Reklama

Czekam na wyniki badań mojej córki, siedząc na korytarzu w szpitalu i z niepokojem wyczekując diagnozy od pani doktor. Dagmara przeszła serię testów jakiś czas temu, więc lada moment powinniśmy poznać wyniki. Nerwy zżerają mnie od środka, obgryzam paznokcie ze stresu.

Reklama

Nic nie jest takie proste, jak się wydaje

Ludzie dookoła pewnie myślą, że jestem tak zdenerwowana, bo martwię się tylko i wyłącznie o zdrowie córki. Oczywiście to jest priorytet, to sprawa nadrzędna. Mimo że lekarka starała się mnie już uspokajać, tłumacząc, że nowotwór u Dagmary jest w łagodnej postaci i nic nie zapowiada, by miał przejść w złośliwą odmianę, to i tak trudno mi nad sobą zapanować.

– Istnieje ryzyko, że konieczny będzie przeszczep, ale nie jest to przesądzone – stwierdziła. – Trzeba też pamiętać, że w takich sytuacjach dawcy często trafiają się spośród bliskich, rodziny. To może być pani, współmałżonek albo rodzeństwo Dagmary. Osobiście jednak uważam, że wystarczy standardowa terapia. Rzecz jasna, muszę poczekać na potwierdzenie, dlatego przekażę pani informacje jutro, kiedy będę dysponowała wynikami badań.

Każdy z nas wstrzymuje teraz oddech, oczekując na rozwój wydarzeń. Telefon od mojej mamy ciągle dzwoni. Mój mąż został wcześniej z naszą młodszą córką w mieszkaniu, ale teraz musiał jechać do pracy. Nie ma rady, życie toczy się dalej i trzeba jakoś sobie z tym wszystkim radzić... Lada moment nasza druga córka wróci z dodatkowych zajęć.

Nasza druga córeczka... W żołądku czuję nieprzyjemny skurcz, a oczy ponownie wypełniają się łzami. Mijająca mnie na korytarzu pielęgniarka spogląda na mnie ze współczuciem. Na onkologii nikt nie jest zdziwiony widokiem zapłakanych osób. Tak naprawdę powinnam dziękować Bogu – na kolanach pielgrzymować do Częstochowy – że życiu Dagmary, mojej córki, raczej nic nie zagraża. Wszystkie znaki na niebie i ziemi na to wskazują. Gdyby tylko okazało się jeszcze, że przeszczep nie będzie konieczny.

Zobacz także

Jeden moment zapomnienia, a skutki ogromne

Właśnie to mnie przeraża najbardziej. Tylko ja mam stuprocentową pewność, że naszą córką – moją i mojego męża – na pewno jest młodsza, Ania, która dopiero zaczyna przygodę z polonistyką na uczelni. Z kolei Dagmara, z zawodu technik żywienia, bez wątpienia jest MOIM dzieckiem. Niestety co do jej ojca nie mogę mieć takiej gwarancji.

Był to czysty zbieg okoliczności, jednorazowe szaleństwo, moment zapomnienia. Poznałam Marka, gdy miałam tyle lat co obecnie Ania. Zakochaliśmy się w sobie i tworzyliśmy naprawdę zgraną parę. Byliśmy szczęśliwi, snuliśmy plany o małżeństwie. Tryskając pozytywną energią, wpadliśmy na pomysł, żeby po ślubie wyruszyć w romantyczną podróż, a przed ceremonią zorganizować wieczór panieński i kawalerski. Ale zrobić je nie na ostatnią chwilę, tylko sporo wcześniej. Taki był mój pomysł.

– Najczęściej organizuje się takie wydarzenia na tydzień przed weselem, ale moim zdaniem to stanowczo za późny termin. W końcu czekają nas jeszcze finalne przymiarki i cała masa rzeczy do ogarnięcia – przekonywałam mojego przyszłego męża. – Poza tym, pamiętasz może Zbysia? No wiesz, tego gościa, z którym chodziłam do tej samej klasy w ogólniaku. Słuchaj, okazało się, że on w trakcie kawalerskiego pobił się z jakimś typem i zamiast stanąć na ślubnym kobiercu, skończył w szpitalnym łóżku z poważnymi urazami.

– Ale ja nie mam zamiaru się z nikim bić – oznajmił mój narzeczony. – Przecież chodzi o to, żeby dobrze się bawić w swoim towarzystwie, nic więcej. Ale zrobimy, jak chcesz.

