„Mój rycerz na białym koniu, szybko zmienił się w żabę. Owinął mnie wokół palca, narobił dzieci i traktował gorzej niż psa”
„Był starszy ode mnie, miał dwadzieścia pięć lat, jego mama dawno nie żyła, ojciec bujał po świecie, więc Orland od małego troszczył się sam o siebie i rozglądał w poszukiwaniu okazji do łatwiejszego życia. Zobaczył ją we mnie i skorzystał”.
- Roma, 39 lat
Pochodziłam z rodziny ogrodników i sadowników. Byliśmy naprawdę zamożni, ale nic do nas nie przyszło samo, nic nie dostaliśmy za darmo… Przeciwnie – ojciec i mama latami tyrali trzy czwarte doby, pomagali dziadkowie i inni krewni, tylko ja byłam zwolniona z tego obowiązku, bo miałam się przede wszystkim uczyć i „iść na doktora”. To było marzenie mojego taty!
Zatrudnialiśmy robotników sezonowych do zbierania owoców, pracy przy warzywach i kwiatach. Mój tata nieźle płacił, więc chętni się bili o zatrudnienie i walili do nas drzwiami i oknami. Byli wśród nich bezrobotni, studenci, urlopowicze chcący sobie dorobić, młodzież szkolna, a nawet emeryci, którzy wykonywali jakieś lżejsze prace i w ten sposób dorabiali do renty.
Wśród tego towarzystwa pojawił się kiedyś wysoki, ciemny chłopak z niebieskimi oczami, piękny jak jakiś książę z bajki. Miał długie, kręcone, czarne włosy, na szyi koraliki z amuletem i poszarpane dżinsy. Miał na imię Tadeusz, ale kazał na siebie mówić Orland. Strasznie mi się to spodobało!
Mój tata nie chciał go zatrudnić…Później mówił, że coś czuł, jakiś lęk, że go przyćmiło ze strachu, kiedy go zobaczył, a przecież tata nie był lękliwy i to raczej on wzbudzał respekt w ludziach! Jednak tym razem dojrzał w oczach tego nowego jakiś mrok i od razu miał zamiar go spławić, ale, na nieszczęście, ja się pojawiłam i wszystko poszło inaczej.
Zakochałam się od pierwszego wejrzenia
Był starszy ode mnie, miał dwadzieścia pięć lat, jego mama dawno nie żyła, ojciec bujał po świecie, więc Orland od małego troszczył się sam o siebie i rozglądał w poszukiwaniu okazji do łatwiejszego życia. Zobaczył ją we mnie i skorzystał… To było dawno, ale ja do teraz czuję, jak mnie przeszył dreszcz, jak przy ostrej grypie. Zachorowałam ciężko i bez nadziei wyleczenia. Na serce i na głowę, beznadziejnie, na śmierć i życie. Moi rodzice do końca swoich dni kłócili się o to, które z nich bardziej zawiniło, że sprawy tak się potoczyły?
– Bo to przecież ty ją wysłałaś do mnie z jakimś głupim poleceniem – mówił ojciec. – Gdyby wtedy nie przyszła, nie poznaliby się!
– Moja wina, że się zawsze spóźniasz na obiad?! – krzyczała zirytowana mama.
– Wszystko stygnie, zupę drugi raz podgrzewam, a ciebie nie ma… To kazałam jej cię zawołać!
– No właśnie! Najwyżej bym się spóźnił i jadł zimne. Dziury w niebie by nie było, a tak patrzę na jej nieszczęście i nic nie mogę zrobić. Co gorsze: zimny rosół czy cierpienie własnego dziecka, no, sama powiedz?!
Tata twierdził, że dwa dni wcześniej miał proroczy sen: stał nad jakimś urwiskiem i trzymał mnie na rękach. Byłam malutka, jeszcze niemowlę, ale już się ciekawie dookoła rozglądałam i tak kręciłam, że ledwo mógł mnie utrzymać. Nagle poczuł jakąś obezwładniającą słabość. Ramiona mu zdrętwiały na kamień, straciły czucie i wtedy mnie wypuścił. Patrzył, jak lecę w przepaść i nie mógł się ruszyć, bo był cały zesztywniały… Nawet się obudzić nie mógł, chociaż mama nim trzęsła jak starą gruszką, bo tak jęczał, jakby go coś strasznie bolało.
– Powinienem się bardziej tym przejąć – twierdził. – Ale ty gadałaś: sen mara… I odpuściłem.
– A niby co miałbyś zrobić? – pytała mama. – Zamknąć ją w komórce?
Z tych zmartwień szybko się posypali zdrowotnie. Najpierw ojciec, potem mama. Ledwo rok minął między jednym a drugim pogrzebem.
