Reklama

Śmiech to u mnie rzadkość

Mam 36 lat i spoglądając na swoje odbicie w zwierciadle, dostrzegam kobietę po pięćdziesiątce. Ręce pokryte zmarszczkami i przebarwieniami, skóra pozbawiona blasku i młodego wyglądu, a włosy jakby straciły swój dawny blask. Jednak tym, co chyba najbardziej przykuwa uwagę i sprawia, że wyglądam dużo starzej niż w rzeczywistości, jest przygnębienie i smutek. Widać je w każdym detalu mojego oblicza. W spojrzeniu, w opadających kącikach warg, w bruzdach na twarzy, które bynajmniej nie są efektem częstego uśmiechu...

Reklama

Można powiedzieć, że praktycznie się nie śmieję. Od zawsze towarzyszył mi smutek. Niestety, los chciał, że urodziłam się akurat w mojej rodzinie. A potem to już poszło z górki. Nie twierdzę, że moi rodzice byli źli, po prostu sobie nie radzili w życiu tak jak powinni. Dorastałam w niewielkiej miejscowości, gdzie ciężko było znaleźć jakąkolwiek robotę. Ojciec pracował dorywczo, dorabiał sobie w lesie albo na tartaku. Mama zajmowała się chałupniczo szyciem w domu.

Miasteczko, w którym dorastałam, nie należało do najbogatszych, dlatego zlecenia dla mojego ojca były raczej skromne, a co za tym idzie – zarobki również nie powalały na kolana. A przecież miał nas na utrzymaniu aż sześcioro dzieci! Mam trójkę sióstr i dwóch braci. Wykarmienie takiej gromady dzieciaków, zapewnienie im wszystkich ubrań, butów i przyborów szkolnych – to było po prostu zbyt wiele jak na możliwości moich rodziców. Pracowali od świtu do nocy, ale pieniądze i tak rozchodziły się w mgnieniu oka. I choć w naszej mieścinie prawie wszyscy żyli dość biednie, nasza rodzina pod względem ubóstwa zdecydowanie przodowała.

Niestety inne dzieci bywają wyjątkowo bezwzględne. Chyba do końca życia będę pamiętać te wszystkie kąśliwe uwagi, docinki i złośliwości z ich strony, kiedy patrzyli na moje gorsze ubrania czy poklejone książki. Nabijali się z tego, w co byłam ubrana, z używanych butów, książek do szkoły po starszym rodzeństwie - pomazanych i sklejonych taśmą klejącą. Koleżanki z klasy i podwórka nie były chętne do wspólnej zabawy ze mną, ponieważ nie miałam czym się z nimi podzielić, rodziców nie było stać na zbyt wiele zabawek ani słodkości czy kolorowych kredek. Wymieniały się między sobą barwnymi, chińskimi gumkami do ścierania i kredkami, przechwalały się swoimi nowymi ubraniami, a do szkoły przynosiły swoje ulubione laleczki.

Praktycznie nie miałam nic swojego

Być może, gdybym miała inny charakter, więcej siły przebicia, udałoby mi się wywalczyć jakieś miejsce wśród rówieśników. W końcu nigdy nie można było zarzucić mi braku inteligencji. Lecz niestety, brakowało mi również odwagi. Ciągle przygnębiona i wycofana, trzymałam dystans od reszty dzieciaków w szkole. Doskonale zdawałam sobie sprawę z przepaści dzielącej mnie od nich. Wiedziałam aż za dobrze, że nie mam szans im dorównać. Wiedziałam, że te wszystkie wspólne wypady na zakupy, delektowanie się lodami w kawiarni czy kupowanie błyskotek na odpuście pozostaną poza moim zasięgiem.

Zobacz także

Trzymałam się z dala od dziewczyn z klasy, aby uchronić się przed ich złośliwymi docinkami. Sytuacja w domu również pozostawiała wiele do życzenia. Ja i moje rodzeństwo musieliśmy radzić sobie sami, bez wsparcia rodziców. Trudne życie sprawiło, że stali się rozgoryczeni i oziębli. Nigdy nie dawali nam odczuć, że nas kochają czy o nas dbają. Brakowało zatem zrozumienia naszej sytuacji z ich strony. Wciąż pamiętam, jak na początku roku szkolnego chciałam poskarżyć się mamie na koleżanki, które mi dokuczały, nie lubiły mnie i przez które czułam się tak fatalnie w szkole.

