„Byłam pewna, że po 40-tce ciąża już mi nie grozi. Los spłatał mi figla, ale to mąż wyciął najgorszy numer”
„Nie uwierzyłam od razu. Stałam w łazience z testem w dłoni i gapiłam się na dwie kreski, jakby miały zaraz zniknąć. To nie mogło być możliwe. Miałam czterdzieści trzy lata. Marek pięćdziesiąt. Od dwudziestu lat żyliśmy w przekonaniu, że dzieci nie są dla nas. I teraz…? Patrzyłam w lustro i nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy płakać”.

- Redakcja
Nie mieliśmy dzieci, bo tak postanowiliśmy. Od początku naszego małżeństwa byliśmy zgodni: to nie nasza droga. Żyliśmy spokojnie, bez fajerwerków, ale i bez dramatów. Wakacje w tych samych miejscach, wieczory z książką lub filmem, sobotnie zakupy i niedzielne kawy. Marek nigdy nie naciskał, ja też nie.
Nasze życie było jak dobrze znany szlak – bezpieczny, choć momentami monotonny. Czasem łapałam się na myśli, że czegoś mi brakuje, ale nie potrafiłam tego nazwać. Może po prostu nie znałam innej codzienności. Aż w końcu coś się zmieniło – i już nigdy nie miało być jak dawniej.
Nie mogłam w to uwierzyć
Nie uwierzyłam od razu. Stałam w łazience z testem w dłoni i gapiłam się na dwie kreski, jakby miały zaraz zniknąć. To nie mogło być możliwe. Miałam czterdzieści trzy lata. Marek pięćdziesiąt. Od dwudziestu lat żyliśmy w przekonaniu, że dzieci nie są dla nas. I teraz…? Patrzyłam w lustro i nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy płakać.
Najpierw przyszedł szok. Potem – coś zupełnie nieoczekiwanego. Ciepło. Jakby we mnie nagle zapaliło się światło. Przez kilka dni nie mówiłam nic Markowi. Chciałam to najpierw poukładać w sobie. Sprawdzałam kalendarz, chodziłam na spacery, dotykałam brzucha przez sweter, jakby to miało mi pomóc zrozumieć, że to naprawdę się dzieje.
W końcu powiedziałam mu. Siedzieliśmy przy stole. Wzięłam głęboki oddech.
– Marek… Jestem w ciąży.
Spojrzał na mnie tak, jakbym właśnie powiedziała, że chcę wyjechać na Marsa.
– W ciąży? – powtórzył, jakby nie znał tego słowa. – Jak to…
– Po prostu. Stało się.
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. A potem się zaczęło.
– Jak mogłaś do tego dopuścić?! – podniósł głos. – My się umawialiśmy!
– Umawialiśmy się dwadzieścia lat temu! Myślisz, że ja to zaplanowałam?!
– Trzeba było uważać!
– Uważałam! Ale czasem życie ma inne plany!
– Ja nie chcę dziecka, Agnieszka. Nie teraz. Nigdy.
Zrobiło mi się zimno. Tak bardzo zimno, że przez chwilę nie mogłam oddychać. Patrzyłam na niego i czułam, jak coś we mnie pęka.
Nie mogłam na niego liczyć
Nie było go, kiedy wstałam następnego dnia. Zniknął. Bez słowa, bez kartki. Sprawdziłam, czy nie śpi na kanapie – nie. Klucze zniknęły z wieszaka. Torba podróżna też.
Dzwoniłam. Nie odbierał. Pisałam – czytasz to? Gdzie jesteś? Odpowiedz, proszę. Żadnej reakcji.
Zostałam sama. Patrzyłam w okno, piłam herbatę, której nie czułam w ustach. W brzuchu – cisza. Jakby i ono czekało.
Próbowałam robić cokolwiek: wstawić pranie, powycierać kurze. Ale wszystko wyglądało jak porzucone – jakbym nie pasowała do tego mieszkania. Albo ono już nie pasowało do mnie.
Wieczorem znów próbowałam. Połączenie. Odebrał.
– Marek?
– Jestem u Piotra – powiedział. Ton głosu – zdystansowany, zimny.
– Dlaczego nie odbierałeś? Martwiłam się.
