Reklama

Tu czas stanął w miejscu – wpis w internecie przekonał nas do wyboru miejsca na wakacje. Ale to nie była rekomendacja, tylko ostrzeżenie.

Reklama

Idealne miejsce na urlop

– Może to? Zobacz, to jakieś wyjątkowe miejsce, w którym stanął czas, spędziliśmy tu magiczne chwile – czytałem głośno opinię o wakacyjnym domu na wynajem zamieszczoną na znanym portalu służącym do rejestracji zgłoszeń.

– Piszą, że jeszcze kiedyś wrócą? – spytała krytycznie Zuza. – Nie? No właśnie. Czyli coś było nie tak. Trzeba umieć czytać między wierszami, ludzie piszą uprzejme, nie do końca prawdziwe recenzje z pobytu, żeby nie robić przykrości gospodarzowi. Dobrze o tym wiesz.

Nic jej się nie podobało, wciąż miała wątpliwości. Chciała czegoś ekstra, a w jej wypadku oznaczało to malownicze odludzie, niedźwiedzie kręcące się pod oknem i brak zasięgu. W czasach studenckich spędzała wszystkie wakacje w Bieszczadach.

Nie zadowalały jej wygodne domki nad Soliną z dostępem do plaży. Miało być tak jak kiedyś, survivalowo, z przyrodą za pan brat. Z tym że nie do końca, bo ja, człowiek nizin, stawiałem jeden warunek niepodlegający negocjacjom. Ma być przyzwoity dojazd, bo inaczej nie jadę. Nie będę zrywał zawieszenia mojej toyoty na bieszczadzkich wertepach.

Od dawna nigdzie nie byliśmy tylko we dwoje, więc to miały być ważne wakacje. Niedawno wróciłem do kraju po długim pobycie za granicą i odkryłem, że dzieci dorosły, a nasze małżeństwo nie jest już takie jak kiedyś. Coś w nim zgrzytało, trzeba było się temu przyjrzeć.

Wakacje we dwoje były dobrym pomysłem, spędzimy razem więcej czasu, Zuza nie będzie dzieliła uwagi między pracę, dom i problemy dorastających dzieci, a ja skupię się wyłącznie na jej potrzebach. Będzie dobrze, tak myślałem.

Zacząłem od tego, że zdałem się całkowicie na wybór żony. Jej łaskawe oko padło wreszcie na chatę, o której czytałem. Pewnie przekonała ją recenzja zachwalająca, że czas stanął tam w miejscu. Nie wiedzieliśmy wówczas, że to nie opinia turysty, tylko ostrzeżenie wyrażone w zawoalowany sposób. Zuza miała rację, należało czytać między wierszami.

Dom na odludziu

Bieszczadzka chata stała na wystarczającym dla Zuzy uboczu, kilka kilometrów od najbliższego miasteczka. Cała z drewnianych bali prezentowała się bardzo stylowo na tle wysokich drzew rosnących na zboczu.

– Za nami pasmo Chryszczatej i Wołosania, kiedyś tam pójdziemy – pokazywała palcem rozanielona Zuza.

Wyglądała, jakby po latach nieobecności wróciła do domu.

– To strasznie daleko – wyraziłem kontrolowaną obawę, bo nie chciałem zaczynać pobytu od niesnasek.

– Wcale nie, mówię ci – w wesołym spojrzeniu zobaczyłem dawną Zuzę, dziewczynę, którą pokochałem.

– Bieszczady cię zmieniły – zamiast wnosić do chaty bagaże, objąłem żonę. – Właściwie dlaczego nigdy tu nie spędzałaś wakacji?

– Sama z dziećmi? – przyjrzała mi się krytycznie. – Dziękuję, wolałam bardziej cywilizowane rejony.

No tak. Zajęty zarabianiem pieniędzy, nie miałem zbyt wiele czasu dla rodziny, choć fakt, że co roku organizowałem wspólne wakacje, ale raczej za granicą, w ciepłych krajach. O Bieszczadach nie było mowy. Zadowolona żona to połowa sukcesu. Pobyt zaczynał się pod dobrą gwiazdą. Wrzuciłem bagaże do przedsionka chaty i zaproponowałem spacer. Zuza spojrzała na moje buty, roześmiała się i kazała mi się przebrać w coś bardziej solidnego.

– Niedawno padało, na ścieżkach będzie błoto – powiedziała.