– Serio uważasz, że ja mam lekko? – odparowała zirytowana. – Wszyscy mamy jakieś problemy na głowie.

– Nie mam ochoty tam chodzić – spróbowałam po raz kolejny.

– Jasne, najlepiej to wylegiwać się w domu i nic nie robić – mama przegoniła mnie znad maszyny, przy której pracowała od rana do nocy. – Ruszaj do szkoły. Tylko nam tu jeszcze potrzeba, żeby kurator się wtrącał, a gliny zaczęły się tu kręcić.

Z rodzeństwem sytuacja wyglądała podobnie lub jeszcze gorzej. Z młodszym bratem nie było tematu do rozmów, bo był jeszcze dzieciakiem, a pozostali zajmowali się swoimi sprawami. Najstarszy z braci lada moment miał wynieść się z chaty, bo kończył szkołę zawodową. Starsze siostry z kolei robiły, co mogły, żeby wyrwać się z tej nory i trochę się zabawić. Kasy na to nie miały, więc polowały na tak zwane jelenie, czyli typów, którzy postawiliby im jakieś lody albo nawet browara na dyskotece. Nieraz byłam świadkiem, jak jakiś koleś później je gdzieś tam odprowadzał. Stawali sobie pod drzewem, żeby z okna nie dało się ich dostrzec i migdalili się na całego

Od zawsze brakowało mi miłości

Siedząc samotnie na poddaszu w zrujnowanej pralni, z której już nikt nie korzystał, godzinami wyglądałam przez niewielkie okienko i śniłam o tym, by wreszcie ktoś mnie pokochał. Nie zależało mi na koleżankach, zabawie czy ładnych ciuszkach. Marzyłam tylko o tym, żeby ktoś się mną przejął, żebym była dla kogoś najważniejsza na świecie. Ot tak po prostu chciałam czuć się kochana. Niby nic nadzwyczajnego, a jednak...

Gdy zaczęłam naukę w technikum, poznałam Adama i od razu mi się spodobał. Był sporo ode mnie starszy – miałam wtedy siedemnaście lat, a on już skończone dwadzieścia pięć. Mieszkał na wiosce oddalonej o parę kilometrów od naszej miejscowości. Przyjeżdżał tu na zakupy i potańcówki. Pewnego razu wybrał się na dyskotekę i od razu zaprosił mnie do tańca.

– Czemu taka ładna dziewczyna jest taka markotna i smutna? – zagadnął z uśmiechem na twarzy, a ja poczułam, jak się rumienię.

– Wcale nie jestem ładna – odparłam, zaprzeczając.

Gdy postawił przede mną koktajl, zdecydowałam się go wypić, choć miałam trochę obaw, bo gdyby ojciec wyczuł ode mnie woń procentów, to byłaby moja ostatnia dyskoteka. Jednak nie mogłam sprawić, by Adam myślał, że jestem małoletnią gówniarą. Później spędziliśmy razem resztę nocy na parkiecie, a on odprowadził mnie pod sam dom i zaproponował, żebyśmy poszli wspólnie na lody za parę dni.

Byłam wprost w siódmym niebie!

Po pierwsze, wreszcie mogłam się pochwalić, że mam faceta, a po drugie, on naprawdę o mnie dbał! Przejmował się, czy nie marznę, pocieszał, kiedy skarżyłam się na koleżanki lub rodzeństwo, pilnował, żebym dostała najsmaczniejsze ciastko na imprezie. Pierwszy raz w życiu poczułam się tak ważna dla kogoś! Dlatego też, kiedy po zdaniu matury i egzaminu zawodowego oświadczył się, ani przez moment się nie wahałam.

– Jest między wami duża różnica wieku– usłyszałam od mamy. Chyba pierwszy raz zainteresowała się tym, co u mnie słychać.

– Nie widzę w tym problemu. Liczy się dla mnie tylko to, że się kochamy i chcemy być razem – odparłam, lekko unosząc ramiona.

– Myślisz o przeprowadzce na wieś? – tata nie krył swojego zaskoczenia.

Niewiele mnie obchodziło, co tam sobie gadają. Teraz nagle zaczęli się o mnie zamartwiać? Gdzie się podziewali przez cały ten czas, gdy tak bardzo ich potrzebowałam? Byłam przeszczęśliwa, bo szykowaliśmy się do ślubu. Adam od razu oświadczył, że nie wyobraża sobie, abym poszła dalej do szkoły.

