„Byłam pewna, że Karol to miłość życia, dopóki nie poznałam jego brata. Nie mogę przestać myśleć o jego błękitnych oczach”
„Myślałam, że Karol to moja bratnia dusza, na którą czekałam całe życie. Wizyta w jego rodzinnym domu przekreśliła nasz związek. Ukojenie znalazłam w ramionach jego starszego brata”.

- Danuta, 33 lata
W noc poprzedzającą zerwanie z narzeczonym miałam mój „stresowy” sen, jak go nazywałam, bo pojawiał się zawsze, gdy byłam zdenerwowana. Znów widziałam nachylone nade mną nieprawdopodobnie błękitne oczy mężczyzny i poruszającego się smoka na jego piersi. Słyszałam głos, który mówił: „Już jest dobrze”. I kiedy rano się budziłam, byłam już spokojna.
Tego poranka też nie miałam wątpliwości, że podjęłam właściwą decyzję. Teraz musiałam jedynie przetrwać zbliżające się kosmiczne awantury. No bo jak to, ślub za miesiąc, wszystko gotowe, opłacone, a ty mówisz, że spotkałaś miłość swojego życia, tego ci przeznaczonego? To co, Marcin nie był ci pisany? To po kiego grzyba zawracałaś mu głowę przez dwa lata? Przyjęłaś oświadczyny? Ogarnij się, dziewczyno. Myśleliśmy, że jesteś rozsądna, a ty co?!
Rozsądna.
Właśnie dlatego zgodziłam się wyjść za Marcina, bo chciałam być rozsądna. W końcu miałam już trzydzieści dwa lata, stabilną pracę, czas już był najwyższy założyć rodzinę.
Ja tego nie chcę
I właśnie wtedy zdarzyło się coś, co odmieniło tę niby prostą ścieżkę wiodącą do mojej nowej przyszłości u boku Marcina. Miało to związek z moim… nosem. No co, naprawdę. Mój nos fktycznie jest nieco zbyt duży, ale mnie generalnie nie przeszkadza. Okazało się, że przeszkadza Marcinowi. Mój zakochany we mnie mężczyzna delikatnie dał mi do zrozumienia, że mogłabym go sobie zmniejszyć, i umówił mnie ze świetnym ponoć fachowcem,na pierwsze konsultacje.
Chirurg plastyczny był przystojnym brunetem około czterdziestki o szarych oczach. Na imię miał Karol. Od razu mi się spodobał, bo powiedział:
– Zupełnie nie rozumiem, dlaczego chce pani poprawić nos. Nadaje pani twarzy charakteru.
– Nie ja tego chcę – przyznałam. – Tylko mój narzeczony.
– Z pewnością słyszała pani o Barbrze Streisand – odparł lekarz. – Wszyscy chcieli, by poprawiła nos, mówiąc, że dzięki temu zrobi karierę. Ale ona stwierdziła, że nos świadczy o tym, kim ona jest. I jeśli nie zrobi kariery, to nie z powodu nosa. Miała rację. I jest jeszcze jedna aktorka, której imienia nie pamiętam, a która stała się sławna, gdy zagrała w „Dirty Dancing” z Patrickiem Swayze.
– Pamiętam ją – skinęłam głową. – Kiedy zoperowała nos, zniknęła w tłumie. Bo jej talent był mniejszy niż nos.
W oczach chirurga coś błysnęło.
A więc to ty jesteś moim bohaterem, moim rycerzem
Miał bardzo fajny program w komputerze, dzięki któremu mogliśmy zobaczyć, jak będę wyglądała z „lepszym” nosem. Faktycznie, moja twarz stała się bardziej proporcjonalna. Ktoś może by powiedział, że ładniejsza. Z pewnością Marcin.
– Jak pan myśli? – spytałam.
– Hm. Musiałbym trochę dłużej z panią przebywać, by stwierdzić z całą pewnością, co będzie lepsze. Da się pani zaprosić na obiad?