Zanim spytałem, na jakich ścieżkach, już maszerowałem pod górę. Inaczej wyobrażałem sobie spacer, wytrzymałem może pół godziny, praca przed komputerem dała o sobie znać, złapałem zadyszkę. Zatrzymałem moją świeżą jak pierwiosnek żonę, twierdząc uparcie, że właśnie teraz chcę podziwiać widoki.

– Co ty chcesz podziwiać? Przecież stąd nic nie widać – zdziwiła się Zuza.

– Będę patrzył, jak szemrze strumień – odparłem, pociągając ją za sobą, po czym upadliśmy na ziemię.

Rozciągnąłem się jak długi, Zuza oparła się o mnie. Było naprawdę przemiło.

– Mogłabym tak leżeć do końca świata – mruknęła żona, wpatrując się w kołyszące się na wietrze korony drzew. – Wiesz, że Biesy są magiczne?

Roześmiałem się.

– Biesy? Znacząca nazwa, oby nie przywołała złego.

Wiele opowieści krąży po tych górach, trudno odróżnić zmyślone od prawdziwych, ale jeśli choć jedna jest oparta na faktach, to jesteśmy w dziwnym miejscu.

Zuza zniżyła głos, poczułem miłe podniecenie. Już wiedziałem, co będzie. Zaraz się dowiem czegoś, co zjeży mi włosy na karku.

– Są tacy, co na odludziu słyszeli ludzkie głosy, płacz dzieci, krzyki, skomlenie psów. Odgłosy tragedii, których zdarzyło się tu niemało. Na zgliszczach dawnych wiosek ciągle rosną kwiaty sadzone ręką gospodyń, owocują drzewa w zdziczałych sadach. Ludzie już dawno odeszli, ale góry wiernie przechowują pamięć o nich.

Przełknąłem ślinę.

– Słyszałaś kiedyś głosy z przeszłości?

– Nigdy, niestety – przyznała z żalem Zuza. – A bardzo bym chciała.

Nie wiem, czy to wypowiedziane niebacznie życzenie wplątało nas w przygodę, która miała nastąpić, czy też sprzysięgły się w tym celu jakieś nieznane nam moce, lecz właśnie tej nocy pierwszy raz zobaczyłem odblask płomieni.

Ktoś chodził po domku?

Obudziło mnie wycie psa, które zaraz przeszło w naglące szczekanie. Wyrwany z głębokiego snu, poderwałem się półprzytomnie, gotów biec czworonogowi na ratunek. Kiedy dotarło do mnie, gdzie jestem, opadłem na poduszkę. Niedaleko musiała być wieś, a w niej psy, normalka. Mogłem spać dalej.

Zrobiłbym to z chęcią, gdyby nie pomarańczowy poblask przedostający się przez powieki. Przeszkadzał mi. Niechętnie otworzyłem oczy i zobaczyłem, że przeciwległa ściana oświetlona jest na żółto–pomarańczowo. Gapiłem się na nią bezmyślnie, z niczym nie kojarząc zjawiska. Zaalarmowało mnie dopiero trzeszczenie drewnianej podłogi, przez ciemny pokój ktoś szedł, prosto do naszego łóżka. Zamiast zerwać się z krzykiem, zastygłem w bezruchu, pozorując sen.

Gorączkowo myślałem o pogrzebaczu stojącym koło kominka, poza zasięgiem moich rąk. Chciałem obudzić Zuzę, ale bałem się drgnąć, nie wiedziałem, jak zareaguje włamywacz, kiedy zorientuje się, że został zdemaskowany. Intruz nie dbał zbytnio o zachowanie ciszy, chyba wiedział, że stara drewniana podłoga i tak go zdradzi.

Trzeszczenie się przybliżyło, co znaczyło, że znalazł się tuż koło łóżka. Uchyliłem powieki i nic nie zobaczyłem. Pokój był pusty, za to usłyszałem coś jakby węszenie. Po chwili kroki zaczęły się oddalać, mogłem otworzyć oczy. Przez pokój szło coś, czego nie było widać. Duchy, czy co?

– Zuza, obudź się, ktoś nas robi w balona – potarmosiłem żonę.

Odmruknęła coś i przewróciła się na drugi bok. A ja wreszcie spojrzałem w okno. Pomarańczowy blask wlewał się przez szyby i wyglądał jak…

– Pożar! – krzyknąłem.

Zuza natychmiast usiadła, mrugając nieprzytomnie i pytając, gdzie się pali.

– Płoną zabudowania gospodarcze, zobacz! – pokazałem na okno.