– Myślałam o tym, żeby zostać laborantką, to fajna praca– próbowałam go przekonać.

– Na wiosce roboty ci nie zabraknie, moja żona nie będzie się włóczyć po mieście – oznajmił.

Czy powinnam była zastanowić się nad tym dłużej? Oczywiście, że tak, ale ja pławiłam się w uczuciu i radości, że mam wspaniałego faceta. Liczyło się dla mnie tylko to, że w końcu znalazł się ktoś, komu zależy na mojej osobie, dla kogo naprawdę się liczę! A później…

Proza życia wiejskiej pani domu

Nie powiem, że Adam nie troszczył się o mnie, ale tak naprawdę wydaje mi się, że jego uwagę przyciągnęłam dlatego, że poszukiwał młodej i zdrowej małżonki. W tej okolicy, na wsi, wszystkie panny były już zajęte. On z resztą też nie należał do najbardziej pożądanych partii – nie grzeszył urodą ani majątkiem. Wybrał właśnie mnie, a ja okazałam się na tyle łatwowierna, by przystać na jego wymogi. Zgodziłam się zamieszkać na wsi, porzucić dalszą edukację i karierę zawodową, urodzić mu pięcioro dzieciaków, jedno zaraz po drugim...

A także oddać mu pełną władzę nad swoim życiem. Sądzę, że to był główny powód, dla którego Adam zdecydował się poprosić mnie o rękę. Byłam młoda, niedoświadczona i za wszelką cenę pragnęłam uciec z rodzinnego domu. Zanim się obejrzałam, byłam całkowicie zależna od niego. Bo tak to trzeba ująć. On trzyma wszystkie pieniądze, on ustala co robimy i ile będziemy mieć dzieci...

Uwielbiam moje dzieci, tylko one potrafią sprawić, że się uśmiecham. Daję z siebie wszystko, żeby zapewnić im lepsze warunki, niż ja miałam w dzieciństwie. Choć razem z Adamem ciężko harujemy, to zawsze wygospodarujemy chwilę na pogaduszki i figle z naszymi dzieciakami. Między nami jednak ta iskra już dawno zgasła, nastała szara codzienność.

Wydaje mi się, że on tak naprawdę nigdy mnie nie kochał, a i moje serce chyba nie pałało do niego wielką miłością. Adama trudno nazwać kiepskim albo złym małżonkiem – troszczy się o nasze gospodarstwo domowe, dzieci, a nawet w jakiś sposób o mnie samą. Ale to nie tego oczekiwałam od życia.

Nie liczę już na nic więcej

Teraz, gdy mam już 36 lat, dotarło do mnie, że raczej nie uda mi się odnaleźć tego, czego pragnę. Ani szczerej, prawdziwej miłości, ani pokrewnej duszy. Jestem przykuta do tej ziemi na wsi, z piątką dzieciaków, z których pierworodne właśnie zaczyna liceum, a najmłodsze dopiero stawia pierwsze kroki.

– Twoje dzieci są urocze, mąż niepijący, nie bijący, finanse wam jako tako się kręcą, a do tego jeszcze dostajecie 800 plus – rzuciła raz przyjaciółka, kiedy wpadła do mnie na pogaduszki. – Ja na twoim miejscu skakałabym z radości. A ty wiecznie taka zniesmaczona, ponura. Chyba sama nie wiesz, czego chcesz od życia.

– Właśnie wiem, czego pragnę – odparłam jej wtedy, ale nie tłumaczyłam, co mam na myśli.

Czy miałam jej wytłumaczyć, że pragnę miłości? Że chcę mieć poczucie wyjątkowości i poczuć się tą najważniejszą? Nie zrozumiałaby tego na pewno. Stwierdziłaby pewnie, że to wzięte z książek bujanie w obłokach, zupełnie jak stwierdziła moja matka, gdy po urodzeniu naszego trzeciego dziecka zwierzyłam się jej, że czuję się samotna.

– Przecież twój mąż jest taki zaradny, a tobie kompletnie odbiło – skwitowała. – Naoglądałaś się za dużo tych ckliwych filmów!

Dlatego już nic nikomu nie wspominam. Jedynie od czasu do czasu, patrząc w swoje odbicie w lustrze, próbuję się do siebie uśmiechnąć, ale nic z tego nie wychodzi. I chyba już nigdy się tego nie nauczę…

Reklama

Alicja, 36 lat

Reklama
Reklama
Reklama