„Brakowało mi na chleb za 4.75. Przez to, co zrobiłam, babcia pewnie przewraca się w grobie, ale byłam pod ścianą”
„Co miałam jej powiedzieć? Że na kolację będzie znów chleb z masłem, o ile ten chleb dziś kupię? Albo, że mama znów odłoży swój głód na później, by ona mogła coś zjeść? Julia usiadła na starym taborecie i zaczęła rysować coś na odwrocie paragonu. 15 minut do zamknięcia lombardu. Muszę zdążyć”.

- Redakcja
– Mamo, a mogę lody? Takie z polewą, jak wtedy u babci? – zapytała Julia, patrząc na mnie swoimi ogromnymi oczami.
Zacisnęłam usta i wyjęłam z kieszeni portmonetkę. W środku leżały dwie monety – dwuzłotówka i złotówka. Trzy złote. A chleb kosztował cztery siedemdziesiąt dziewięć.
– Dzisiaj nie, kochanie – powiedziałam cicho, chowając portmonetkę z powrotem. – Może jutro, dobrze?
– Ale ty zawsze mówisz „jutro”… – burknęła Julia i spuściła wzrok.
Nie odpowiedziałam. Co miałam jej powiedzieć? Że nie mamy pieniędzy nawet na głupie lody? Że na kolację będzie znów chleb z masłem – o ile ten chleb dziś kupię? Albo że mama znów odłoży swój głód na później, by ona mogła coś zjeść? Julia usiadła na starym taborecie i zaczęła rysować coś na odwrocie paragonu. Ja stałam oparta o lodówkę i patrzyłam na zegar. Piętnaście minut do zamknięcia lombardu. Muszę zdążyć.
Złoty pierścionek z delikatnym oczkiem leżał w pudełku na kuchennym blacie. Ten sam, który dostałam od babci, gdy skończyłam liceum. „To rodzinna pamiątka. Twoja mama nie chciała, ale ty… ty jesteś inna” – powiedziała wtedy. Teraz miałam sprzedać nie tylko kawałek złota. Miałam sprzedać swoją pamięć. Swoje ostatnie „coś”.
– Julka, zaraz wrócę, dobrze? Wyskoczę tylko do sklepu. Jakby co – dzwoń – rzuciłam przez ramię, zakładając kurtkę i chowając pudełeczko do kieszeni.
Julia nie odpowiedziała. Tylko rysowała dalej. Chyba dom. Chyba nas.
Matka była bezlitosna
– Mamo… Potrzebuję twojej pomocy – powiedziałam, gdy tylko usłyszałam, że odebrała. Głos mi się łamał. Nienawidziłam siebie za to, że znowu dzwonię. Że znowu proszę.
– Karolino, znowu ty? – odparła chłodno. – Co tym razem? Julia się przeziębiła? Czy może lodówka się popsuła?
– Nie, tym razem… Po prostu nie mamy już na jedzenie. Wczoraj sprzedałam czajnik elektrycny, dziś… dziś chyba pójdę do lombardu z pierścionkiem po babci. Ale pomyślałam, że może ty…
– W końcu sięgnęłaś po pamiątki? A babcia się w grobie przewraca – usłyszałam jej cyniczny śmiech. – Karola, przestań się nad sobą użalać. Masz dwie ręce i głowę, weź się do roboty.
Zacisnęłam powieki. Już dawno przestałam płakać przez nią. Ale to bolało – za każdym razem tak samo. Jakby wbijała mi w serce igłę.
– Szukałam pracy. Od miesięcy. Dzwonię, piszę, chodzę. Ale nikt nie chce zatrudnić samotnej matki po trzydziestce bez auta i z dzieckiem, które co chwilę choruje…
– No to może powinnaś była zostać przy tym Tomaszu. Przynajmniej płaciłby alimenty.
– Mamo, błagam cię – syknęłam. – On nawet nie odbiera moich wiadomości. Ty nic nie rozumiesz.
– A co mam rozumieć? Że znowu jesteś ofiarą losu? Przestań dramatyzować. Każda matka ma ciężko. Ale jakoś nie każda lata do mamusi z płaczem co dwa tygodnie.
– To był błąd. Nie powinnam dzwonić – powiedziałam i poczułam, że zaczyna brakować mi tchu.
– Masz rację. Nie powinnaś.
Zanim się rozłączyłam, przez moment miałam nadzieję, że powie coś jeszcze. Że rzuci „przyjedź”, „dam ci trochę ryżu” albo chociaż „trzymaj się”.
Nic. Cisza.
Rzuciłam telefon na stół. Zadzwonił o blat z brzękiem tak głośnym, że Julia podniosła głowę.
– Kto to był? – spytała.
– Nikt ważny, skarbie. Nikt ważny…
Sprzedałam pierścionek babci
Lombard znajdował się na rogu Kościuszki i Zielonej. Niezbyt widoczny, obok sklepu z używaną odzieżą i zakładu szewskiego. W środku pachniało kurzem, starym metalem i czymś jeszcze – jakimś chyba zmęczeniem. Życiem, które ktoś już porzucił. Stałam przed drzwiami dobre dwie minuty, zanim je otworzyłam. Julia trzymała mnie za rękę.