Wyjrzałem i opadła mi szczęka. Na dworze opornie wstawał bieszczadzki świt, ciemność powoli ustępowała, szarzało, płomienie zniknęły.

– Nie wygłupiaj się, tu nie ma zabudowań, jest tylko chata – ziewnęła Zuza.

– Ktoś tu był! A za oknem szalał pożar!

Dowiedziałem się, że mam zachować te wyszukane żarty na zieloną noc i pozwolić jej spać. Po chwili Zuza zaczęła lekko pochrapywać, a ja poszedłem w jej ślady, wmawiając sobie, że miałem przywidzenia. Rano wstałem pierwszy i dokładnie obejrzałem podłogę. Wyglądała normalnie, tylko koło łóżka zobaczyłem trochę naniesionego błota i wyraźnie odbity ślad brudnej psiej łapy. Pokazałem znalezisko żonie, a ona od razu znalazła rozsądne wyjaśnienie.

– To musiało już być, zanim przyjechaliśmy, właściciel chaty po prostu przyszedł z psem i nabrudził. – powiedziała lekko zaspana Zuza.

– Wszystko można jakoś wytłumaczyć – mruknąłem, wcale nieprzekonany.

Czułem, że w nocy działo się coś dziwnego, ale rozum mówił, że to niemożliwe.

Coś tu się paliło

Zuza po śniadaniu pognała mnie na kolejny spacer, tym razem dużo dłuższy. Wróciliśmy późnym popołudniem. Ona szczęśliwa, ja ledwie żywy. Wieczorem padłem tam, gdzie stałem i właśnie zmęczeniu przypisałem kolejne zwidy. Znów słyszałem szczekanie psa, ale kroków na podłodze nie słyszałem.

Ten, którego zaciekawiliśmy, widać nie chciał nas oglądać drugi raz, za to odblask płomieni widziałem wyraźnie. Mimo zakwasów w łydkach, jakich nabawiłem się na spacerze z żoną, zwlokłem się z łóżka, żeby zobaczyć z bliska to dziwo. Zanim doszedłem do okna, płomienie zniknęły. Był to niewątpliwie fenomen, ale postanowiłem pomyśleć o nim, kiedy będę przytomniejszy. Kiedy znowu zasypiałem, usłyszałem jakby pukanie w szybę, lecz zmęczenie wzięło górę i odpłynąłem.

Rano omówiliśmy dokładnie nocne zjawisko. Zuza była bardzo podekscytowana.

– Wierzę, że coś widziałeś, mówiłam, że te góry przechowują pamięć zdarzeń. Czasem uchylają rąbka tajemnicy, a czasem nie, czuj się wyróżniony, że to zobaczyłeś. Tu musiał kiedyś rozegrać się dramat.

– Chata nie wygląda jak pogorzelisko.

– Może została odbudowana na zrębach starej. Zapytajmy właściciela.

Gospodarz kategorycznie oznajmił, że nic nie wie, chata ma stosowny atest przeciwpożarowy i jest bezpieczna. A co kto widzi po nocy, to już nie jego sprawa.

Mnie też zaczęło się tak wydawać. Nocne przeżycia w świetle dnia przybladły, wydawały się nieprawdopodobne.
Chętnie bym o wszystkim zapomniał, ale Zuza mi nie pozwalała. Wciąż o tym mówiła, zastanawiając się, jaka historia kryje się za nocnymi majakami.

To były prorocze sny?

Kolejną noc przespaliśmy spokojnie, ale następnej obudziliśmy się jednocześnie. Ktoś walił w okiennice, które założyłem na noc, żeby nie widzieć za dużo.

– Wychodźcie, bo dym was zadusi. Halo, słyszycie mnie?!

Wołaniu towarzyszyło szczekanie psa. Wstałem i zakradłem się pod okno. Dzięki własnej przezorności nic nie zobaczyłem, ale ten, kto stał po drugiej stronie, musiał mnie dostrzec.

– Nareszcie – westchnął.

Wrażenie było niesamowite. Stał tuż obok. Dzieliła nas tylko szyba i deski okiennicy. Zrobiłem krok w tył i zawołałem.

– Kim pan jest?

– Sąsiadem. Zobaczyłem pożar i przybiegłem na ratunek!

Pociągnąłem nosem, dymu nie było.

– Tutaj nic się nie pali, proszę odejść – zawołałem, pamiętając o poprzednich przywidzeniach.

– Życie panu niemiłe? Przyszedłem was uratować. Chłopie, wychodźcie!

