„Burmistrz podrzucił mi kukułcze jajo w postaci własnego syna. Chłopak ma dwie lewe ręce, a ja muszę kłamać, że jest świetny”
„Ja nie mam zdrowia i nie zamierzam się denerwować. Zachodź tam częściej i kontroluj go trochę. Oczywiście będę interweniowała, gdyby zaszła konieczność”.
- Bożena, 58 lat
Po prostu mi się nie podobał
Nie będę ściemniać – nie znoszę tego chłopaka od pierwszej chwili. Ma wszystko, na co inni pracują latami: budzący zaufanie wygląd, ogładę, zdolności językowe… I do tego ta niesamowita umiejętność konwersacji – nawet, gdyby rozmawiał z krzesłem, człowiek słuchałby z uwagą. I co? Nic. Siedzi, gapiąc się w okno, zawsze ostatni, by zagadać do czytelnika, zawsze pierwszy, by wyjść choć na chwilę. A najgorsze, że nie mogę go zwolnić, bo to syn burmistrza i sama zgodziłam się go zatrudnić.
– Bardzo cię proszę, Bożenko – zwrócił się do mnie jakoś pod koniec maja.
– Dopiero wrócił i już się gdzieś wybiera, wyobraź sobie! Tyle się namordowaliśmy z Henią, żeby go ściągnąć do Polski i znów się zaczyna… Jakieś blogi, korespondencje, już ja wiem, czym to pachnie.
– Ale co ten twój Marcin będzie robił? – zmartwiłam się.
Uśmiechnął się jowialnie.
Zobacz także
– Już ty mu znajdziesz robotę, kochana. Niech przenosi księgozbiór do nowo wybudowanego skrzydła! Młody jest, silny, da radę. Najlepiej, gdyby dziewczynę miłą zapoznał – westchnął. – Nic tak nie usadza mężczyzny na czterech literach jak ładna buzia!
Z całym szacunkiem, z naszej biblioteki korzystają głównie seniorki, jeśli chłopak nie ma niezdrowych skłonności, raczej się w żadnej nie zakocha. Ale gdy się mieszka w małym miasteczku, tkwi się w sieci powiązań – tylko samobójca odmówiłby prośbie burmistrza, zwłaszcza dwa lata przed emeryturą.
Tak mnie ten cały Marcinek irytuje, że niemal cały dzień siedzę u siebie w gabinecie, żeby go nie oglądać. Czuję się jak więzień we własnej pracy! Jeszcze trochę i sama zacznę mu podsuwać atlasy i książki podróżnicze.
Był wobec mnie bezczelny
Dziś wywabiły mnie niecodzienne hałasy. Wyszłam i co widzę? Mój nowy pracownik rozmawia z jakąś starszą parą – roześmiany, swobodny. Aż się zdziwiłam, z reguły bywa potwornie znudzony, gdy któraś z czytelniczek prosi go o pomoc w wyborze lektur. Podeszłam bliżej, a oni rozmawiają po niemiecku. Niby język znam, kiedyś się uczyłam, ale ciężko mi było zrozumieć, a ten bęcwał, rzecz jasna, ani myśli przetłumaczyć.
– To jak robimy? – znienacka zwrócił się do mnie. – Zgadza się pani, kierowniczko?
Zawsze wykorzysta okazję, by upokorzyć zwierzchnika, sprawia mu to jakąś perwersyjną przyjemność.
– A o co dokładnie chodzi, bo nie dosłyszałam? – uśmiechnęłam się jakby nigdy nic.
– Państwo przywieźli z Dortmundu książki swojej zmarłej teściowej, większość dotycząca naszych terenów. Do tego trochę przedwojennej prasy.
– To jest biblioteka, a nie muzeum – przypomniałam.
– Czy to, że tej dziury nie stać nawet na izbę pamięci ma oznaczać, że takie rzeczy przepadną? – zdziwił się. – Ojciec bardzo wspiera kontakty z byłymi mieszkańcami, odrzucenie daru nie będzie dobrze wyglądać.