Miałam narzeczonego. I on o tym wiedział. I wiadomo było, że nie zaprasza na obiad każdej swojej pacjentki, by „więcej z nią przebywać”, zanim podejmie medyczną decyzję. Podobałam mu się. Podziw i pożądanie w oczach mężczyzny to silny afrodyzjak. Poza tym on mnie też się podobał. I przyznam się bez bicia – miałam nadzieję, że może wyniknie z tego jakiś mały romansik na pożegnanie stanu wolnego. Zawsze byłam tak bardzo rozsądna, ułożona. Żadnych jednorazowych wyskoków z nieznajomymi. A wkrótce miałam przysiąc mężczyźnie, że będę tylko jego, i znając siebie, tak będzie. Więc właściwie to była moja ostatnia okazja, by zaznać nieco grzesznej rozkoszy.
No i zaznałam. Po obiedzie zaprosił mnie do siebie, by pokazać swoją kolekcję płyt jazzowych. Oboje wiedzieliśmy, co to oznacza. Jak tylko zatrzasnęły się za nami drzwi do jego mieszkania, przycisnął mnie do ściany i zaczął całować, ściągać ze mnie i z siebie ubranie. Poddałam się nastrojowi.
Potem wzięliśmy wspólny prysznic. I wtedy na jego prawej piersi zobaczyłam wytatuowanego smoka. Wreszcie znalazłam swojego rycerza.
Żeby to zrozumieć, musimy cofnąć się do wakacji, kiedy miałam trzynaście lat. Byłam wówczas na koloniach we Wrocławiu. Pamiętam szkołę podstawową, gdzie mieszkaliśmy – sale lekcyjne pełne rzędów łóżek – i basen miejski, na który zabierano nas codziennie po śniadaniu. To na tym basenie ktoś wepchnął mnie do głębokiej wody. Nie umiałam dobrze pływać, zaskoczenie sprawiło, że wpadłam w panikę, zaczęłam tonąć. Nagle ujrzałam niesamowicie błękitne oczy ratownika. Powiedział: „Już jest dobrze”. I uśmiechnął się. Miał najpiękniejszy uśmiech na świecie, w którym zakochałam się z całą mocą mojego trzynastoletniego serca. A kiedy się uniósł, na jego nagiej piersi dostrzegłam wytatuowanego smoka. I właśnie ta scena pojawia mi się we snach.
Przez wiele lat rozglądałam się wokół w poszukiwaniu błękitnookiego ratownika. Miałam takie wewnętrzne przekonanie, że ponieważ on uratował moje życie, tym samym splótł nasze losy nierozerwalnie.
Oczywiście w końcu do mnie dotarło, że było to po prostu przypadkowe wydarzenie, któremu jako dorosła kobieta nie powinnam dopisywać większego znaczenia. A kiedy to zrozumiałam, przestałam czekać i pozwoliłam poderwać się Marcinowi. A on podarował mi Karola.
Nikt mnie nie rozumiał
– Widocznie tak musiało być – tłumaczyłam moją decyzję o zerwaniu zaręczyn rodzinie, Marcinowi i każdemu, kto chciał wiedzieć. – Nie mogę walczyć z przeznaczeniem, prawda?
Nikt tego nie zrozumiał. Uznano, że tak naprawdę nie wiem czego chcę, jestem jak rozpuszczona, nastolatka. Pewnie gdybym była na ich miejscu, też bym tak o sobie myślała.
Oni nie czuli tego, co ja czułam.
Najśmieszniejsze było to, że Karol kompletnie nie pamiętał, że uratował mi życie. To możliwe, mówił, bo wtedy mieszkał z rodzicami pod Wrocławiem i często bywał w lecie na miejskich basenach, ale to wydarzenie kompletnie uleciało mu z pamięci. Kilka miesięcy później Karol postanowił przedstawić mnie swojej rodzinie. Nadal mieszkali w podwrocławskiej miejscowości, w dużym domu tuż pod lasem.
Kiedy jechaliśmy tam samochodem z Warszawy, trochę mi o członkach familii opowiadał. Że ojciec jest ordynatorem i współwłaścicielem jednej z wrocławskich klinik chirurgii kosmetycznej. Że mama prowadzi dom i zajmuje się działalnością dobroczynną. Że siostra jest żoną wspólnika ojca w klinice i pomaga matce. Że ciotka… wujowie… kuzyni… Z jego opowieści wyłoniła się silnie związana ze sobą zamożna, bardzo tradycyjna rodzina.
– Ale ty nie będziesz chciał, bym rzuciła pracę? – upewniłam się.
Odkleił wzrok od drogi i popatrzył na mnie z uśmiechem.