– Musiałem pomyśleć.
– I co?
Cisza.
– Marek… Wrócisz?
– Nie wiem.
Znów ta cisza. Płakałam, zanim jeszcze się rozłączył.
Tamtej nocy nie mogłam spać. Leżałam i myślałam, ile razy wcześniej udawałam, że nie widzę. Że nie rozmawiamy o niczym ważnym. Że Marek zawsze zbywał moje pytania o rodzinę, o sens, o przyszłość. Może po prostu nigdy nie chciał, żeby coś się zmieniało. Może byliśmy tylko układem. Łatwym, bezpiecznym.
Czy znałam mężczyznę, z którym dzieliłam życie od dwóch dekad? Czy tylko chciałam wierzyć, że znam?
Przesunęłam dłonią po brzuchu. Byłam tu. Ja. I dziecko.
Nie chciał być ojcem
Wrócił po czterech dniach. Stał w drzwiach, jakby nie wiedział, czy może wejść. Miał zmęczone oczy, zarośniętą twarz, pachniał obcą pościelą i papierosami, choć nigdy wcześniej nie palił.
Usiadł na brzegu kanapy. Patrzył gdzieś w bok. Ja stałam, czekając na coś, co nie chciało paść.
– Przyszedłem powiedzieć, że… nie dam rady.
– Co to znaczy?
– Nie potrafię żyć w takiej rzeczywistości. Wiesz, jaki jestem. Porządek, plan, rytm. A teraz wszystko się rozsypuje.
– Porządek? Plan? – prychnęłam. – Mówisz to, jakby to była awaria zmywarki.
– Nie czuję się ojcem, Agnieszka. I nie chcę nim być.
Wtedy poczułam, jak całe powietrze ucieka z pokoju.
– Nie musisz się czuć – powiedziałam cicho. – Ale to nie znaczy, że możesz odejść, jakby to była opcja do zaznaczenia w formularzu.
– Nie chcę żyć w strachu, że coś źle zrobię. Że nie sprostam.
– A myślisz, że ja nie mam strachu? Że jestem gotowa? Nie jestem. Ale coś we mnie mówi mi, że dam radę.
Milczał. Patrzył na swoje dłonie.
– Ja czuję, że coś odzyskałam – dodałam. – A ty tylko, że coś straciłeś.
Spojrzał na mnie, pierwszy raz naprawdę.
– Może dlatego nie potrafimy już być razem.
Nie zatrzymałam go, gdy wychodził. Nie zamknęłam za nim drzwi. Po prostu zostałam. Sama, ale nie czułam pustki.
Samotność to nie wyrok
Zaczęłam od tego, co najprostsze – umówiłam się na wizytę. Wyniki, skierowania, pierwsze badania. Pielęgniarka zapisała mnie do szkoły rodzenia, chociaż sama nie byłam pewna, czy chcę tam iść.
Pierwsze spotkanie to był szok – dziewczyny z brzuszkami, z partnerami, śmiech, plan porodu, kosmetyki dla noworodków. Ja siedziałam w kącie i modliłam się, żeby nikt mnie nie zagadnął.
Ale wtedy usiadła obok mnie Magda. Miała może dwadzieścia dwa lata i spojrzenie, jakby przyszła tu za karę.
– Też przyszłaś sama? – spytała cicho.
Kiwnęłam głową.
– Ja też. Dobrze, że dla odmiany są tu krzesła – dodała. – W domu tylko kanapa i wieczny płacz mojej mamy, że zmarnowałam sobie życie.
Uśmiechnęłam się pierwszy raz od dawna.
Kilka dni później spotkałam sąsiadkę, starszą panią z trzeciego piętra. Trzymała torby, pomogłam jej wnieść je do windy.
– Ty jesteś ta, co ją mąż zostawił? – zapytała nagle. – Mój mąż też mnie zostawił, gdy byłam w ciąży.
Zamarłam.
– I co?
– I przeżyłam. Samotność to nie wyrok. Dziecko cię nie zniszczy, ono cię ocali – powiedziała spokojnie. – Tylko się nie zamykaj, dobrze?
Później zaczęłam pisać. Notatnik, długopis. Zapisywałam swoje myśli, lęki, sny. Nie wiedziałam, czy to ma sens, ale jakoś pomagało.
