Reklama

Od samego początku, od kiedy Paulina pojawiła się na świecie, starałam się jej pomagać, jak tylko mogłam. Miałam nadzieję, że po tych wszystkich latach, gdy przyjdzie co do czego i ja będę potrzebowała wsparcia, to ona mi się odwdzięczy. Cóż, niestety srogo się pomyliłam. W związku z tym zdecydowałam, że odpłacę się jej pięknym za nadobne. Przykro mi tylko, że nie dane mi będzie ujrzeć jej wyrazu twarzy, kiedy prawnik odczyta jej kiedyś moją ostatnią wolę.

Reklama

Miałam tylko ją

Paulina to córka mojego brata, a także moja jedyna bliska rodzina. Wraz z ukochanym mężem nigdy nie doczekaliśmy się potomstwa, dlatego właśnie na nią przelałam całą swoją niezrealizowaną matczyną troskę. Byłam obecna przy jej dorastaniu, opłacałam jej prywatne szkoły, fundowałam kosztowne upominki, a także wakacje co roku.

Mojego męża, Pawła, cechowała niezwykła przedsiębiorczość i pracowitość. Cokolwiek robił, zawsze mu się udawało. Dlatego nigdy nie miałam powodów, żeby narzekać na finanse. Ta sytuacja utrzymała się nawet po jego odejściu. W banku zostawił dla mnie sporo gotówki, a dodatkowo trzy mieszkania na wynajem. Wiodłam więć całkiem dostatnie życie, bez obaw o przyszłość. Jednak mimo to nie mogłam powiedzieć, że jestem szczęśliwa.

Po prostu byłam samotna

Jasne, miałam przyjaciółki, ale brakowało mi rodziny. Moja siostra też już nie żyła. A co z Pauliną i jej mężem Adrianem? W sumie to mnie omijali. Nie mieli dla mnie czasu. Ciągle mówili, że mają dużo pracy. Przypominali sobie o mnie, kiedy potrzebowali pieniędzy. Zaglądali na jakiś obiad i ledwo zaczęli jeść, a już biadolili, że brakuje im forsy.

Pomagałam im finansowo, bo ciężko mi było odmówić. Sądziłam, że skoro wiedzie mi się dobrze, to należy się podzielić tym, co mam. Gdzieś w głębi ducha wiedziałam, że wykorzystują moją hojność, ale wolałam o tym nie myśleć. Latami wmawiałam sobie, że nie są wyrachowani i chciwi, a jedynie bardzo zajęci. Wierzyłam też, że gdybym kiedyś znalazła się w potrzebie, to niezależnie od okoliczności, bez wahania wyciągną do mnie pomocną dłoń.

Wystraszyłam się

Wszystko zaczęło się miesiąc temu, gdy jak co dzień z samego rana poszłam do piekarni kupić świeżutkie bułeczki. Wracając, nagle poczułam okropny, rozdzierający ból w klatce piersiowej. Brakowało mi powietrza, a moje serce zaczęło bić jak szalone. Spanikowana, ledwo co przysiadłam na najbliższej ławeczce.

Chciałam sięgnąć po telefon i wezwać pomoc, ale nie miałam sił, żeby to zrobić. Byłam przekonana, że to mój koniec, że już po mnie. Na moje szczęście, jakiś przechodzień zauważył, że coś jest nie tak i zadzwonił po karetkę. Ostatni obraz, jaki mam w pamięci, to sanitariusz w pomarańczowym uniformie, pochylający się nade mną.

– To pewnie atak serca! – mówił.

Później nastała cisza. Mrok. Okazało się jednak, że to nie zawał, a jedynie stan przedzawałowy.