Ojca wykończyło to, że się dowiedział od notariusza o przepisaniu domu, ziemi, szklarni, gotówki na Orlanda. To wszystko stanowiło mój majątek odrębny, bo dostałam posag przed ślubem i mój mąż nic do tego nie miał.
– Po nas moja córka odziedziczy resztę – powiedział przed weselem do Orlanda. – Wtedy będziesz bogaty, ale wcześniej figa z makiem! I tak masz szczęście, że ci się trafiła taka panna, bo jesteś golec i leń. Doceń to, co ci los daje i nie chciej więcej!
Orlando tylko błysnął białymi zębami
– Będę bogaty dużo wcześniej – szepnął. – Może jeszcze tatuś zdąży zobaczyć, jak puszczam jego kasę? To będzie ciekawy widok!
W ciągu następnych pięciu lat urodziłam dwoje dzieci i pochowałam swoich najbliższych; rodziców i dziadków. Wszystko się zmieniło oprócz mojej miłości do Orlanda. Ona nadal była głupia i wieczna! Niby mnie nie dręczył, ale na wszystko musiałam sobie zasłużyć.
– Ładnie poproś – mówił, kiedy dopominałam się o całusa albo miłe słowo, albo żeby posiedział w domu i nie latał nie wiadomo gdzie. – Łapki w górę i skomlimy… Tak, dobrze, jeszcze głośniej!
Mówił do mnie Kropka. Kiedyś podobno miał taką suczkę Kropkę i ona była do mnie podobna, albo ja byłam podobna do niej. Opowiadał, że ta psinka była nieprawdopodobnie wierna i posłuszna, wystarczyło, żeby na nią spojrzał i zmarszczył brwi, a ona już stawała na tylnych łapkach i piszczała ze strachu. Chciał mnie tak samo wychować. Właściwie mu się udało!
Na początku uważałam to za niegroźne, śmieszne zabawy.
– Na co on sobie pozwala? – denerwowała się moja mama jeszcze za życia.
– Jak cię traktuje? Bez ciebie byłby nikim, czy on o tym nie pamięta? Czemu ty się nie zbuntujesz?
– Oj, przesadzasz! – łagodziłam. – To tylko żarty! Nie wtrącaj się!
Kiedyś zapytała: czy on cię bije? Czego się boisz?
Bałam się, że odejdzie. Że spakuje swoje rzeczy i tyle go będę widziała. Że dzieci zostaną bez ojca, a ojcem był dobrym, choć surowym i nie znoszącym sprzeciwu. Ale dzieci nie bił. Mnie właściwie też nie, chyba, że biciem nazywamy popychanie, szarpanie za ramiona, pociąganie za włosy i szczypanie.
– Zobacz, jakie mam siniaki – pokazałam mu kiedyś fioletowe placki na plecach i dekolcie, ale on się tylko roześmiał
– Nie wariuj! Dzieciaki w podstawówce są bardziej brutalne niż ja. Ale jeśli się naprawdę chcesz przekonać, na ile mnie stać, bardzo proszę… Tylko wtedy zaboli!
Bardzo szybko po naszym ślubie zaczął mieć pretensje, że w naszym domu właściwie nic do niego nie należy.
– Czuję się tu jak sublokator – mówił. A kiedy prosiłam, żeby coś zrobił, skosił trawnik w ogrodzie albo nawet wbił gwóźdź w ścianę, odmawiał.
– Będzie moje, będę robił – oznajmiał wyniośle. – Nie wynajmowałem się na darmowego robola!
Postawił ultimatum: albo przepiszę na niego połowę mojego odrębnego majątku, albo odchodzi!
– Nie wynajęliście mnie do obsługiwania jedynaczki! Nic nie ma za friko, za wszystko trzeba płacić, więc albo, albo…
Wiedziałam, że nie żartuje
Co miałam robić? Urodził się nasz pierwszy syn, chciałam mieć pełną rodzinę, kochałam Orlanda jak wariatka, byłam gotowa zrobić dla niego wszystko, żeby tylko był dla mnie miły, żeby mnie chciał i był blisko. Byłam naiwną, młodą kobietą, która rosła w przekonaniu, że pieniądze są najważniejsze, więc nie zaskakiwały mnie żądania i pretensje męża. Myślałam sobie, że gdybym była na jego miejscu, też bym parła do swego. Więc się zgodziłam, oczywiście bez wiedzy moich rodziców.