Bezczelny smarkacz. Po co pyta, skoro już podjął decyzję; jeszcze mnie tatusiem próbuje straszyć?
– Weź – zgodziłam się. – Chociaż, jak będziemy brali wszystkie śmieci, jakie nam tu przyniosą, wkrótce trzeba będzie dobudować kolejne skrzydło. I tak nikt tego nie będzie czytał.
Zostawiłam ich, wymawiając się pracą i wróciłam do gabinetu. „Potrafi być miły, jeśli chce”, pomyślałam. Szkoda, że nie dla mnie ani dla czytelników. Siedział później nad tymi rupieciami i studiował, jakby to były wyjątkowo cenne woluminy.
Zamiast pracować bawił się w śledztwo
– I cóż tam jest aż tak ciekawego, że pani Adelka musiała czekać, żebyś skończył? – zapytałam. – Przypominam, że jesteś tu głównie po to, by wypożyczać książki.
– Wiedziała pani, że przed wojną była w tym budynku gospoda? – zapytał, w ogóle nie zwracając uwagi na krytykę.
– I przeczytałeś o tym w gazecie?
– Nie, ci niemieccy goście mi opowiadali, ta pani to jakaś cioteczna wnuczka właściciela – poinformował. – Szukałem jego zdjęcia, a przy okazji znajduję mnóstwo ciekawych rzeczy. Nigdy nie myślałem na przykład, że w gospodzie można urządzać koncerty skrzypcowe.
– Po co ci zdjęcie jakiegoś chłopa? – żachnęłam się. – Cóż to za niezdrowe zainteresowania?
– Powiesił się w piwnicy, gdzie teraz jest salka komputerowa i ksero. Jak tam siedziałem ostatnio, było jakoś dziwnie – spojrzał na mnie z kpiącym błyskiem w oku. – Zawsze lepiej wiedzieć, kto człowieka straszy, bo wie pani… Duchy są różne.
– Pojutrze zaczynamy wynosić księgozbiór do nowego skrzydła – ucięłam. – Tam cię nikt nie będzie nawiedzał.
Sama nie wiem, czy ten chłopak jest taki bezczelny, czy tylko infantylny… Wisielec, też coś! Dobrze, że nazajutrz ma wrócić Marzenka z urlopu. Może ona ustawi gagatka – mimo że młoda, nie daje sobie w kaszę dmuchać. Ten jej mechanik chodzi jak po sznurku, a zanim się zaręczyli, był z niego kawał łobuza.
– Niech się pani Bożenka nie martwi – Marzenka machnęła tylko dłonią, gdy zwróciłam jej uwagę na potrzebę zdyscyplinowania Marcina. – Syn burmistrza czy samej królowej Anglii – dla mnie bez różnicy. Ja za nikogo robiła nie będę!
Zaczęły się przenosiny i, faktycznie, teraz męskie ręce się przydały. Marcin miał zajęcia pod dostatkiem, skończyło się studiowanie niemieckich gazet i siedzenie przed komputerem. W końcu się wdrożył, nawet do czytelników zaczął zagadywać, coś proponować… Wymyślił nawet specjalną półkę na nowości.
– Trzeba go po prostu motywować i chwalić – stwierdziła Marzenka. – Faceci tak mają, że krytyka ich zniechęca, od razu odpuszczają.
Tylko westchnęłam.
Skarbu mu się zachciało!
Za moich czasów było inaczej – każdy wiedział, że trzeba pracować, żeby coś osiągnąć. Nie zamierzałam niańczyć bubka, nie taką funkcję tu pełnię. I jak tylko skończyły się przenosiny, zesłałam go do sali komputerowej na dół. Niech inwentaryzuje księgozbiór.
– Trzeba będzie tam zachodzić i kontrolować – uprzedziła mnie Marzenka.
– Już go przyłapałam kilka razy, jak siedzi na portalach społecznościowych.
– Skaranie boskie z tym chłopakiem – westchnęłam. – O duchu ci jeszcze nie opowiadał?