Liczyłam na jej wsparcie

Kiedy byłam już odłączona od całej aparatury medycznej i drenów, sięgnęłam po telefon i wykręciłam numer do Pauliny. Odniosłam wrażenie, że mocno przejęła się moją sytuacją. Zadawała mnóstwo pytań, chcąc poznać każdy szczegół, a na sam koniec zadeklarowała, że po wypisaniu mnie ze szpitala, przyjedzie wraz z Adrianem, by mnie odebrać. W końcu nie powinnam się wlec autobusem czy nawet taksówką.

Wprost nie posiadałam się z radości. Moje przeczucia odnośnie do bratanicy i jej małżonka w pełni się potwierdziły! Rzadko do mnie wpadali, bo widocznie naprawdę brakowało im czasu. Jednak teraz, kiedy mam problemy ze zdrowiem, są przy mnie. Widziałam w myślach, jak z pełnym poświęceniem opiekują się mną, a ja w ekspresowym tempie odzyskuję siły. Nie mogłam się doczekać tych momentów.

Odebrała mnie ze szpitala

Po czterech dniach wyszłam ze szpitala. Zgodnie z deklaracją, Paulina i Adrian oczekiwali na mnie, gotowi zawieźć mnie samochodem do domu.

– Czyli ciociu, z tego, co mówisz, to nic takiego ci nie dolegało? – zapytała moja bratanica, kiedy ledwie co wyjechaliśmy z parkingu.

– Trudno powiedzieć. Serce to nieprzewidywalny organ. W każdym momencie może dać o sobie znać. I wtedy, kto wie, być może to będzie mój koniec – odetchnęłam głęboko.

Liczyłam na to, że moja bratanica i jej małżonek zaprzeczą mojej pesymistycznej wizji. Zapewnią mnie, że dożyję stu lat w doskonałej kondycji. Bo właśnie takie słowa zwykle padają w podobnych okolicznościach. Tymczasem on wpatrywał się bez słowa w jezdnię, a ona…

Była pazerna, a nie troskliwa

– Wiesz, życie potrafi zaskoczyć w najmniej oczekiwanym momencie. Nigdy nie wiadomo, co przyniesie jutro. Dlatego moim zdaniem dobrze by było, gdybyś ciociu jak najszybciej uporządkowała swoje sprawy – wyrzuciła z siebie jednym tchem.

– Sprawy? O jakie konkretnie sprawy ci chodzi? – spojrzałam na nią zdziwiona.

– No wiadomo, chodzi głównie o sprawy związane z majątkiem. Przecież wiesz ciociu, że pieniędzy raczej ze sobą na tamten świat nie zabierzesz.

– Fakt, masz rację, pod ziemię tego nie zabiorę...

– No i widzisz. Zatem najlepiej będzie spisać testament. Taki z prawdziwego zdarzenia, najlepiej u notariusza. Wiadomo, że jestem najbliższą rodziną cioci i zgodnie z przepisami powinnam odziedziczyć cały majątek, jednak bez odpowiedniej dokumentacji cała procedura może ciągnąć się w nieskończoność. Konieczne będzie skierowanie sprawy do sądu i udowodnienie, że ciocia nie ma innych, bliższych spadkobierców, takich jak dzieci czy wnuki. To oznacza miesiące, a nawet lata oczekiwania na termin rozprawy. Sama biurokracja i problemy. A gdyby tak ciocia pojechała z nami do notariusza? Adrian wstępnie umówił już wizytę. Oczywiście przyjedziemy po ciocię – spojrzała na mnie z nadzieją w oczach.

Rozczarowała mnie

Stanęłam jak wryta, jakby ktoś uderzył mnie czymś ciężkim w głowę. Przez moment zaniemówiłam, nie potrafiąc wykrztusić choćby jednego słowa. Nie mieściło mi się w głowie, że moja bratanica może zachowywać się tak zuchwale i okrutnie. Dopiero po dłuższej chwili udało mi się odezwać. Tylko że wtedy miałam już wszystko przemyślane w najdrobniejszych szczegółach.

– Nie ma takiej konieczności. Pozałatwiałam wszystkie formalności – odparłam lekceważąco.