Codziennie siadałam na balkonie z herbatą i pisałam: „Dziś boli mniej. Dziś czuję, że może dam radę”.
Z każdym dniem było mniej ciszy, a więcej mojego nowego planu na życie.
To nie był koniec
Zadzwonił po kilku miesiącach. Głos miał inny – jakby stłumiony.
– Agnieszka… możemy się spotkać?
Zgodziłam się, choć nie wiedziałam dlaczego. Może po prostu chciałam to zamknąć.
Spotkaliśmy się w kawiarni, tej samej, w której kiedyś co niedzielę jadaliśmy sernik. Teraz patrzyłam na niego i widziałam, że życie go przygniotło. Miał siwe pasma we włosach, oczy bez blasku.
– Nie wiem, jak zacząć – powiedział.
– Może przejdź do sedna.
Zamilkł na chwilę.
– Nie potrafię wrócić. Próbowałem sobie to wyobrazić, ale… ja już nie jestem tamtym człowiekiem. I chyba nie umiem być ojcem.
– Nie musisz nim być – odpowiedziałam spokojnie. – Nie oczekuję tego.
Uniósł wzrok.
– Naprawdę?
– Tak. To moje dziecko. Ty miałeś wybór. Ja też go miałam – i wybrałam je.
Westchnął, oparł się o stół.
– Myślisz, że… zrobiłem źle?
– Myślę, że zrobiłeś to, co potrafiłeś. I że teraz musimy każdy iść dalej swoją drogą.
Nie przepraszał. Nie mówił o żalu. Może nie potrafił, może nie chciał. Ale nie było już we mnie gniewu.
Wstałam pierwsza.
– Dbaj o siebie, Marek.
– Ty też. I o…
– O naszą córkę. Tak, będę.
Wyszłam spokojna. Na ulicy złapał mnie wiatr. Otuliłam brzuch dłońmi. To nie był koniec – to było życie, które właśnie zaczynało się od nowa.
Świat przestał istnieć
Urodziła się o drugiej w nocy. Byłam sama – tylko położna i lekarz. Ale nie czułam się samotna. Byłam skupiona, obecna, uważna. Kiedy pierwszy raz położyli mi ją na piersi, przestał istnieć cały świat. Zobaczyłam jej zamknięte oczy, różową buzię i maleńką dłoń, która zacisnęła się na moim palcu.
Nazwana wcześniej w myślach „ono” – teraz była Nią. Z krwi, ze mnie. Ciałem i sercem. Nie płakałam. Nie śmiałam się. Tylko trwałam. Patrzyłam i szeptałam: „Jesteś. Naprawdę jesteś”.
Pielęgniarka zapytała, czy chcę zadzwonić do kogoś. Pokręciłam głową. Nie było już „kogoś”. Byłyśmy my dwie.
W szpitalnym pokoju w nocy było cicho. Dziecko spało w łóżeczku obok. Wstałam, wzięłam ją na ręce. Usiadłam w fotelu i zaczęłam śpiewać kołysankę, której nikt mi nie śpiewał, bo wymyśliłam ją tamtej nocy.
Szeptałam słowa o niebie, które nie musi być zawsze błękitne, i o sercu, które czasem pęka, ale z tego pęknięcia wypływa światło.
Przypomniałam sobie rozmowę sprzed lat.
– Nie chcemy dzieci, prawda?
Wtedy się śmiałam i przytakiwałam. Dzisiaj patrzyłam w oczy nowego życia i myślałam: może nigdy ich nie chciałam. Może się bałam. Może nie wierzyłam, że to dla mnie.
Ale teraz… teraz nie wyobrażam sobie, by mogło jej nie być.
Agnieszka, 44 lata
Czytaj także:
- „Byłam samotną matką i potrzebowałam towarzystwa. Emerytowany sąsiad dał mi znacznie więcej, niż chciałam”
- „Chciałam być fair, gdy przyłapałam narzeczonego przyjaciółki na zdradzie. Zamiast wesela, odwołała moje zaproszenie”
- „Mój mąż kontrolował mnie jak przedszkolaka. Dopiero przyjaciółka uświadomiła mi, że on wcale nie jest troskliwym misiem”