– Oczywiście, że nie, kochanie. Jestem z ciebie dumny.
Planowaliśmy zostać w domu rodziców Karola miesiąc. On miał pomagać ojcu w klinice, a ja wzięłam pracę ze sobą. Drugiego wieczoru, podczas uroczystej kolacji, Karol mi się oświadczył. Po minach członków jego rodziny – było ich chyba dwanaścioro – pojęłam, że wszyscy o tym wiedzieli, i że się cieszą.
– Wreszcie – powiedział jego dziewięćdziesięcioletni dziadek. – Już myślałem, że trzeba ci będzie kota kupić.
Roześmiałam się z innymi, patrząc z niedowierzaniem na przepiękny pierścionek zaręczynowy, który wręczał mi klęczący przede mną przystojny mężczyzna. Mężczyzna, na którego czekałam pół życia. Moje nastoletnie marzenia właśnie się spełniały.
Tak więc wszystko było na dobrej drodze
To był świt, piąta rano. Wstałam z łóżka do toalety. Otworzyłam w łazience okno, by poczuć zapach letniej trawy i lasu. I wtedy usłyszałam bolesne wycie. Skomlenie. Krzyk psiej rozpaczy. Wyszłam z toalety, włożyłam szlafrok, rzuciłam okiem na śpiącego Karola, machnęłam ręką i poszłam sama sprawdzić, co się dzieje.
Skomlenie dochodziło zza domu, tam, gdzie nie zaglądałam, bo Karol powiedział, że to gospodarska część posiadłości i nie ma tam nic ładnego ani ciekawego. Za domem było ogrodzenie z bramą. Teraz była otwarta. Poszłam tam. To, co zobaczyłam, ścięło mi krew w żyłach.
Mój przyszły teść i jego dwaj bracia znęcali się nad psem. Pies, duży, ale wychudzony, nieznanej mi rasy, tkwił w małej klatce. Widziałam, że po bokach zwierzęcia ciekła krew. Kiedy osłupienie mi minęło, ruszyłam na nich z krzykiem, że nie wolno. Że to zbrodnia. Żeby go zostawili. Chyba płakałam. Patrzyłam tylko na tego biedaka, który trząsł się w klatce tak małej, że mógł tylko stać.
Kiedy dobiegałam do klatki, któryś z tych potworów schwycił mnie i przytrzymał.
– Uspokój się!
– Nie wolno! – krzyczałam. – Dranie! Wezwę policję!
– Marek, dzwoń po Karola, niech się nią zajmie, nie mam czasu na te histerie – usłyszałam głos ojca mojego narzeczonego.
Patrzyłam w ślepia psa i czułam, że robi mi się niedobrze. Wyrywałam się, płakałam, rzeczywiście opanowała mnie jakaś histeria. Nienawidziłam, kiedy silniejsi krzywdzą słabszych – zwierzęta, dzieci, starców. Tacy ludzie w moich oczach zasługiwali dokładnie na to samo, co robią innym.
Przybiegł Karol – w piżamie, potargany. Przejął mnie z rąk wuja.
– Danka, uspokój się! – powiedział ostro i zaczął mnie ciągnąć w stronę domu. – Chodź.
– Nie rozumiesz. Oni go tu torturują! Nie pzowól na to!
– Nie torturują tylko uczą. Chodź, wszystko ci wyjaśnię.
Uczą? To wyjaśnienie było tak… niespodziewane, że mnie zatkało. Pozwoliłam się zaciągnąć do kuchni, posadzić na krześle. Karol nachylił się nade mną. Na skroni pulsowała mu żyłka, a szare oczy pociemniały.
Ten dystyngowany pan hoduje psy bojowe
– Nie rób mi wstydu przed ojcem, proszę. Tata jest hodowcą psów bojowych, a ten zamiast walczyć z innymi psami, kładzie się na plecach. Poddaje się. Rozumiesz? To bardzo rzadka rasa, cholernie droga. Nie stać nas na wyrzucanie kasy. Dlatego ojciec i wujowie uczą go agresji.
– Trzymając w ciasnej klatce? – wargi miałam prawie zdrętwiałe.
Ogarniało mnie przerażenie. On o tym wiedział i się na to zgadzał!
– Przecież to żywe stworzenie. Cierpi. To nieludzkie. Proszę, pomóż mu.
– Nie histeryzuj. To tylko pies.