– Mamo, gdzie jesteśmy? – zapytała szeptem.
– To… taki sklep. Potrzebuję coś tu załatwić. Będzie szybciutko – uśmiechnęłam się do niej, jakbym chciała ją ochronić przed światem, do którego nigdy nie powinna wchodzić.
W środku za pancerną szybą siedział mężczyzna. Łysy, w bluzie z nadrukiem wilka. Otworzył szufladkę.
– Co pani ma? – zapytał beznamiętnie.
Wyjęłam pudełeczko z kieszeni. Dłonie mi się trzęsły. Otworzyłam wieczko i położyłam pierścionek na ciemnej powierzchni lady.
– Złoto. Dziewięć karatów chyba. Rodzinne…
Mężczyzna spojrzał, zmarszczył czoło, wziął do ręki lupę.
– Słabe. Małe oczko. Czterdzieści złotych mogę dać. Może czterdzieści pięć.
Czterdzieści pięć złotych. Tyle warta była moja babcia? Jej łagodny głos, jej ciepłe dłonie? Jej opowieści o dawnych czasach, o tym, jak nosiła ten pierścionek, kiedy czekała na dziadka?
Zacisnęłam powieki. Wiedziałam, że nie mam wyjścia.
– Dobrze – powiedziałam cicho.
Julia przyglądała się wszystkiemu z uwagą.
– Mamo… to prezent od babci? Dlaczego go oddajesz? – zapytała szeptem, kiedy wychodziłyśmy.
– Bo… bo babcia by tak chciała – odparłam po chwili milczenia. – Żebym się tobą zajęła.
Nie odpowiedziała. Po prostu przytuliła się do mnie w milczeniu. I w tym uścisku było coś takiego, że przez moment naprawdę uwierzyłam, że babcia patrzy na nas gdzieś z góry i nie ma mi za złe.
Byłam na samym dnie
Julia już spała. Przykryłam ją starą narzutą w misie, tą samą, którą kiedyś przywiozłam z wakacji w Ciechocinku. Wtedy miałam jeszcze pracę. Śmiałam się. Miałam nawet plan na życie. Teraz siedziałam w kuchni, przy zgaszonym świetle. Na stole – słoik z resztką miodu, pusta miska i garść monet. Policzyłam je trzeci raz: czternaście sześćdziesiąt pięć. Wystarczy na mleko, makaron i... koniec.
Wzięłam telefon. Przewinęłam listę kontaktów. Ewa. Zadzwoniłam.
– Halo? – odezwał się jej zaspany głos.
– To ja… Karola. Przepraszam, że tak późno – szeptałam, by nie obudzić Julii.
– Jezu, Karolina, co się dzieje?
– Nie wiem, co mam robić. Nie mam już nic. Ani planu. Ani siły. Sprzedałam dziś pierścionek po babci, żeby kupić mleko i chleb. I czuję się, jakbym oddała kawałek siebie. A jutro... jutro nie wiem, co dam jej na śniadanie. Nie wiem, Ewa.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– A Renata? – spytała w końcu ostrożnie.
– Ona uważa, że przesadzam. Że mam się ogarnąć. Mówiła, że mam dwie ręce, więc mam „coś wymyślić”.
– Karolina… wiem, że nie chcesz tego słyszeć. Ale może... powinnaś napisać do Tomasza? Chociaż spróbować?
– Nie! – szepnęłam gwałtownie. – Nie dam mu tej satysfakcji. Nie dam mu znać, że jestem na dnie.
– Karola, nie robisz tego dla siebie. Julia potrzebuje ojca. Potrzebuje czegokolwiek. Nawet paru złotych. Nawet rozmowy z nim. A ty… ty potrzebujesz oddechu. Zastanów się.
Zacisnęłam powieki. Wiedziałam, że Ewa ma rację. I nienawidziłam jej za to, że ją ma.
– Zastanowię się – powiedziałam po chwili. – Ale nie dzisiaj. Dzisiaj jeszcze muszę udawać, że dam radę.
Rozłączyłam się. W kuchni znów zapadła cisza. Tylko zegar tykał na ścianie, przypominając mi, że czas biegnie nieubłaganie. Że jutro znów trzeba będzie wstać. I znów udawać.
Nie wiem, co będzie jutro
Nie spałam całą noc. Leżałam obok śpiącej Julki, wsłuchując się w jej spokojny oddech, jakby to miało mi przynieść ukojenie. Ale w głowie miałam tylko jedno: ten cholerny złoty pierścionek z wygrawerowanym „dla Eli”. Babcia zawsze powtarzała, że mam go zatrzymać „na czarną godzinę”. Ta godzina przyszła i już minęła – a ja nawet nie wiem, co będzie jutro.