– Gadał, nawet zdjęcie znalazł. Skserował i trzyma na biurku. Strasznie się wkręcił w te niemieckie historie.
– Dla tego człowieka nie ma nic świętego – pokręciłam głową.
Marzenka wzruszyła ramionami.
– Facet przed trzydziestką to dziecko. Ktoś z Niemiec mu napisał na Facebooku, że w bibliotece musi być ukryty skarb, bo ten cały K. był znanym filatelistą, a jego zbiory przepadły bez śladu.
– Żeby mi tylko nie zaczął kuć w ścianach! – przestraszyłam się.
– Podejrzewa go pani o takie pracochłonne zajęcia? – zdziwiła się Marzenka. – Nie sądzę.
Zbliżał się jej ślub i widziałam, że robi się coraz bardziej nerwowa. W sumie, nie wiem dlaczego, skoro pierwszy termin przepadł z powodu pandemii – miała czas się przyzwyczaić. Zapytałam nawet, czy ogarnęły ją wątpliwości, ale wzruszyła ramionami: czas zalegalizować związek i tak już właściwie mieszkają z Jackiem razem. Ale takie z tym weselem urwanie głowy!
– Jestem przemęczona samym myśleniem o tym wszystkim – wyznała. – A jeszcze ten tam opowiada, że na dole jest duch! Wczoraj nawciskał kitu sprzątaczce, nie chciała nawet pozamiatać.
– Marzenko, kochanie – na wszelki wypadek, ściszyłam głos – nawet jego rodzice za nim nie nadążają. Podrzucili go tutaj jak kukułcze jajo i myślą… Nieważne, co myślą. Ja nie mam zdrowia i nie zamierzam się denerwować. Zachodź tam częściej i kontroluj go trochę. Oczywiście będę interweniowała, gdyby zaszła konieczność. A jeśli nadal będzie straszył sprzątaczkę, obarczę go jej obowiązkami. Bóg mi świadkiem, że będzie sam sprzątał w piwnicy!
Myślałam, że nie dojdzie do takiej sytuacji, bo zakres obowiązków Marcina nie przewidywał machania miotłą i ciężko byłoby mi je wyegzekwować. Ale ziarno strachu zostało zasiane i padło na podatny grunt, bo na drugi dzień pani Ala, nasza sprzątaczka, czekała na mnie przy wejściu.
– Pani dyrektor – chwyciła mnie za rękę. – Niech mi pani wybaczy, ale ja do piwnicy już nie wejdę. Nie ma mowy.
– Pani Alu – westchnęłam, spoglądając wymownie w stronę Marcina. – Co się znowu stało?
Godzinę zajęło mi uspokajanie tej kobiety
Nie wątpiłam, że to jego zasługa, bo sprzątaczka była roztrzęsiona, jakby ją ktoś śmiertelnie wystraszył.
– Przyszłam jak zwykle najwcześniej i zeszłam do piwnicy. Z reguły zaczynam odkurzanie od dołu i kończę na górze – zaczęła opowiadać. – Zapalam światło, a tam, cyk, żarówka w korytarzu błysnęła i zgasła. Zrobiło mi się nieswojo, ale myślę, co tam, to tylko żarówka, zrobisz parę kroków, Ala i zapalisz światło w dużej sali. I tak zrobiłam. Przeszłam po ciemku przez ten cholerny korytarz, macam po ścianie w pomieszczeniu z komputerami, ale nadal mi zęby szczękają ze strachu. W końcu jest, znalazłam. On jest trochę dalej od drzwi, nie wiem czemu.
– Do brzegu, pani Alu, do brzegu – przewróciłam oczami z irytacją.
– No przecież mówię – obruszyła się. – Mam w końcu ten dinks, włączam i zapala się światło, ale nie w sali, tylko w korytarzu.
– Dopiero pani mówiła, że tam żarówka się przepaliła – wtrącił się Marcinek.
Spiorunowałam go spojrzeniem, ale miał rację, chyba coś się kobiecie pozajączkowało.