– Tylko pies? Jak możesz?! tylko pies?! Co ty! – aż mnie zatkało.
Spojrzał na zegarek.
– Muszę szykować się do pracy. Mamy dziś operację – nachylił się, by mnie pocałować, ale odsunęłam głowę; Karol zacisnął wargi.
– Porozmawiamy, jak wrócę. Nie zrób czegoś głupiego. Mój ojciec ma wielu potężnych przyjaciół. Tylko sobie zaszkodzisz.
I już go nie było.
Siedziałam chwilę, czując narastającą panikę. Jak wtedy, kiedy się topiłam w basenie. Znów brakowało mi oddechu.
– Musisz bardzo uważać na to, co robisz i mówisz – usłyszałam cichy głos mamy Karola, która weszła do kuchni. – Mój mąż potrafi wykreślić z życia nawet tych, których kocha najbardziej. A Karol już raz cierpiał, gdy stracił kogoś, kogo kochał. Nie chciałabym, by cierpiał przez ciebie.
– Kogo stracił?
Usiadła przy stole, ręce ułożyła sztywno na podołku.
Potem zaczęła mówić:
– Starszego brata. Jana. Mojego pierworodnego – to mówiąc, rzuciła wzrokiem na drzwi, jakby sprawdzała, czy jej mąż nie wchodzi. – To było dwadzieścia lat temu, gdy Jerzy postanowił zająć się psami. Jan zareagował jak ty. Sabotował, wypuszczał psy. Pokłócili się. Wtedy mój mąż postawił synowi ultimatum. I Jan wybrał. Wyjechał z domu i więcej o nim nie usłyszeliśmy. Karol bardzo to przeżył. Jan był jego idolem, robił wszystko jak on. Nawet miał takie same tatuaże.
Jakby chciał się nim stać.
– Ale z Janem nie odszedł.
– Nie mógł. Miał dopiero siedemnaście lat. No i… nie był tak odważny.
Zmieniłam temat. Karol już mnie nie interesował.
– Pani też uważa, że to tylko psy? I że ludziom wolno tak je traktować?
– Jestem żoną. I ty też będziesz.
Patrzyłyśmy na siebie twardo.
– To tylko pies – powiedziałam cicho. – I to tylko kobieta – widziałam, jak drgnęła. – Nie chcę być dla mojego męża „tylko kobietą”.
Wstałam i poszłam do łazienki przy naszej sypialni. Kiedy zwymiotowałam i wyrzuciłam z siebie cały swój strach i obrzydzenie, pozostała we mnie tylko wściekłość i wielkie rozczarowanie. To miało być spełnienie marzenia? Cholerny los jest jakimś sadystycznym żartownisiem.
Koło południa, gdy Karol i jego ojciec byli już w klinice, a matka pojechała do parafii, zebrałam swoje rzeczy, zapakowałam do auta, zostawiłam na stole pierścionek zaręczynowy i wyjechałam stamtąd.
Nie ujechałam daleko, może dziesięć kilometrów. Zatrzymałam się w przydrożnej restauracji. W uszach wciąż słyszałam skomlenie psa. Widziałam jego umęczone oczy.
Musiałam mu pomóc
Potem pytano mnie, dlaczego nie zadzwoniłam do ludzi, którzy zajmują się uwalnianiem takich zwierząt. Są przecież tacy we Wrocławiu. Nie zadzwoniłam, bo wiedziałam, że zanim się zbiorą, przyjadą, miną godziny. Może dzień. A może w ogóle nic nie dadzą rady zrobić, bo Jerzy S. „miał potężnych przyjaciół”. A pies cierpiał. Nie mogłam znieść tej myśli.
Wypiłam kawę, wsiadłam do auta i wróciłam. Poszłam za dom. Brama była zamknięta, więc wzięłam ze składziku nożyce do przecinania drutu i przecięłam ogrodzenie. Psa znalazłam w ciemnej komórce. Na mój widok zaskomlał. Przecięłam nożycami kłódkę i otworzyłam klatkę.
– Wyjdź, jesteś wolny – powiedziałam i wycofałam się.
Pies powoli wyszedł. Chwiał się na nogach. Potrzebował weterynarza, tego byłam pewna. Zaczęłam się wycofywać i wołałam go, by szedł za mną. Szedł, krok po kroku. Z budynku obok wyszedł jakiś mężczyzna, pewnie pracownik, i powiedział, żebym tego nie robiła, bo to kradzież.