Wstałam po cichu i zeszłam do kuchni. Z szuflady wyciągnęłam pudełko – puste. Jeszcze tydzień temu leżał w nim łańcuszek, broszka i dwa pierścionki. Dziś nie było już nic. Rozglądałam się po mieszkaniu, jakby gdzieś miał się jeszcze znaleźć jakiś skarb, jakiś ratunek, o którym zapomniałam. Ale co? Zegarek po komunii? Stary blender?
Usiadłam przy stole i wzięłam do ręki telefon. Przejrzałam listę kontaktów. Matka – odpada. Przyjaciółki – jedna za granicą, druga sama tonie. Tomasz. Przewinęłam jego numer kilka razy, aż w końcu kliknęłam.
Wysłałam wiadomość: „Nie mamy już nic. Jeśli cię choć trochę obchodzi Julia, odezwij się”.
Wpatrywałam się w ekran, czekając, jakby od tego zależało moje życie. Minuty mijały. Nic. Żadnej reakcji. Wsunęłam telefon pod poduszkę. Gdy wstało słońce, byłam już na nogach. Julia przeciągnęła się i zapytała, czy może zabrać dziś do szkoły jabłko. Uśmiechnęłam się, udając, że wszystko gra.
– Jasne, kochanie. Jabłko to super wybór.
A potem, kiedy wyszła, usiadłam przy stole i przez długą chwilę po prostu patrzyłam w ścianę. Zostałam sama z ciszą i drżącą myślą: „Co jeszcze mogę sprzedać, jeśli nie mam już nic?”
Miał komornika na karku
Czekałam cztery dni. Cztery długie, szare dni, wypełnione niepewnością i coraz cięższym milczeniem. Gdy telefon w końcu zadzwonił, aż podskoczyłam. „Tomasz” – pokazał ekran. Serce zabiło mi jak oszalałe. Odebrałam.
– Cześć – odezwał się cicho. – Przeczytałem twoją wiadomość… Możemy się spotkać?
Nie potrafiłam nic powiedzieć. Tylko przytaknęłam. Umówiliśmy się w parku, na ławce, gdzie kiedyś przychodziłam z Julią na lody. Teraz lody były poza naszym zasięgiem. Tomasz przyszedł spóźniony, jak zawsze. W dżinsach, kurtce i z papierosem w dłoni. Zmarszczył brwi, jakby sam nie wiedział, po co tu jest. Usiedliśmy w milczeniu.
– Nie wiem, co mam ci powiedzieć – zaczął. – Że przepraszam? Że żałuję? Może. Ale to niewiele zmieni.
– Nie przyszłam tu po przeprosiny – powiedziałam spokojnie. – Przyszłam, bo Julia nie ma nawet zeszytów do szkoły. Bo nie mam już nic. Bo twoja córka je chleb z dżemem na śniadanie i kolację.
Spuścił wzrok. Papieros dogasał w jego dłoni.
– Nie mam pieniędzy – rzucił. – Wiesz, że też nie jest mi łatwo. Firma splajtowała, mam komornika na karku…
– Nie interesuje mnie twoja firma – przerwałam. – Interesuje mnie to, że przez dziesięć lat nie potrafiłeś nawet zapytać, czy Julia czegoś potrzebuje.
Zamilkł. Przez chwilę tylko wiatr szumiał w gałęziach.
– Mogę... spróbować coś ogarnąć. Może dorywczo coś znajdę. Nie obiecuję nic wielkiego, ale… nie chcę, żebyś tak żyła.
– Nie dla mnie – powiedziałam. – Dla niej.
Patrzył na mnie długo. Jakby dopiero teraz zrozumiał, że Julia to coś więcej niż rubryka w akcie urodzenia. Wstałam bez słowa. Odchodząc, poczułam, że nie jestem ani spokojniejsza, ani bardziej zaopiekowana. Ale może, tylko może, coś się ruszyło. Choćby jeden maleńki okruszek głazu w lawinie.
Mamy tylko siebie
Nie wiem, co będzie jutro. Nie wiem, czy Tomasz dotrzyma słowa, czy znów zniknie jak cień? Nie wiem, czy znów będę musiała przeliczać drobniaki przed zakupem chleba. Ale wiem jedno – nie mam już nic wartościowego w sensie materialnym. Nie mam biżuterii, oszczędności, poczucia bezpieczeństwa. Ale mam Julię. Jej ciepłe dłonie, kiedy w nocy wtula się we mnie bez słowa. Jej ufne „mamo”, kiedy pyta, czy damy sobie radę. Mam siebie – zmęczoną, zranioną, ale nadal stojącą na nogach.
To niewiele. Ale dziś to musi wystarczyć.
Karolina, 36 lat
Czytaj także:
- „Zastawiłam w lombardzie wszystko – przeszłość, dumę i wspomnienia. Myślałam, że gorzej być nie może, a jednak”
- „Myślałam, że jest moją przyjaciółką, a ona tylko zadała mi bobu. Zupełnie bez powodu zaczęła knuć za moimi plecami”
- „Po wakacjach z dziećmi będę musiała wziąć kolejny urlop. Zamiast odpoczynku był tylko płacz, harówka i marudzenie”