Faktycznie, po akcie notarialnym Orland się zmienił na lepsze. Nie na długo, ale się zmienił, więc byłam szczęśliwa. Po raz drugi zaszłam w ciążę, ale tym razem przytyłam ponad dwadzieścia kilogramów i zamieniłam się w kluchę. Zbrzydłam, zaniedbałam się, wyglądałam na starszą o kilkanaście lat! Tata mnie tylko zapytał, czy to prawda, że Orland ma pełne prawa do naszego majątku? Nie złorzeczył, nie krzyczał na mnie, machnął tylko ręką i powiedział, że teraz jest mu właściwie wszystko jedno. Jakby się w sobie zapadł, przycichł, zrobił się powolny i bez ikry. Może już wtedy chorował, a może to, co zrobiłam, tylko tę chorobę przyspieszyło? Nigdy nie będę tego wiedziała na pewno, więc cały czas mam wyrzuty sumienia…
W okolicy plotkowali, że Orland sprowadził nieszczęście na naszą rodzinę; cztery osoby zmarły w stosunkowo krótkim czasie. Zostałam sama, bez pomocy i nikogo bliskiego. Miałam dwadzieścia cztery lata, niedobrego męża, dwoje małych dzieci i straszną nadwagę. Zamknęłam się w domu, nie chcąc pokazywać ludziom, co się ze mną dzieje.
W ciągu następnych dziesięciu lat właściwie nic się nie zmieniło, tylko duży, kwitnący majątek stopniał prawie całkowicie, bo nie miał kto nim zarządzać, pracować, starać się, walczyć z konkurencją i ciągle się uczyć fachu. Ja nie miałam głowy i siły, a mój mąż był zajęty sobą i używaniem życia! Byłam dla niego kompletnie obcą kobietą, mówił, że się mną brzydzi i że najlepiej by było, gdybym zdechła! Nigdy nie krzyczał, nawet nie podnosił głosu. Najokropniejsze słowa mówił cicho i z uśmiechem. Na przykład:
– Ty nie widzisz kurzu pod kanapą? Aż fruwa, tyle tam kotów i pyłu.
Albo:
– Kapie ci po brodzie jak zwierzakowi. Psy jedzą estetyczniej i mniej mlaskają! Opanuj się!
Teraz rozumiem, że chciał mnie w ten sposób pognębić! Może liczył na to, że nie wytrzymam psychicznie i nareszcie będzie zupełnie wolny, z całym majątkiem, a nie tylko z jego połową!
Jedyną pociechę miałam z synów
Rośli zdrowo, byli weseli, mądrzy, mieli dobre serca. Im byli starsi, tym lepszy mieli kontakt ze mną. Wspierali mnie, spędzali ze mną dużo czasu, wydawało mi się, że im moja tusza nie przeszkadzała. Byłam o tym przekonana; do czasu… Pewnego dnia, tuż przed zakończeniem roku szkolnego starszy syn wrócił do domu z podbitym okiem, podrapany, z ruszającą się górna dwójką. Od razu wiedziałam, że się bił z jakimiś łobuzami, choć zaprzeczał i kłamał, że się przewrócił na rowerze. Nie naciskałam. Postanowiłam wypytać młodszego. Na początku też nie chciał nic mówić!
– Mamuś, nie będę kablował, nie męcz mnie – prosił, ale ja musiałam wiedzieć, więc drążyłam, aż wreszcie wszystko opowiedział.
Jego koledzy w szkole śmiali się ze mnie. Syn płakał, kiedy mi o tym opowiadał. Twierdził, że sam chciał się rzucić na nich z pięściami, ale starszy go uprzedził.
– Z ojca też się wyśmiewali, że karciarz i nałogowiec, ale to nas nie rusza. Tylko na ciebie, mamo, nie pozwolimy nic powiedzieć, dosyć się męczysz i bez tego! Co najgorsze Kajtek ma przechlapane, teraz go będą prześladowali, bo już wiedzą, jak go sprowokować. Słyszałem, że się namawiali, jak go załatwią. Musisz coś zrobić, mamo – poprosił. – Najlepiej schudnij!
Patrzył na mnie przestraszonymi oczami i widać było, jak się boi. Zrozumiałam, jaki jest nieszczęśliwy. Obaj chłopcy byli samotni i zagubieni między niemrawą, tłustą, zahukaną matką i dalekim, obojętnym ojcem.
To był dla mnie wielki, prawdziwy wstrząs!