– Wiem przecież, co mówiłam! – krzyknęła, zawsze spokojna sprzątaczka. – Tak myślałam, ale czy wy nie rozumiecie? I tak nie powinna się zapalić, bo włączałam inną żarówkę! W każdym razie, w pomieszczeniu zrobiło się trochę widniej… Jezus Maria, nie wiem, jak to powiedzieć… Na tyle widno, że zobaczyłam człowieka. No nie patrzcie tak na mnie, jeszcze nie zwariowałam.
– I co pani zrobiła, pani Alu? – z drwiącym uśmiechem spytał Marcin.
– A jak myślisz, mądralo? – wtrąciłam się zirytowana. – Idź natychmiast do piwnicy i sprawdź obie żarówki, a panią Alę zapraszam na kawę, trzeba ochłonąć.
Godzinę zajęło mi uspokajanie rozhisteryzowanej kobiety, w końcu zaproponowałam jej dwa dni urlopu i nareszcie wyszła. Wtedy poszłam zobaczyć, co dzieje się w pomieszczeniach piwnicznych.
– Nic takiego – poinformowała mnie, spotkana na schodach Marzenka. – Ten facet to była marynarka Marcina. Zapomniał jej wczoraj i wisiała na wieszaku zawieszonym na rurze. A żarówki są sprawne.
Tego się obawiałam: przez głupie opowieści chłopaka zapanowała w kolektywie psychoza. Nie da się przecież wydajnie pracować w takiej atmosferze.
– Panie Marcinie – powiedziałam, starając się przybrać surowy wyraz twarzy. – Pański stosunek do pracy jest niepoważny. Przez te żarty Alicja mało nie dostała zawału i odmawia sprzątania w pomieszczeniach piwnicznych, dlatego…
– Pani dyrektor – wszedł mi w słowo – przecież nie mogę odpowiadać za czyjeś zdrowie psychiczne! Poza tym, tu naprawdę dzieją się dziwne rzeczy.
– Dość! – podniosłam głos. – Od dziś do pańskich obowiązków dołączam sprzątanie. Jeżeli się nie podoba, proszę złożyć wypowiedzenie.
Trochę mnie poniosło. Gdyby młodzieniec poskarżył się ojcu, sama miałabym kłopoty, wszak burmistrz był moim zwierzchnikiem. Spodziewałam się, że Marcin będzie się stawiał, pyskował, ale nie, położył uszy po sobie.
– Sam się wystraszył opowieści pani Ali – skomentowała na osobności Marzenka. – Zobaczy pani, wszystko będzie teraz dobrze.
Marcin i Marzenka… zniknęli
Uwierzyłam jej i wyglądało na to, że miała rację. W bibliotece zapanował w końcu spokój. Pani Ala nie schodziła co prawda poniżej parteru, ale Marcin przejął jej obowiązki w sali komputerowej i zajął się na poważnie katalogowaniem księgozbioru. Wprawdzie szło mu dość niewprawnie, ale Marzenka, tak jak obiecała, służyła pomocą i często go odwiedzała w tym jego lochu.
Sielanka skończyła się po dwóch tygodniach. Po długim weekendzie ani Marzenka, ani Marcin nie zjawili się w pracy. Telefonów też nie odbierali, co w przypadku Marzenki było dziwne, lecz zanim zdążyłam na dobre się zamartwiać, pani Ala wyjaśniła sytuację.
– To pani dyrektor nie słyszała? – z niedowierzaniem kręciła głową. – Nasza Marzenka zerwała zaręczyny, odwołała ślub i wyjechała do Irlandii, czy gdzieś tam. List zostawiła podobno, w którym przeprasza rodziców i niedoszłego pana młodego, ale się zakochała i nie może wbrew sercu wyjść za mąż.
– Zakochała się? – zrobiłam wielkie oczy. – W kim?! Przecież to taka rozsądna dziewczyna.
– A w naszym Marcinku – uświadomiła mnie sprzątaczka. – Dziwię się, że pani dyrektor nic nie zauważyła, przecież oni oczu od siebie nie mogli oderwać!