No i tak zrobiliśmy, choć mało brakowało, a ta impreza by w ogóle nie wypaliła. Podobnie jak nasz ślub.

Doszło między nami do wielkiej kłótni. Powód z perspektywy czasu wydawał się błahy – usłyszałam od znajomej, że mój Marek umówił się z byłą partnerką. Zdaję sobie sprawę, że już nic do niej nie czuł, w końcu nasz związek trwał ponad dwa lata. Mimo wszystko poczułam złość. Zapytałam go wprost o to spotkanie, a on wyjaśnił, że to Karolina bardzo chciała się spotkać.

– Dowiedziała się o naszym ślubie i chciała się pożegnać przed swoim długim wyjazdem – przekonywał mnie. – Zwyczajnie poszliśmy do kawiarni pogadać.

Wykręciłam mu wtedy niezłą scenę. Akurat w dniu jego pożegnania z wolnością! Miałam ku temu dwa powody – podobno chcieli celebrować koniec kawalerskiego życia, gapiąc się na tańczące panienki! Nawet mu w żywe oczy powiedziałam, że zastanawiam się, czy ten ślub w ogóle się odbędzie…

Poszliśmy na imprezę, mając za sobą świeży konflikt. Mój chłopak udał się do swoich znajomych, podczas gdy ja ruszyłam z kumpelami na podbój lokalnych barów. Byłam nieźle wkurzona, dlatego chyba przesadziłam z procentami. Zresztą nie tylko ja – alkohol szybko uderzył nam do głów i ledwie po trzech godzinach dziewczyny chciały się już zbierać do domu.

– Wracajcie beze mnie – odparłam. – Ja muszę jeszcze trochę tu posiedzieć i porządnie się wyszaleć.

– W takim razie zostaję z tobą – stwierdziła moja świadkowa.

Sama byłam w szoku, jak się zachowywałam

Potrzebowałam wyrzucić z siebie te wszystkie negatywne emocje. Marek tak mnie wkurzył, że totalnie się zatraciłam. Gdy nowo poznani kumple namawiali nas, żeby wpaść do nich na chatę, a my się zgodziłyśmy. Fakt, byłyśmy tam razem z Mońką, ale ona przyssała się do jakiegoś kolesia i kompletnie miała mnie gdzieś.

Spośród wszystkich to akurat Paweł wpadł mi w oko. Przystojniak jakich mało, a ja akurat miałam ochotę zemścić się na Marku, mimo że tak naprawdę nie dał mi ku temu żadnych powodów... No i zrobiłam, co zrobiłam. Nie dam rady zasłonić się tym, że za dużo wypiłam i urwał mi się film. Fakt, kręciło mi się w głowie, ale pamiętam dosłownie każdy szczegół. Łącznie z tym, jak mnie zmroziło, kiedy uświadomiłam sobie, co wyprawiam...

Po tamtej imprezie miałam wielkiego kaca. Bolała mnie głowa od procentów, ale gorzej, że gryzło mnie sumienie. Dobrze, że to byli studenci, co akurat balowali po zaliczonym roku i szykowali się do wyjazdu. Paweł próbował wyciągnąć ode mnie namiary na siebie, ale go spławiłam. Wstydziłam się jak jasna cholera. Zrozumiałam, że zachowałam się jak ostatnia zdzira – a to wszystko przez focha na Marka.

Gdy mój ukochany zjawił się późnym wieczorem, na kacu, z bukietem róż, by mnie przeprosić za spotkanie z Karoliną, od razu mu przebaczyłam. Dręczyły mnie straszne wyrzuty sumienia. W końcu okazało się, że to ja go zdradziłam, a nie on mnie. W tamtym momencie obiecałam sobie, że już nigdy więcej nie będę próbowała flirtować, że to był jednorazowy wyskok i że bez względu na to, co się między nami wydarzy, pozostanę wierna Markowi.

Słowa daję, że dotrzymałam przyrzeczenia. Jasne, zdarzało się nam pokłócić, w końcu jesteśmy małżeństwem. Bywało, że nieźle się na siebie wkurzaliśmy. Jednak ani razu nie pomyślałam, żeby lecieć w ramiona innego gościa, szukając u niego wsparcia. Raz mi w zupełności wystarczy, na resztę moich dni.