Nie miałam wyjścia. Dla nich musiałam dorosnąć i zapanować nad wszystkim i wziąć życie w swoje ręce. Jeszcze nie było za późno! Zaczęła się moja walka – o siebie samą i synów. Ciężka, długa, wyczerpująca, z porażkami, upadkami, załamaniami, ale w końcu – wygrana. Było warto! Kiedy pozbyłam się pierwszych dziesięciu kilogramów, wystąpiłam o rozwód z wyłącznej winy męża. Już wiedziałam, że ma inną kobietę, że jest uzależniony od gier hazardowych, że pieniądze stracił na kochanki, karty i alkohol. Adwokat powiedział, że to będzie formalność; nie miał racji, bo sprawa rozwodowa ciągnęła się długo i kosztowała mnie wiele nerwów. W końcu, żeby wreszcie mieć spokój, zgodziłam się na porozumienie stron…
Jako osiemnastolatka zaczęłam się wdrapywać na wysoką, stromą górę. Przez następne lata z niej spadałam, potem długo leżałam jak nieżywa, aż wreszcie się podniosłam i ponownie zaczęłam wspinaczkę na szczyt. To było bardzo trudne, bo ciągnęłam z sobą dwoje dzieci, ale dałam radę. Przed czterdziestką byłam już blisko wierzchołka; jeszcze trochę i mogłam mówić, że mi się udało! Pozostał jeszcze koszmarny podział majątku, z jakiego pozostał dom i okrojone gospodarstwo ogrodnicze, prawie nieprzynoszące dochodów. Mój były mąż oświadczył, że domu nie zamierza opuścić.
– Ty się wynoś – powiedział. – Inaczej tak ci zatruję życie, że sama uciekniesz!
Ale ja już nie byłam tamtą zakochaną, zastraszoną, głupią kobietą: „wiesz ty co, Tadziu” – roześmiałam się. – „Nie podskakuj, bo ja się już nie boję. I uważaj, bo jak się odwinę za te wszystkie moje zmarnowane lata, to mokra plama z ciebie nie zostanie!”. Tak mówiłam, ale moja sytuacja nie była jasna. Bez zawodu, bez bliskiej rodziny, z dorastającymi chłopcami, z bagażem ciężkich wspomnień i doświadczeń tylko udawałam odważną. W istocie nie spałam po nocach, próbując coś wymyślić. Wreszcie zakasałam rękawy i wzięłam się do roboty…
Nikt nie wiedział, że mam sporo pieniędzy zostawionych mi przez mamę. „To na czarną godzinę – zastrzegła. – I tylko dla ciebie. Pamiętaj, nic mu nie mów, bo to z ciebie też wyssie.” Uznałam, że przyszła ta czarna godzina. I skoczyłam na głęboką wodę…
Najpierw zrobiłam osobne wejście do mojej części domu. Zostawiłam sobie tylko dwa pokoje, łazienkę i malutką kuchnię. Cała reszta należała do Tadeusza. Chciałam, żeby się zatkał, i dał mi spokój. Na początku próbował mi dokuczać i przeszkadzać, ale ja się przestałam wstydzić prosić o pomoc, kiedy zaczynał rozrabiać. Szybko zrozumiał, że się nie dam i wtedy zażądał pieniędzy w zamian za prawne zrzeczenie się swojej części domu. Tylko na to czekałam. Kiedy się wyniósł, zamknęłam jego część do chwili, kiedy chłopcy będą dorośli. Wtedy zobaczymy, co dalej?
Tadeusz już mnie nie interesuje. Nie wiem, gdzie jest i co się z nim dzieje. Z synami też nie utrzymuje kontaktu… Potem wzięłam się za szklarnie i to był koszmar. Musiałam zatrudnić kogoś do pomocy, bo miałam mgliste pojęcie o uprawach i handlu. Na szczęście trafiłam na przyzwoitego człowieka, który mi bardzo pomógł, a w międzyczasie ciągle się uczyłam, czytałam, siedziałam w necie, wymieniałam uwagi, jeździłam na giełdy, podpytywałam, obserwowałam i zdobywałam doświadczenie. Szło jak po grudzie, ale się nie poddawałam i w końcu zaczęłam wychodzić na prostą.
Co najważniejsze, polubiłam tę robotę, jakbym odnalazła w sobie miłość do ziemi, jaka była w moich rodzicach i dziadkach. Czułam, że teraz byliby ze mnie dumni!
Sama siebie nie poznawałam
W gospodarstwie domowym i opiece nad synami pomaga mi pani Wiera, która u mnie znalazła swoje miejsce na ziemi. Dobrze się rozumiemy, bo i ona przeżyła nieszczęśliwą miłość i ma złe wspomnienia o swoim małżeństwie. Czasami siadamy przy herbacie i zastanawiamy się, co by nam pomogło odzyskać wiarę w siebie i mężczyzn.
– Jak już obie staniemy na nogi – mówi Wiera – damy ogłoszenie do gazet i internetu: kobieta po przejściach szuka miłości.
– Nigdy w życiu – odpowiadam. – Żadnej miłości. Napiszemy, że kobieta szuka szczęścia!
– A może być szczęście bez miłości?
– Pewnie. Jak jest zdrowie, spokój, praca, niezłe pieniądze, dobre dzieci, to czego chcieć więcej? Po co ci miłość?