Odparłam, że jeśli mi przeszkodzi, to naślę na niego policję, prasę, telewizję i wszystkie zastępy anielskie. A w ogóle to jestem furia wcielona, więc niech uważa. I uniosłam wielkie nożyce do cięcia metalu. Wycofał się, ale widziałam, że gdzieś dzwoni. Pewnie do pryncypała.
Pies doszedł za mną do samochodu i wsunął się na tylne siedzenie. Musiałam mu pomóc. Nawet nie warknął. Odjechałam. We Wrocławiu zostawiłam psa w klinice weterynaryjnej. Powiedziałam, że znalazłam go na poboczu. Jeszcze nie byłam pewna, co mam zrobić. W końcu Karol uratował mi kiedyś życie.
Nie chciałam się mu tak odpłacać.
Ale jego ojciec rozwiązał mój dylemat. Oskarżył mnie o porwanie wyjątkowo drogiego psa. Oczywiście broniłam się, pokazywałam zdjęcia wychudzonego, zmaltretowanego zwierzaka. Odpowiedź była taka, że pies został zaatakowany przez inne psy i właśnie był w trakcie leczenia, kiedy go wywiozłam z domu. I groziłam uszkodzeniem ciała pracownikowi pana S., który próbował mnie powstrzymać.
Nie mogę sie doczekać, kiedy zobaczę jego tatuaż
Okazało się, że Karol miał rację – jego ojciec miał znajomości. Sprawa zaczęła źle dla mnie wyglądać, a Timur, bo tak nazywał się pies, wrócił do właściciela. Bezsilna wściekłość wręcz mnie zżerała. Przyznaję, myślałam o okropnych rzeczach. O tym, że Jerzy S. powinien dostać od Timura to, na co zasłużył.
Nakręcałam się do tego stopnia, że nie spałam przez kilka dni, bo w mózgu miałam huragan myśli i emocji. Trzęsła mną nienawiść i żal. Rozpacz i współczucie dla psa, któremu ci okropni ludzie na pewno nie dadzą spokoju. Poczekają tylko aż sprawa ucichnie i znów będą go „uczyć agresji”. Aż organizm powiedział: dość, i zasnęłam w środku dnia. Nie był to spokojny sen, bardziej koszmar, w którym słyszałam ponure psie wycia i elektryczne trzaski pastuchów.
Dwa dni później z prasy dowiedziałam się, że w pewnej hodowli psów pod Wrocławiem pies poddawany tresurze zagryzł właściciela i uciekł do lasu. Było to w dniu, kiedy śniłam swój koszmar. Domyśliłam się, że chodzi o ojca Karola.
Potem prasa doniosła, że uznano hodowlę psów za nielegalną, a współwłaścicieli – dwóch braci Jerzego S. – postawiono w stan oskarżenia.
Pozew przeciwko mnie został wycofany. Odetchnęłam. Jedyne, co mnie martwiło, to los Timura. Z drżeniem serca oczekiwałam informacji, że został odnaleziony w lesie przez myśliwych i zastrzelony.
Jakieś pół roku później dostałam list. W środku było zdjęcie, na widok którego musiałam usiąść. Na fotografii był Timur – w doskonałym stanie, ze śmiejącym się pyskiem. Siedział przy nogach mężczyzny, podobnego do Karola. Jak się domyśliłam, był to jego starszy brat, Jan. Ten, który odszedł z domu i został wykreślony przez ojca. Na odwrocie zdjęcia napisał: „Pani Danuto, Timur chciałby Pani podziękować za wyratowanie z rąk oprawców. A ja za interwencję, która zmieniła życie mojej rodziny na lepsze. Co oni wkrótce sami przyznają. Czy zgodzi się Pani zjeść z nami lody w Parku Skaryszewskim?”.
Dwa dni później pojawiłam się na tarasie lodziarni. Na mój widok Jan wstał od stolika. Kiedy poszedł i uśmiechnął się, poczułam, że wreszcie wszystko weszło na swoje miejsca. Jego oczy były krystalicznie błękitne, a promienny uśmiech mówił, że wszystko będzie teraz dobrze. I nie mogłam się doczekać, aż zobaczę na jego piersi smoka.