Nie tylko życie mojego dziecka wisi na włosku

Miałam nieszczęście zdradzić męża tylko raz, ale to wystarczyło, by okazało się, że nie mam pojęcia, kto jest ojcem mojej Dagi. W trakcie podróży poślubnej z mężem dowiedziałam się o ciąży. Marek wręcz oszalał z radości, ja na początku też się cieszyłam. Ale potem zdałam sobie sprawę, że wcale nie jest pewne, czy to on jest tatą...

Nie jestem pewna, kto jest ojcem mojej pierwszej pociechy – ta zagadka pozostaje nierozwikłana po dziś dzień. Dagmara ma sporo wspólnego ze mną, łącznie z grupą krwi. Za to Ania to ewidentnie fuzja genów. Odziedziczyła po mnie urodę, ale oczy i fryzurę ma takie jak Marek. Co do niej akurat nie miałam dylematów, czyje geny dały o sobie znać. Natomiast jeśli chodzi o Dagmarę...

Dlatego właśnie w tej chwili strach mnie paraliżuje przed tym, co usłyszę od lekarki. Oczywistym jest, że najbardziej obawiam się o moją córeczkę i jej stan zdrowia. Gdyby okazało się, że przeszczep nie będzie konieczny, to byłby znak, że zagrożenie jest naprawdę niewielkie i wszystko powinno potoczyć się dobrze. Z drugiej strony, taki obrót spraw oznaczałby również, że nikt nie dowie się o całej sprawie.

Gdyby zaszła potrzeba transplantacji, to będzie trzeba zrobić badania krwi. U mnie, u Marka i Ani. I wówczas prawda wyjdzie na jaw. Testy wskażą, że Marek nie jest ojcem biologicznym, a zgodność z grupą Ani też nie będzie na takim poziomie, jakim powinna być. W takiej sytuacji będę zmuszona się przyznać. Opowiedzieć Markowi o tym jedynym razie, którego tak strasznie się wstydzę i który najchętniej wymazałabym z pamięci raz na zawsze. Który miał nigdy nie powracać: ani w myślach, ani w dyskusji. Ale teraz może okazać się to nieuniknione.

Niestety istnieje ryzyko, że jej prawdziwy tata byłby odpowiednim dawcą. Jak ja sobie z tym poradzę? W jaki sposób go odszukam? Jedyne co mi wiadomo, to że studiował matematykę i miał na imię Paweł… Nie pamiętam jak się nazywał; nie mam bladego pojęcia gdzie on teraz jest. Nie ma absolutnie żadnej możliwości, żebym go wyśledziła…

Dlatego właśnie mam opuchnięte oczy i obgryzione paznokcie. Jeśli wyjdzie na jaw, że transplantacja będzie niezbędna, cały mój świat runie jak domek z kart. Dotychczasowe życie, związek z mężem... Ani Marek, ani córeczki nigdy mi tego nie darują. To będzie dla nich totalny szok, ich rzeczywistość kompletnie się posypie. A co jeśli okaże się, że ja nie mogę zostać dawcą? Że trzeba będzie szukać ojca? Że jeśli go nie znajdziemy, to szanse na wyzdrowienie mojej córki drastycznie zmaleje?! Jak mam dalej funkcjonować wiedząc, że przez moment głupoty, przez jedną chwilę zapomnienia, zniszczyłam życie tylu bliskich mi osób?

W gabinecie panuje ciągły ruch. Drzwi nieustannie się uchylają, wpuszczając i wypuszczając personel medyczny – pielęgniarki krzątają się tam i z powrotem, a lekarka co chwila znika za nimi, by po chwili znów się pojawić. Od czasu do czasu do środka zagląda też jakiś pacjent, pytając o coś nieśmiało. Ja niecierpliwie wyczekuję rejestratorki, która ma dostarczyć wyniki badań. Kiedy na korytarzu dostrzegam kobietę z plikiem dokumentów, moje serce zaczyna mi bić jak szalone. Zmierza prosto do gabinetu mojej lekarki. Niesie ze sobą pokaźny plik kartek – najwyraźniej nie tylko ja oczekuję na wieści. Dookoła porozsiadali się zrozpaczeni rodzice, zatroskani małżonkowie. Dla nich wszystkich te kartki papieru będą albo wyrokiem skazującym, albo iskierką nadziei.

Dla mnie zresztą też, choć nieco inaczej…

Reklama

Julia, 48 lat

Reklama
Reklama
Reklama