„Byłam poważną lekarką, a szef ciągle się ze mnie naigrywał. Chciałam by poszło mu w pięty i prawie straciłam pracę”
„Byłam w piżamie i narzuconej na nią kurtce. Nie wiem, co sobie pomyśleli sąsiedzi, którzy widzieli mnie tego poranka, ale nic mnie to nie obchodziło. W głowie miałam tylko jedno – zawiodłam swojego szefa!”.

- Dominika, 28 lat
Dominika, przyjeżdżaj jak najszybciej do kliniki! Jesteś mi potrzebna! Przywieźli nam lamę. Podobno coś połknęła. Ma wzdęty brzuch, to nie wygląda dobrze, pewnie będziemy musieli ją natychmiast operować, sam sobie z tym nie poradzę – prawie krzyczał do słuchawki mój szef.
W sypialni panował półmrok, spojrzałam na zegarek, dochodziła szósta rano. Normalnie pewnie wyskoczyłabym z łóżka jak z procy, bo w takich chwilach zwierzęta są najważniejsze, liczy się każda minuta. Normalnie, czyli gdyby Marcin powiedział, że przywieźli nam źrebaka albo kozę… Ale lama?! Skąd w klinice miałoby się wziąć tak egzotyczne zwierzę?!
„Nie, na to się na pewno nie nabiorę – pomyślałam. – Tym razem pudło, szefie, doskonale pamiętam, że dzisiaj mamy prima aprilis!”.
Wymamrotałam więc do telefonu, że już jadę, po czym się rozłączyłam. Niech sobie myśli, że mnie nabrał i teraz lecę w piżamie przez parking.
Miałam szczęście, bo akurat kogoś szukał
Lubiłam Marcina, bo był świetnym fachowcem a przy tym miłym i dobrym człowiekiem. Byłam mu wdzięczna, że przyjął mnie do pracy w swojej klinice. Gdyby nie on, to w naszym mieście nie mogłabym na wiele liczyć. Na studiach weterynaryjnych wybrałam jako specjalizację duże zwierzęta, bo kocham konie i jeżdżę na nich od dziecka. Ale w mieście lecznice zajmują się kotami, psami, chomikami i innymi domowymi zwierzątkami. Nikt przecież w bloku nie trzyma konia.
Żeby zajmować się zwierzętami hodowlanymi, trzeba by przeprowadzić się na wieś. Miałam mnóstwo szczęścia, bo Marcin miał podpisaną umowę z kilkoma stajniami w okolicy na opiekę nad końmi, na których ludzie jeżdżą rekreacyjnie. Kiedy złożyłam do niego podanie o pracę, usłyszałam:
– Właśnie pomyślałem, aby zacząć szukać kogoś do pomocy, bo sam się już nie wyrabiam. Z nieba mi spadłaś!
Świetnie mi się pracowało z Marcinem, tak wiele mogłam się od niego nauczyć. Początkowo brałam go za spokojnego człowieka, okazało się jednak, że niezły z niego żartowniś. Doskonale pamiętam, jak smakowały moje ulubione ciastka, markizy, które rok temu, na prima aprilis, doprawił mi pastą do zębów. Rozłożył każde ciastko na dwie połowy, dodał do kremu pastę i złożył z powrotem. Smakowało to dziwnie, ale zorientowałam się dopiero po drugim ciastku! Prawie się wtedy położył ze śmiechu, drań jeden. Zresztą żartował nie tylko z okazji prima aprillis, po prostu lubił się śmiać. Lama, też coś! Dlaczego od razu nie słoń?
Przez chwilę się zastanowiłam i… wysłałam Marcinowi esemesa, żeby położył lamę do łóżka razem z wielbłądem, skoro jest chora. A potem, zadowolona z siebie wróciłam do łóżka i zanurzyłam się w ciepłej pościeli. Miałam dzisiaj wolne i zamierzałam to wykorzystać, leniuchując do południa.
„Może pójdę z Jackiem do kina?” – zastanowiłam się i powoli odpływałam w ramiona Morfeusza. Zdążyłam już zapaść w głęboki sen, gdy znowu zostałam z niego wyrwana.
– Dominika? No, gdzie ty jesteś?! – Marcin prawie krzyczał.
– Wysłałam ci esemesa. Cześć! – wyjaśniłam mu, po czym się rozłączyłam.
Myślałam, że da sobie spokój, ale po chwili usłyszałam sygnał wiadomości.
– No i co znowu? – mruknęłam coraz bardziej poirytowana.
Poczułam, że zaczynam być zła, mój szef jednak zdecydowanie przesadzał. Bo, oczywiście, ten esemes, a właściwie ememes był od niego. Kliknęłam, żeby go odczytać. Nie było żadnej treści, tylko zdjęcie. A na nim… Lama?! Leżąca na stole zabiegowym w naszej klinice…
Pobiegłam do auta w samej piżamie
– O matko, matko, matko! – wyskoczyłam z łóżka jak oparzona.
„Jadę!” – napisałam Marcinowi, i jak wariatka pognałam do samochodu, który stał na parkingu pod blokiem.
Byłam w piżamie i narzuconej na nią kurtce. Nie wiem, co sobie pomyśleli sąsiedzi, którzy widzieli mnie tego poranka, ale nic mnie to nie obchodziło. W głowie miałam tylko jedno – zawiodłam swojego szefa! Gnałam do kliniki, modląc cię, aby lamie nic się nie stało, by doczekała, aż dojadę i pomogę ją zoperować. Kiedy wpadłam do środka, Marcin bez słowa komentarza podał mi fartuch. Nasza pomoc, pani Ela, pomogła mi zdezynfekować ręce.
– Zrobiłem usg. Połknęła plastikową torebkę, którą jakiś idiota wrzucił na wybieg – wyjaśnił mi Marcin.
Operowaliśmy w skupieniu. Gdy było po wszystkim, podeszłam do szefa.
– Słuchaj, nie wiem, jak mam cię przepraszać… – zaczęłam.
– Nie przepraszaj! – przerwał mi. – To moja wina. Zapomniałem, że dzisiaj jest pierwszy kwietnia! Tę lamę przywieźli z niewielkiego zoo pod miastem. Skąd mogłaś o tym wiedzieć? Nie dziwię się, że pomyślałaś, że to żart.
– Tak pomyślałam – przyznałam.
– No cóż, na szczęście wszystko dobrze się skończyło – Marcin poklepał mnie po ramieniu i uśmiechnął się. – Dobra robota, moja prawa ręko!