Usłyszałem trzaski świadczące o tym, że ten po drugiej stronie wyważa okiennicę. Po chwili blokada odskoczyła i zobaczyłem, z kim rozmawiam. I dostrzegłem płomienie, lizały ścianę chaty.

– Zuza, widzisz to co ja?

Potwierdziła, była gotowa do wyjścia, w ręku trzymała plecak.

– Zabrałam to, co niezbędne, straż wezwiemy, kiedy złapiemy zasięg, uciekajmy!

W tak dramatycznej chwili nie mogłem znaleźć kluczyków od samochodu.

– Auto stoi w bezpiecznej odległości, później je pan zabierze. Szybciej! – mężczyzna, który nas obudził, poganiał tak energicznie, że nie było czasu myśleć.

Przejął dowodzenie a my się poddaliśmy, chociaż u jego nóg kręcił się duży pies. To powinno nas zastanowić. Widzieliśmy przecież ślady łap na podłodze.

– Mieszkam niedaleko, zatrzymacie się u mnie, poprowadzę na skróty.

Puścił nas przodem, za nami biegł pies, jakby nas pilnował. Prędko się zmęczyłem i zażądałem odpoczynku. Psu się to nie spodobało.

– To niedaleko, teraz pójdziemy wolniej – oznajmił mężczyzna, a pies zawarczał.

Zuza przystanęła i oznajmiła, że nigdzie nie idziemy. Chcemy dostać się do miasteczka. No i co z akcją ratunkową?

– Jaką akcją? – zezłościł się nasz ratownik. – Tam kamień na kamieniu nie został, podpalone z czterech stron, macie szczęście, że was wyciągnąłem. Dość już ofiar.

– Skąd pan wie, że podpalone?

– Idziemy!

Pies nie dał nam wyboru, zagłębiliśmy się w las. Jego pan pilnował nas, ale chował twarz pod daszkiem czapki, więc nie mogłem dostrzec rysów. Sytuacja była więcej niż niepokojąca.

– Przy pierwszej okazji wiejemy – szepnąłem do Zuzy, a ona skinęła głową.

Uciekliśmy do lasu

Szliśmy dobre pół godziny, zanim nadarzył się sposobny moment. Pobiegliśmy w las, starając się nie myśleć o psie.
Nie gonił nas, ani on, ani jego pan. Kluczyliśmy po lesie, dopóki nie zyskaliśmy pewności, że teraz nas nie znajdzie.

– Gdzie jesteśmy? – spytałem Zuzę.

– Pojęcia nie mam, zaczekajmy do świtu.

Ułożyliśmy się w wykrocie, żeby trochę odpocząć. Zbudziły nas ptaki i promienie słońca. Zuza zarządziła wymarsz w sobie tylko wiadomym kierunku. Ona prowadziła, ja pilnowałem tyłów, rozglądałem się, czy dziwny facet z psem nas nie dogania. Kilka razy wydawało mi się, że ktoś przedziera się przez krzaki, raz usłyszałem odległe szczekanie.

Najdziwniejsze jednak doznanie miałem podczas jedynego postoju, na jaki sobie pozwoliliśmy, kiedy Zuza wyjęła z plecaka dwa batony energetyczne, które stale nosiła jako żelazną rację. Rozerwałem opakowanie i wtedy z bardzo bliska usłyszałem łakome węszenie, niemal poczułem psi nos dotykający batona z drugiej strony.

– Zuza, myśl, co chcesz, ale on z nami jest. Teraz, tutaj – gorączkowałem się. – Jego pies siedzi koło mnie, nie widzę go, ale czuję. Zwabiło go żarcie.

Zuza wyjęła mi z rąk batonik i schowała go razem ze swoim.

– Wstań powoli i idziemy, nie oglądając się. Nie chcę znowu ich zobaczyć. – powiedziała ściszonym głosem.

– Wierzysz mi? – szepnąłem. – Nie zmyślam! Tutaj dzieje się coś dziwnego.

Kiwnęła poważnie głową. Była ze mną jak zawsze, niepotrzebnie martwiłem się o nasze małżeństwo. Nie wiem, jak długo maszerowaliśmy, nie myśleliśmy o zmęczeniu, gnał nas lęk. Wokół nas coś krążyło, teraz i Zuza to czuła. Złe z Biesów dogoniło nas i nie opuszczało, zastanawiałem się, czego chce. Naszej zguby? O to byłoby najłatwiej, od kilku godzin krążyliśmy w kółko po lesie, w górę i w dół. Zuza starała się prowadzić, ale kiepsko jej szło, pozostawało liczyć na łut szczęścia.