– Serio? A kiedy to było?

– Niedawno.

– U jakiego notariusza? Dobrze byłoby wiedzieć, gdzie się udać, gdyby zaszła taka potrzeba.

– Chodzi o tego, z którego usług korzystał wujek. Spokojnie, gdy nadejdzie właściwy moment, skontaktuje się z tobą telefonicznie i zaprosi cię na odczytanie ostatniej woli. Otrzymasz swoją część spadku, tak jak zostało to ustalone.

– Rozumiem, w takim razie OK – sprawiała wrażenie usatysfakcjonowanej.

Nie odezwali się już do mnie ani słowem.

Przejrzałam na oczy

Kiedy podjechaliśmy do mojego domu, nawet nie chcieli wejść na kawę. Tak nagle przypomniało im się, że lada moment powinni być w pracy.

– Dasz już sobie radę, prawda? – zapytali ostatni raz, zanim odjechali.

Dam radę, tak jak zawsze – powiedziałam, uśmiechając się do siebie, kiedy obserwowałam, jak ich auto znika za rogiem.

Nie czułam już gniewu czy rozgoryczenia. Co więcej, byłam wdzięczna bratanicy za wspomnienie o ostatniej woli. To otworzyło mi oczy i pozwoliło zrozumieć, że moje samopoczucie i stan zdrowia nie mają dla niej znaczenia, liczy się tylko majątek. Wtedy w mojej głowie zrodził się pewien zamysł. Wystarczyło jedynie wcielić go w życie.

Zmieniłam ostatnią wolę

Przez kolejne dni starałam się wrócić do pełni sił. Skrupulatnie przestrzegałam wskazówek od lekarza. Kiedy mój stan znacznie się poprawił, wykonałam telefon do zaufanego notariusza, by ustalić termin wizyty. Faktycznie, jakiś czas temu spisałam testament, ale teraz zamierzałam go zmienić. Podobnie jak sporo osób w podeszłym wieku, nie miałam ochoty igrać z przeznaczeniem.

Doszłam do wniosku, że jeżeli tego nie zrobię, wszystko, co mam, przypadnie w udziale bratanicy. Zależało mi jednak na tym, aby otrzymała dokładnie taką część spadku, jaką według mnie powinna dostać. Notariusz był dość zaskoczony moim życzeniem. Aż pięciokrotnie upewniał się, czy podjęłam słuszną decyzję.

– Czy faktycznie pragnie pani przepisać cały dobytek na azyl dla zwierząt ? – spoglądał na mnie z powątpiewaniem.

– Owszem. Taka jest moja ostateczna wola. Zapewniam, że dobrze to przemyślałam.

– Z tego, co pamiętam, to chyba ma pani jakąś krewną, zgadza się?

– Tak, bratanicę o imieniu Paulina. Ale ona nigdy nie darzyła mnie miłością. Widziała we mnie tylko źródło pieniędzy i wątpię, aby to uległo zmianie. Dlatego wolę, żeby po mojej śmierci nic nie odziedziczyła.

– A czy ona ma świadomość, jaki prezent jej pani szykuje?

– Nie wie i zależy mi, aby tak zostało.

Kiedy parę dni po tym wydarzeniu podpisywałam papiery, na mojej twarzy gościł ledwo zauważalny uśmiech. Cieszyłam się, że to dzięki moim funduszom zwierzaki w azylu nie będą głodować. Nie mam zielonego pojęcia, ile czasu mi jeszcze zostało. Obecnie czuje się bardzo dobrze. Mam nadzieję, że Stwórca da mi jeszcze trochę czasu. A jeśli nie? Odejdę bez żalu. Szkoda tylko, że nie dane mi będzie ujrzeć wyrazu twarzy Pauliny, gdy się dowie, że w testamencie zapisałam jej wielkie nic.

Teresa, 68 lat

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama