„Dlaczego wybrała akurat mnie na swoją dziedziczkę? Sąsiedzi trzepią jęzorem, ale nie wierzę w te wieśniackie zabobony”
„Próbowałam się dowiedzieć, co to właściwie znaczy, ale zawsze mi mówiono, że czasem lepiej nie wiedzieć. Jedyne, co mogłam sprawdzić, to słowa >>dziedziczka Babuszkipiętnem
- Aniela, 21 lat
Babuszka od zawsze mnie fascynowała. Nie pamiętam jej osobiście, bo zmarła, kiedy miałam sześć lat, ale istnieje jak żywa w naszych opowieściach rodzinnych. Jest tajemnicza, budzi mieszane uczucia i wystarczy wpleść w zdanie jej imię, żeby rozmówca natychmiast przestał zadawać zbędne pytania albo protestować.
– Dlaczego kładziesz pod wycieraczką łuski karpia? – zapytałam kiedyś mamę.
– Babuszka tak robiła – odparła spokojnie i to wszystko wyjaśniało.
W sumie tak właśnie było. Nie śmiałam dyskutować. Bo skoro Babuszka swoim autorytetem potwierdziła słuszność jakichś poczynań, to znaczy, że były one dobre, tak trzeba i już. Zaakceptowałam zwyczaj, a teraz stosuję go w swoim domu. W sumie nie wiem, dlaczego, ale boję się, że jeśli przestanę, to moją rodzinę spotka jakaś tragedia. Lepiej nie kusić losu, prawda?
Kim jest Babuszka? Matką mojej babci. Przeżyła wojnę, chociaż mogło być inaczej. Niemiecka kula ominęła jej głowę dosłownie o kilka milimetrów i urwała tylko kawałek małżowiny. Przeżyła, bo po wyjściu z domu obejrzała się jeszcze na drzwi. Zawsze tak robiła. Robią tak moja babcia i mama, mnie również wpojono ten zwyczaj, który nakazuje, żeby po odejściu kilku kroków od mieszkania obrócić głowę i spojrzeć na drzwi. Początkowo taki rodzaj niemalże natręctwa nieco mnie irytował albo bawił, w zależności od sytuacji, ale w zestawieniu z rodzinną historią nabrał znaczenia pewnego rytuału, którego należało przetrzegać. Może właśnie po to, żeby przeżyć? Kusiło mnie, żeby sprawdzić, co się stanie, kiedy celowo nie spojrzę na drzwi, ale nigdy nie miałam odwagi tego zrobić. Możliwe, że kiedyś zapomniałam. Możliwe też, że właśnie wtedy złamałam nogę na ślizgawce, zgubiłam portfel, jadący za mną samochód lekko uderzył w tył mojego…
Zobacz także
Postanowiłam rozwiązać tę zagadkę jak detektyw
Moja mama bała się Babuszki. Dziwne. Babcie to przecież najlepsze na świecie istoty! Zawsze można się im zwierzyć, położyć głowę na miękkich kolanach, pachną domowym ciastem i mają rady na każdy problem. Babuszka na pewno miała. Korzystam z tych rad do dziś. Ale pewnie dlatego, że tyczyły sfery mistycznej, budziła lęk.
Babcia zaś starała się przedstawiać Babuszkę jako najnormalniejszą kobietę pod słońcem.
– Jaka była Babuszka? – pytałam, wycierając kurz z czarno-białej fotografii stojącej na komodzie.
– Normalna – padała taka sama jak zawsze odpowiedź.
– A coś więcej? Co lubiła? Jak spędzała wolny czas?
– Kiedyś ludzie nie mieli wolnego czasu. W domu zawsze było coś do zrobienia. Lubiła robić na drutach. Chociaż pewnie musiała. W sklepach niczego nie było, więc dziergała swetry, skarpety, szaliki, czapki…
I bardzo ładnie jej to wychodziło. Wiem, bo do dziś mam zrobiony przez nią zimowy komplet. Był przeznaczony dla mojej mamy, ale ona nigdy go nie nosiła. Czy dlatego, że wydziergała go Babuszka? Nie wiem. Kiedyś znalazłam go w szufladzie, zawinięty w stary papier, i po prostu zakochałam się w mięciutkim szaliku i ciepłych rękawiczkach, w których wreszcie nie marzły mi palce.
Zrozumiałam, że od najbliższych nie dowiem się niczego konkretnego. Bo chociaż Babuszka istniała w naszym życiu poprzez swoje zwyczaje i zasady, o niej samej wiedziałam niewiele. Kim na przykład byli jej rodzice? Czy miała jeszcze jakąś rodzinę? No właśnie, nikt nic nie wiedział albo nie chciał powiedzieć. Zupełnie jakby Babuszka pojawiła się znikąd. Dziwne, bo o dziadku Janie, jej mężu, opowiada się dużo i chętnie.
Odezwała się we mnie dusza detektywa i postanowiłam rozwiązać zagadkę Babuszki. Nie miałam jednak pojęcia, od czego zacząć. Pomyślałam więc, że chyba najlepiej od rozmowy z nią samą, czyli od wizyty na cmentarzu.
Najpierw, jak zwykle, spojrzałam na nagrobne zdjęcia. Pan z lekkim uśmiechem pod długim wąsem spojrzał na mnie nieruchomymi oczami, a ja miałam wrażenie, że za chwilę błysną w nich radosne iskierki. Tak, pradziadek, nawet leżąc w grobie, potrafił być radosny. Ponoć taki właśnie był: pogodny, serdeczny, dowcipny. Pod spodem znajdowała się fotografia kobiety z długim warkoczem, opadającym na prawe ramię. Włosy zasłaniały ucho, żeby nikt nie widział, że było okaleczone. Poważne oczy, zaciśnięte w kreseczkę usta – Babuszka. Przeniosłam wzrok na napisy. Jan Mazur, żył lat 87. Fiedora Mazur, żyła lat…
Zaraz, chwileczkę! Znieruchomiałam, jakbym po raz pierwszy widziała płytę tego nagrobka. Jak to Fiedora? Przecież Babuszka miała na imię Franciszka! Jak to możliwe, że wcześniej nie zauważyłam, że imię jest inne? Chyba po prostu się nie wczytywałam. Przychodziłam na cmentarz do konkretnych zmarłych. Większość uwagi poświęcałam fotografiom, bo twarz wiele mówi o człowieku, a litery… Wydawały mi się zbyt oczywiste.
– Napisaliśmy, bo tak chciała – wyjaśniła babcia, kiedy o to zapytałam. – Jej grób, jej sprawa. Ze zmarłymi się nie dyskutuje.
Niby miała rację, ale coś było nie w porządku. Sprawdziłam w internecie. Fiedora to po rosyjsku Teodora. To imię nie istniało w żadnych dokumentach rodzinnych. Na wszelki wypadek sprawdziłam raz jeszcze imiona rodziców babci. Nie znalazłam jednak nic nowego: Jan i Franciszka. Obejrzałam akty notarialne, świadectwa szkolne i inne pożółkłe papierzyska. Fiedora czy Teodora nigdzie nie istniała.
Wtedy przypomniały mi się słowa matki:
– Jesteś dziedziczką Babuszki, więc jakoś mnie nie dziwi, że poszłaś na medycynę.
– Babuszka była lekarzem? – zapytałam wtedy.
– Pewnie gdyby miała szansę, to by była.
Próbowałam się dowiedzieć, co to właściwie znaczy, ale zawsze mi mówiono, że czasem lepiej nie wiedzieć. Jedyne, co mogłam sprawdzić, to słowa „dziedziczka Babuszki”. Prababka zapisała mi cały swój panieński majątek. Podobno długo o niego walczyła z państwem, ale w końcu go odzyskała i zapisała właśnie mnie, bo urodziłam się z „piętnem”, czyli krwiakiem na głowie. Krwiak później się wchłonął, ale pozostało po nim niewielkie znamię, na które muszę uważać przy czesaniu i ostrzegać o jego istnieniu fryzjerkę.
Może to dziedzictwo będzie śladem? Drżącymi od emocji rękami wydobyłam z dna szuflady starą kopertę. Był w niej akt notarialny stwierdzający, że jestem właścicielką działki rolnej oraz znajdujących się na niej zabudowań gospodarczych. Znalazłam tam też odręcznie spisany przez Babuszkę testament, który zaczynał się od słów: „Ja, Franciszka Mazur z domu Teodora, a właściwie Fiedora Zanionkin”…
Rosły mężczyzna szybko szedł z kijem w moją stronę
Bingo! Tylko nadal nie rozumiałam, dlaczego Babuszka po poślubieniu dziadka zmieniła nie tylko nazwisko, ale także imię. Żadnych innych informacji w dokumentach nie znalazłam. Skoro jednak działka, której nigdy nie miałam potrzeby oglądać, była wianem Babuszki, może powinnam się tam wybrać? Księgi parafialne zwykle są wspaniałym źródłem informacji o ludziach. Istniało też prawdopodobieństwo, że ktoś pamięta Fiedorę Zanionkin. No dobrze, było ono maleńkie, bo Babuszce zmarło się szesnaście lat temu i miała wtedy ponad dziewięćdziesiąt lat, ale i tak musiałam sprawdzić.
Spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy, ustawiłam nawigację i witaj przygodo! Mój entuzjazm zmalał jednak znacznie, kiedy GPS wyprowadził mnie w pola za Suwałkami i kazał jechać dalej i dalej, a nigdzie nie było żadnych zabudowań, tylko pola i pola. Na szczęście po prawie godzinie jazdy, pełna obaw, że dotrę gdzieś za wschodnią granicę bez jedzenia i odpowiedniej waluty, żeby je zakupić, ujrzałam pierwsze domy. Chatynki właściwie, w większości drewniane, często nieogrodzone.
Zgodnie z instrukcją nawigacji zjechałam na polną, nierówną drogę. Wiodła wciąż prosto i prosto, a u jej kresu był tylko las.
Czy to urządzenie aby na pewno nie stroi sobie ze mnie żartów? – zastanawiałam się, w skupieniu pokonując kolejne nierówności.
– Jesteś u celu – usłyszałam nagle, i jak na komendę silnik zgasł. Synchronizacja doskonała!
Rozejrzałam się dookoła. Po lewej stronie była ściana lasu, po prawej wysoka trawa, krzaki i inne mało atrakcyjne chaszcze. Piękne dziedzictwo ofiarowała mi Babuszka, nie ma co! Żeby je sobie dokładnie obejrzeć, wysiadłam z auta. Wystarczyła ta maleńka zmiana perspektywy, a zobaczyłam, że spomiędzy krzaków wychyla się coś, co przypominało budynek. Podeszłam bliżej. O, ścieżka. Nawet nie bardzo zarośnięta, jakby od czasu do czasu ktoś tędy chodził.
Pociągnęłam za klamkę, bez nadziei na to, że drzwi się otworzą. Wyglądały na solidne, a ja nie miałam klucza. Ku mojemu zdumieniu skrzydło ustąpiło. Zawiasy zaskrzypiały tak przeraźliwie, że aż wykrzywiłam usta. I właśnie wtedy, kiedy się zastanawiałam, czy wkroczyć do pachnącego stęchlizną i suto ozdobionego pajęczyną wnętrza, usłyszałam męski głos:
– Czego tu szuka, co?
– Ja? – przestraszyłam się, więc straciłam umiejętność racjonalnego myślenia. Tymczasem spomiędzy krzaków dziarsko wymaszerował rosły mężczyzna i szedł w moją stronę z kijem w dłoni. Nie służył mu jednak do podpierania się, więc pewnie chciał mnie nim przegonić.
– Ona, ona, nikogo innego tu nie ma! Plądrować przyszła? – ostrzegawczo uniósł kij.
– To mój dom – spróbowałam ostatecznego argumentu, chociaż tak naprawdę nie miałam niczego, co mogłoby potwierdzić moje słowa. – Mam prawo tu być.
– Doprawdy?
– Anielka? To ty? – usłyszałam inny głos, znacznie cichszy, przychylniejszy. Za mężczyzną z kijem stał mizerniutki staruszek oparty o laskę.
– Tak, jestem Anielka – potwierdziłam zaskoczona. – A właściwie Aniela Michalik.
– Wnuczka Teosi. Zostaw, Adaś, ten kij. Nieładnie tak gości witać.
– Jak nieproszeni, to witam kijem. Niech się cieszy, że psem nie poszczułem!
– Toż ona u siebie. Nie potrzebuje zaproszenia. Idź, powiedz Helence, kto nas w końcu odwiedził. A ty, Anielko, chodź ze mną, herbaty się napijesz…
Babuszka widziała w tobie dziecko z darem uzdrawiania
Nie bardzo wiedziałam, co to za człowiek, ale skoro znał moje imię i wiedział, kim jestem, raczej nie zrobi mi krzywdy. Posłusznie podreptałam więc za nim wąską ścieżką, wiodącą do niewielkiego murowanego domu. Weszliśmy do jasnej, czystej kuchni, w której pachniało domowym ciastem.
– Jestem wnuczką Franciszki Mazur i…
– Dla mnie ona zawsze będzie Teosią – przerwał staruszek.
– A kim pan jest dla Babuszki?
– Bratem. Przybranym bratem, ale zawsze traktowałem ją jak rodzoną siostrę.
– Nie wiedziałam, że ma jakichkolwiek bliskich.
– I tak miało być. Helenko, dasz Anielce coś ciepłego do jedzenia? Na pewno zmęczona po podróży.
Kiedy już nakarmiona, napojona i bardzo oszołomiona usiadłam z tajemniczym staruszkiem na ławce przed domem, odważyłam się zadać nurtujące mnie pytanie:
– Dlaczego Babuszka to Franciszka, Teosia i Fiedora jednocześnie?
– Fiedorą była u siebie w domu. Kiedy jednak mój ojciec znalazł ją w lesie brudną, niemal zagłodzoną i chorą, stała się naszą polską Teosią. Mnie wtedy nie było na świecie. Urodziłem się dwa lata po jej przysposobieniu i była po prostu moją siostrą, Teodorą.
– A skąd się wzięła Franciszka?
– Widzisz, dziecko, Teosia miała dar. Umiała leczyć ludzi za pomocą ziół, własnoręcznie robionych maści, różnych naparów. Sąsiedzi nazywali ją małą czarownicą, ale to nieprawda. Ona nie odprawiała żadnych czarów, tylko umiała brać z natury to, co cenne dla człowieka. Pomagała, jeśli potrafiła. Jeśli nie, mówiła, że nic nie poradzi. Nie brała za to pieniędzy, więc ludzie przynosili, co mieli: mleko, miód, jajka, sery, mąkę, czasem mięso. Dobrze nam się wiodło, spokojnie. Ale ludzie są zawistni. Ktoś puścił plotkę, że Teosia rzuciła urok na jego córkę. Dziewczynka zmarła. Teosia nie miała z tym nic wspólnego. Nigdy jej nawet nie widziała.
– Nie ma czegoś takiego jak urok – postanowiłam wlać w tę opowieść trochę racjonalizmu. Jako studentka medycyny, czułam się do tego zobowiązana. – Ludzie umierają, bo są chorzy. A jak ktoś choruje, to powinien iść do lekarza, a nie zielarkę obwiniać.
– Ja to wiem, ty to wiesz i Teosia też wiedziała. Nigdy nie uważała się za lekarza czy uzdrowiciela. Ale ludzie są głupie. Później ktoś się dowiedział, że Teosia nie nasza, nie polska. Do kościoła nie chodziła, była nieochrzczona. Zatruwali nam życie. Ktoś podpalił zboże na polu, ktoś obrzucił gnojem okna. Postawili ojcu ultimatum: albo Teosia zniknie, albo sami ją zniszczą.
– I zniknęła?
– Nie, ojciec się nie zgodził. Przecież córką mu była. Wyjechała tylko na jakiś czas do ciotki, żeby ludzkie gadanie uciszyć. Tam poznała Janka Mazura. Miłość to musiała być wielka, bo dla niego chrzest przyjęła, a na nim nadano jej polskie imię: Franciszka.
– Dlaczego u nas nie mówi się o rodzinie Babuszki? – chciałam w końcu odpowiedzi, po którą tu przyjechałam.
– Ze strachu, żeby nikt nie skojarzył z jej osobą tamtej śmierci. Teosia była przesądna, miała swoje rytuały, wierzyła w nie. Wierzyła, nawet jak Chrystusa przyjęła, bo przecież go nimi nie obrażała. Wszak napary z ziół, rybie łuski pod wycieraczką czy wianuszek z polnych kwiatów w sieni świętym nie wadziły. Chciała uciec przed przeszłością, ale nie umiała przestać pomagać ludziom. Zbierała te swoje zioła, robiła maści. To było jej powołanie.
– Czyli Babuszka nawet was nie odwiedzała…
– Robiła to, ale rzadko, nie chciała ludzkiego gadania prowokować. Pisała też listy. Z nich wiem o tobie, jej ukochanej Anielci.
– Babuszka zmarła, kiedy miałam pięć lat – szepnęłam, bo wzruszenie uniemożliwiało mi normalne mówienie.
– Wiem, ale widziała w tobie dziecko z darem uzdrawiania.
– Mama twierdzi, że nazywała to piętnem.
– Każdy dar jest piętnem, a piętno darem. Teosia pisała, że Anielcia będzie kiedyś pomagać ludziom, bo tak jest zapisane w jej losie. Pomyliła się?
– Mam nadzieję, że nie. Studiuję medycynę.
– To dobrze. Gdyby Teosia mogła studiować, na pewno byłaby wspaniałym lekarzem. Czasem chciała pomóc, ale brakowało jej wiedzy. W tobie pokładała całą nadzieję. Dlatego zapisała ci wszystko, co miała. A ja od chwili, kiedy o tobie usłyszałem, czekałem, aż przyjedziesz, modląc się, żeby doczekać tego momentu.
Kim była Babuszka? Zielarką, czarownicą, kobietą niosącą nadzieję? Na pewno kimś niezwykłym. Moją prababcią.