tam pani Irenka z trzeciego piętra, z siatką w ręku.

– Wesołych świąt. Pomyślałam, że może zjemy razem uszka, bo same smakują gorzej.

– A co, dzieci nie przyjechały? – spytałam, wpuszczając ją do środka.

– A gdzie tam. Zabrali wnuki na narty. A mnie zostawili termos z barszczem.

Westchnęłyśmy równocześnie.

– Usiądź – powiedziałam. – Zjemy razem, choćby po dwa uszka.

Rozłożyłam opłatek między nami. Chciałam się podzielić, ale ręka mi zadrżała. Irenka spojrzała na mnie ciepło.

Przynajmniej mamy siebie. I ten… opłatek – odpowiedziałam, próbując się uśmiechnąć.

Musiałam to zrobić

Irenka rozgrzewała barszcz, a ja grzebałam w szafce pod oknem. Wyciągnęłam kilka małych pakunków, owiniętych w błyszczący papier. Przygotowałam je tydzień temu. Na wypadek, gdyby jednak ktoś… gdyby może Jacek z dziećmi… albo Basia…

A co to? – zapytała Irenka, zerkając zza kuchennego fartuszka.

– A nic, głupota – mruknęłam. – Zrobiłam im paczki. Po jednej dla każdego. Z myślą, że może wpadną.

Mogę zobaczyć?

Podałam jej jeden z prezentów.

– Ty się chyba do tego Wigilii szykowałaś bardziej niż święty Mikołaj – Irenka powiedziała z przekąsem, ale bez złośliwości. – A oni cię zostawili.

– Myślałam… że chociaż Jacek zadzwoni. Albo wnuki. Widocznie ważniejsze są galerie handlowe i sushi z teściową.

Zamilkłyśmy na chwilę.

– Wiesz co? – Irenka otworzyła paczkę. – Renia jest samotna jak palec. Może byśmy i z nią przełamały się opłatkiem?

– Jak to?

– Zamiast się zadręczać, możemy zrobić coś dobrego. Jak Mikołaje na emeryturze.

Popatrzyłam na nią i pierwszy raz od rana miałam ochotę się uśmiechnąć.

– No to chodź, pani Mikołajowo.

Ścisnęło mnie w gardle

Z koszykiem w jednej ręce i termosami w drugiej, wyglądałyśmy jak dwie stare czarownice z bajki. Przeszłyśmy już przez dwa piętra i znalazłyśmy się przed drzwiami Reni. Zadzwoniłam nieśmiało. Po dłuższej chwili drzwi uchyliły się ledwie na palec.

– Dobry wieczór – powiedziałam szybko. – My tylko z takim... świątecznym prezentem.

Renia popatrzyła na nas z niedowierzaniem. Za nią widać było ubogą choinkę z papierowymi ozdobami.

– Ja… nie wiem, co powiedzieć. Naprawdę to dla mnie?

– Wigilia to nie powinien być czas samotności – uśmiechnęła się Irenka.

Sąsiadka wyciągnęła ręce po paczkę i zaprosiła nas do środka. A potem zaczęła płakać cicho, że aż mnie coś ścisnęło w gardle.

– Naprawdę nie miałam dzisiaj z kim połamać się opłatkiem – wyszeptała.

Spojrzałam na Irenkę. Skinęłyśmy sobie głowami.

– To już nie musisz być sama – powiedziałam.

Miałam radość w sercu

Wróciłyśmy do mojego mieszkania dopiero po dziewiątej wieczorem.

– No i widzisz, mówiłam ci – Irenka usiadła ciężko przy stole. – Nie jesteśmy takie bezużyteczne.

– Mhm – przytaknęłam, dolewając jej herbaty. – Myślałam, że dzisiejszy wieczór będzie najgorszy. A tymczasem…

– Tymczasem przywróciłyśmy ludziom nadzieję i przełamałyśmy się opłatkiem – dodała z uśmiechem.

Popatrzyłam na nią i nagle wybuchłam śmiechem.

Co cię tak rozbawiło?

Tak by zrobił Władek – powiedziałam, czując, jak łzy mieszają mi się ze śmiechem. – Zawsze powtarzał: „Aniela, jak nie wiesz, co zrobić ze swoim smutkiem, to znajdź kogoś, kto ma gorzej. I pomóż. Smutek wtedy trochę się kurczy”.

– I miał rację – Irenka spojrzała na portret Władka na półce. – Mądry był twój chłop.

Zegar tykał spokojnie.

– I co teraz?

– A teraz… teraz wyciągniemy ten makowiec, co miał się zmarnować. I zjemy po kawałku. Za tych, co odeszli.

– I za nas.

Zrobiło mi się ciepło na sercu

Zjadłyśmy po dwa kawałki makowca i wypiłyśmy po kubku herbaty z sokiem malinowym. Irenka w końcu się zebrała do wyjścia, bo jej kot miał mieć „kolację punktualnie o dziesiątej, bo inaczej się obraża”. Odprowadziłam ją do drzwi, a kiedy zniknęła na schodach, zostałam sama. Jednak to „sama” już nie bolało tak jak rano. Usiadłam jeszcze raz przy stole. Wzięłam do ręki ten kawałek opłatka, który rano wydawał się smutniejszy niż pusta choinka.

– Władku… – szepnęłam, patrząc na jego zdjęcie. – Zrobiłeś mi dzisiaj psikusa. Znowu twoje słowa się sprawdziły.

Z kuchni dochodził zapach barszczu. W radiu leciała kolęda. Ta nasza ulubiona. „Wśród nocnej ciszy...”. Wzięłam opłatek i zaczęłam mówić:

– Życzę ci, Władku, żebyś tam, gdzie jesteś, miał zawsze ciepło. Żebyś nie musiał nosić tych swoich grubych kapci. I żebyś jeszcze raz, kiedyś, zrobił mi barszcz z grzybami.

Złamałam kawałek opłatka i położyłam go obok talerza. Drugi kawałek zostawiłam. Tak na wszelki wypadek.

Aniela, 89 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama