Reklama

Bigos gotował się na małym ogniu, już trzeci dzień rozsiewając po całym domu smakowite zapachy. To była popisowa potrawa mojego męża, zresztą jedyna, do jakiej Paweł aż tak bardzo się przykładał. Jego obecność w kuchni, połączona z zapachem płynu do podłóg i widokiem choinki czekającej na balkonie na swój wielki dzień oznaczała, że nadchodzą święta.

Reklama

Paweł przygotowywał bigos wcześniej, następnie trzymał go w lodówce, żeby składniki się przegryzły. Nikomu nie wolno było tknąć wielkiego gara, mąż był w tej kwestii nieubłagany, a liczne próby przechytrzenia go należały do naszej domowej tradycji. Tak samo, jak coroczna wizyta wigilijna ciotki Danuty, osoby samotnej i obdarzonej skomplikowanym charakterem oraz ochotą do pouczania bliźnich.

Chociaż po zeszłorocznych wydarzeniach, można było mieć nadzieję, że tym razem Danka, w obawie o własne życie, nie zechce nas odwiedzić. Wcale bym się nie zdziwiła.

Zaczęło się od awantury o karpia

Proste polecenie zakupienia rybki, skierowane do naszego 14-letniego Arka, wyzwoliło w nim ekologa i obrońcę praw zwierząt.

Nie przyłożę ręki do męczarni karpi! Zerwijcie wreszcie z tą drobnomieszczańską tradycją – apelował do nas.

– No i co ty na to, moja drobnomieszczanko? – Paweł schował uśmiech w moich włosach. – Co postawimy na wigilijnym stole, skoro syn odmawia udziału w rzezi?

– Niech młody kupi filety, takie paczkowane nie działają na wyobraźnię – doradziła nonszalancko Aneta, z wyższością spoglądając na młodszego brata.

Zgodziliśmy się, że jest to jakieś wyjście i Arek, zaopatrzony w gotówkę, poszedł na pobliski bazarek. Długo go nie było, a kiedy w końcu wrócił, zaszył się w swoim pokoju, z którego wyszedł dopiero zawołany do stołu. Paweł chciał go zapędzić do świątecznych przygotowań, ale odradziłam mu starcie z synem, który był równie uparty, jak on sam.

– Jaka Wigilia, taki cały rok, odpuść mu. Dziwnie się zachowuje, to prawda, ale kto wie? Może się zakochał?

– Chyba w karpiu – prychnął mąż, oglądając nieufnie filety. – A wiesz? To całkiem niezły pomysł, żeby kupić gotową rybę, mniej roboty i nie muszę występować w roli rytualnego mordercy.

Sprawa karpia chwilowo została załatwiona.

Mąż był uparty

Zajęłam się przygotowywaniem kolacji, a Paweł, jak co roku, zmagał się z opornym pniem choinki, który, jak zwykle, za nic nie chciał wejść do żeliwnego trójnoga, przechowywanego w mojej rodzinie od niepamiętnych czasów. Mąż męczył się tak co roku, ale nawet nie wspominał o kupnie plastikowej podstawki, do której łatwo było dopasować drzewko, ale która urodą dorównywała kociej kuwecie. W końcu triumfalnie wniósł choinkę do domu. Jak co roku wysłuchał pochwał, których mu nie skąpiłam, bo po pierwsze naprawdę go kocham, a po drugie cieszyłam się, że wyszedł bez szwanku ze zmagań z siekierką.

Wigilia zaczęła się normalnie

Pod wieczór przyszła ciotka Danuta i można było siadać do stołu. Podałam domownikom talerzyk z opłatkiem. Rozpoczęła się ceremonia składania życzeń. Właśnie nadstawiałam policzki do całusów Danuty, gdy nagle kątem oka zarejestrowałam szybki ruch na podłodze. Jakby przemknęło tam coś czarnego i… włochatego? Otrząsnęłam się. Zwidy i tyle. Usiedliśmy, przysunęłam cioci półmisek z rybką. Danka nałożyła sobie porcję, spróbowała i rozjaśniła się.

– Fantastyczny karp, Julio, nie ma to jak świeża ryba, prawda? Nigdy nie miałam zaufania do przetworzonych filetów.

Przytaknęliśmy cioci grzecznie. Kulinarnym gwoździem programu okazały się jednak pierogi z kapustą i gąskami, własnoręcznie uzbieranymi jesienią podczas naszych wypraw na grzyby. Paweł nałożył sobie na talerz słuszną porcję pierogów, odkroił kęs i z satysfakcją włożył do ust.

– Aaa – rzucił się w bok, omal nie dziurawiąc policzka widelcem.

– Co się stało?!

– Właśnie nie wiem, coś jakby… Nie, to głupie, przepraszam. Pewnie ręka mi drgnęła, napracowałem się dziś siekierą, skurcz mięśni po prostu.

Zapewne nie bierzesz magnezu – palec ciotki obeznanej z telewizyjnymi reklamami powędrował w górę. Tematy zdrowotne były jej ulubionymi. – Koniecznie musisz zadbać o męża, Julio. Podawaj mu codziennie dwie tabletki, suplementacja działa cuda, wkrótce Paweł zapomni o skurczach.

Zajrzeliśmy pod stół

Zadowolona Danuta chciała pociągnąć temat, ale nagle przerwała. Dystyngowana ciotka wierzgnęła nogami, jak młody źrebak.

– Coś się o mnie otarło, wyraźnie poczułam, co tam macie? – głowa Danki zanurkowała pod stół.

Odruchowo zrobiłam to samo. I nie tylko ja. Po chwili cała rodzina trzymała głowy pod stołem. Lustrowaliśmy się wzrokiem przez chwilę. Już miałam parsknąć śmiechem, gdy nagle zarejestrowałam ruch. Tym razem byłam pewna. Coś schowało się za nogą od stołu.

– Paweł, tam coś siedzi – wskazałam mężowi kierunek.

O dziwo, pierwszy zareagował Arek.

– Ależ nie, zdawało ci się, mamo – powiedział z rozpaczą w głosie.

– Aaa – ciotka, która pierwsza zajrzała we wskazane miejsce zerwała się z krzesła i wskoczyła na kanapę, gdzie usiadła z podkurczonymi nogami. – On jest jadowity!

Julka, to pająk! – krzyknął mąż.

– Ale jaki! Jak pięciozłotówka! I włochaty! Szybko, dajcie but, załatwię go!

– Nie ruszaj Lorda Vadera! On jest mój! I nie jest niebezpieczny! To jeszcze dziecko – Arek skrzyżował ramiona.

– Ja cię przepraszam – w Pawle osłabł duch. – Julka, czy ja źle słyszę? Nasz syn przyniósł do domu ptasznika?

– Ptasznika olbrzyma – przytaknął z nieuzasadnioną w jego sytuacji dumą Arek. – Odkupiłem go od kumpla, kiedy poszedłem po rybę. Jego mama powiedziała, że albo ona się wyprowadzi, albo pająk. Lord Vader jest łagodny i niezbyt jadowity, więc nie ma co siać popłochu. Zaraz go zabiorę.

– O, to mnie pocieszyłeś synu – wycedził Paweł. – Niezbyt jadowity, mówisz. Co za miła niespodzianka. Fajny domownik, doprawdy!

– No, ptaszniki są miłe, a skaczą tylko na ofiarę – nie wyczuł ironii Arek. – Vader będzie większy, one dorastają do 26 centymetrów, mierząc z nogami.

– Z nogami, mówisz. Owłosionymi. Jestem zachwycony możliwościami tego pająka, ale teraz trzeba go złapać, zanim dostanie się do kratki wentylacyjnej i odwiedzi sąsiadów.

Nikt tego nie zapomni

Próby uwięzienia włochatego pajęczaka w słoiku przeczekałyśmy z Anetą i ciocią Danutą ciasno objęte na kanapie. Bardzo dbałyśmy, by nie dotykać podłogi nogami. W końcu Arek zręcznie podniósł z podłogi swoje zwierzątko i zakręcił pokrywkę. Dłuższą chwilę zajęło nam poprawianie warunków życia ptasznika, a więc szukanie większego słoja, dziurawienie pokrywki i tym podobne. Świąteczny nastrój prysł, w końcu usiedliśmy zdyszani nad zimnymi potrawami. Złapałam się na tym, że nadal lustruję z niepokojem podłogę. Ciotka trzymała się za serce.

– Synu, po świętach odniesiemy ptasznika do sklepu zoologicznego, a do tej pory masz pilnować, żeby nie wydostał się ze słoja.

– Ale tato… – jęknął Arek.

– Powiedziałem i nie będę powtarzał. A teraz spróbujmy ocalić chociaż część wigilijnego nastroju.

Tak było w zeszłym roku. Przez kolejne dwa dni świąt mąż pogłębiał wiedzę o egzotycznych pająkach, dla bezpieczeństwa rodziny, jak to określił. Zaczęłam mieć podejrzenia. Intuicja jeszcze nigdy mnie nie zawiodła. Dlatego kiedy po świętach obaj moi panowie pojechali ze słojem wypełnionym włochatą zawartością ze słojem do sklepu, odetchnęłam z ulgą. Jak się okazało, przedwcześnie.

– To nie Lord, ale Lady Vader – wykrzyknął od progu uszczęśliwiony Arek.

Jego ojciec niósł w objęciach terrarium i wszystko, co potrzeba, by uszczęśliwić ptasznika.

– Albo ja, albo to zwierzę… – zaczęłam, ale Paweł zamknął mi usta pocałunkiem, który nie wypadł zbyt filmowo, ze względu na ciężary, jakie dźwigał.

Lady Vader zamieszkała z nami, jakoś się do niej przyzwyczaiłam. Nadchodzą kolejne święta, zapach bigosu wypełnia mieszkanie, ale na gości chyba nie mamy co liczyć.

Reklama

Julia, 40 lat

Reklama
Reklama
Reklama