Bieszczadzka opowieść sprzed lat

Było już dobrze po południu, kiedy usłyszeliśmy szczekanie psa. Przybliżało się, a my nie mieliśmy już siły uciekać. Usiedliśmy na zwalonym pniu i czekaliśmy. Po chwili wypadł z gęstwiny zaaferowany terier, obwąchał nas gorliwie, zamachał ogonem i zaszczekał, wzywając posiłki.

Osłabłem z ulgi, ten mały nie był czworonogiem, którego się obawialiśmy. Za psem pojawił się mężczyzna z dubeltówką. Powiedzieliśmy, że mieszkamy w Uroczym Zakątku i spytaliśmy o drogę.

– Ach, wy z pogorzeliska! Jak wam się tam mieszka? Piroman nie dokucza? Słyszałem, że wciąż nawiedza pogorzelisko, ale właściciel chaty nie lubi, jak się o tym wspomina. A przecież to prawda!

Kiedy potwierdziłem jego domysły, opowiedział nam bieszczadzką historię. Była prawdziwa, co mieliśmy okazję sprawdzić na własnej skórze.

– W miejscu gdzie obecnie stoi chata dla turystów, przed wojną mieszkał człowiek, co lubił bawić się ogniem, puszczał czerwone kury po okolicznych wsiach, wielu ludzi wygubił, zniszczył dorobek ich życia. Bawił go widok strzelających w niebo płomieni, nie miał sumienia, które poruszyłyby krzyki dotkniętych żywiołem ludzi, osobiście nadzorował pożar, bo zawsze był wśród ratowników. Lubił patrzeć na swoje dzieło. I pewnego dnia dosięgła go kara, chociaż nie bezpośrednio. Podczas jednego z pożarów, w zamieszaniu, przepadł jego ulubiony pies, jedyny przyjaciel, jakiego miał. Krótko potem zaginął i piroman, a że nikt po nim nie płakał, to i nikt go nie szukał.

Nasz wybawiciel kontynuował swoją opowieść, a my byliśmy coraz bardziej zdumieni tym, co słyszymy.

– Po latach jego ziemię przejęli dalsi krewni i postawili chatę dla turystów. Niestety, wielbiciel ognia nigdy nie opuścił tego miejsca, nadal robi to, co za życia lubił najbardziej. Niejedna rodzina uciekała w nocy z pogorzeliska, twierdząc, że widzieli pożar, ale nikomu z przyjezdnych poza wami piroman się nie pokazał.

To nie był koniec opowieści.

– Mieszkam tu całe życie, więc wiem, że on tu bywa, poznaję to po zachowaniu mojego Tropa. To nieustraszony tropiciel, nie boi się wilka ani niedźwiedzia, ale kiedy wyczuje trop z tamtego świata, jeży sierść i skamle. Wtedy wiem, że oni są blisko. Raz czy dwa ich nawet widziałem, przeszli obok, pan i jego pies, za nimi wlókł się smród spalenizny. On wraca jak bumerang, nie może znaleźć spokoju, ma na sumieniu wiele istnień, ludzi i zwierząt, którzy nie zdołali ewakuować się z pożaru.

– Nas próbował ocalić – wtrąciła Zuza.

– A przedtem wszedł do chaty, żeby na nas popatrzeć – dodałem. – Dobrze, że nie przyszło mu do głowy nic więcej.

Myśliwy bardzo się zdziwił.

– Pierwszy raz słyszę, żeby piromana ruszyło sumienie. Byliście pierwsi, których ostrzegł przed niebezpieczeństwem i chciał ratować, dla innych turystów nie był tak łaskawy, za to co noc pokazywał im płomienie. Myślę, że chciał ich wypłoszyć z chaty, którą uważa za swoją.

– Jeśli tak, to mu się z nami udało, ja tam nie wrócę – oświadczyła Zuza.

Reklama

Po powrocie do cywilizacji wynajęliśmy wygodny domek nad Soliną. Miejsce pełne było wczasowiczów, ale Zuza nie narzekała. Bała się, że piroman może wrócić, a w tłumie czuła się bezpiecznie. Dlatego nie powiedziałem jej, że czasami czuję zapach spalenizny, a dzień wcześniej śnił mi się wielki pożar. Martwiłaby się, że to przesłanie od piromana. Jeśli po powrocie do domu będę nadal wyczuwał jego obecność, wtedy zastanowię się, co z tym zrobić.

Reklama
Reklama
Reklama