Boże święty, nie miałam pojęcia. Mało tego, sama wpychałam Marzenkę w objęcia tego lekkoducha. Byłam taka pewna, że jest wystarczająco rozsądna.
– To z nim wyjechała? – upewniłam się jeszcze, ciężko siadając w fotelu.
Pani Ala przytaknęła i widząc, że nie jestem w nastroju do pogaduszek, wzięła swoją miotłę i zniknęła w sąsiednim pomieszczeniu. Siedziałam i bezmyślnie gapiłam się przez okno. Byłam zdegustowana całym tym zajściem. Tak się dałam podejść! Planowałam nawet, że polecę Marzenę na moje stanowisko, kiedy już będę odchodziła na emeryturę. Wydawało się, że nikogo bardziej odpowiedniego nie znajdę, a ta mi taki numer pod samym nosem wycięła! Może być, że jeszcze burmistrz będzie miał do mnie pretensje o ten romans… A myślałam, że spokojnie sobie doczekam do emerytury.
Chyba powinnam zejść na dół i sprawdzić w sali internetowej, czy nie zostawili jakiejś wiadomości. Zmusiłam się, by wstać, pokonałam kilkanaście schodów w dół i znalazłam się w ciemnym korytarzu. Namacałam ręką kontakt i włączyłam go. Nic, żarówka nawet nie zabłysła. Od razu przypomniała mi się opowieść sprzątaczki i zrobiło mi się nieswojo. Przez chwilę miałam ochotę zawołać panią Alę, ale jakbym wtedy wyglądała w oczach podwładnej? Musiałam zachować zimną krew.
I rzeczywiście, wystarczyło, że zrobiłam krok naprzód i żarówka zaświeciła, jakby nigdy nic. Trzeba będzie wezwać konserwatora z gminy. Raźnym krokiem ruszyłam do pomieszczenia z komputerami i niepewnie nacisnęłam drugi kontakt. Odetchnęłam z ulgą, gdy zadziałał bez zarzutu. Rozejrzałam się po pokoju. Nie było się do czego przyczepić – wysprzątane na błysk. Ciekawe, czy to zasługa Marcina, czy Marzenki? Już niczego nie byłam pewna.
Naiwnie liczyłam, że zostawią list. Chyba że w komputerze? Usiadłam przy biurku Marcina i zagapiłam się w ciemny monitor. Nie miałam pojęcia, jak się włącza to ustrojstwo. Czułam się stara, zmęczona i rozgoryczona, a na dodatek coś było nie tak z moim sercem. Jakiś ucisk w klatce piersiowej… Zrobiłam parę głębszych wdechów. Patrzyłam w błyszczącą powierzchnię monitora odbijającą pomieszczenie za moimi plecami i nagle dostrzegłam coś, czego nie powinno tu być.
Jakiś ruch. Skoncentrowałam wzrok. Na rurze biegnącej pod sufitem kołysał się ludzki kształt. Poczułam, jak jeżą mi się wszystkie włoski na ciele. Ucisk na klatkę piersiową powrócił ze zdwojoną siłą, nie byłam w stanie nabrać powietrza. Ostatnim uczuciem, jakie pamiętam, zanim zgasło światło, był paniczny strach. Potem zrobiło się ciemno.
Ocknęłam się w karetce pogotowia.
– Dobrze, że pani do nas wróciła – powiedział ktoś z wyraźną ulgą w głosie.
Rzeczywistość docierała do mnie bardzo powoli i dopiero w szpitalu dowiedziałam się, że miałam zawał serca i że będę się musiała teraz oszczędzać w pracy. Tylko czy ja chciałam tam wracać? Wystarczyło, bym pomyślała o bibliotece, a elektrokardiograf zaczynał wariować.
Zaczęłam poważnie rozpatrywać wcześniejsze pójście na emeryturę. Niech ktoś inny zgłębia tajemnice poniemieckiej gospody i użera się z nieodpowiedzialnym personelem, żywym i martwym. Ja się wypisuję.