Reklama

Od razu wiem, kiedy coś jest nie tak. Nie potrzebuję podsłuchów ani śledzenia — wystarczy, że mój mąż sięgnie po inny dezodorant albo założy nową koszulę bez okazji, a już wiem, że coś się święci. Tylko że tym razem... sprawa była znacznie dziwniejsza.

Reklama

Nowa sąsiadka wprowadziła się do mieszkania naprzeciwko — zgrabna, uśmiechnięta blondyna w obcisłych legginsach, zawsze z torbą zakupów i telefonem przy uchu. Oczywiście zauważyłam, że mój mąż zaczął częściej wychodzić z psem, mimo że przez ostatnie dwa lata w ogóle go to nie interesowało. A potem... Potem zaczęły się inne rzeczy.

Czułam, że coś się święci

Siedziałam przy kuchennym stole, pijąc kawę i patrząc przez okno. Moje stanowisko obserwacyjne. Jak zwykle o 17:40 zajechał jej srebrny SUV. Blondyna wysiadła w tych swoich legginsach i kusej kurteczce. Nie minęła nawet minuta, a mój mąż nagle przypomniał sobie, że pies „musi koniecznie wyjść”.

– Znowu wychodzisz z Fafikiem? – zapytałam z udawanym zaciekawieniem. – Pół godziny temu wróciliście.

– No tak, ale… on dziwnie się kręcił przy drzwiach. Pewnie go przycisnęło – mruknął, zakładając kurtkę.

– Aha – odparłam. – To ciekawe.

Mąż spojrzał na mnie ukradkiem, ale udawał, że nie zrozumiał aluzji. Fafik natomiast leżał sobie w korytarzu jak najedzony budda i nawet ogonem nie machnął.

– No chodź, Fafik – spróbował go zmotywować, ale pies tylko spojrzał na niego z wyrzutem.

– A może to ty chcesz się przejść, bo znowu chcesz się „przypadkiem” natknąć na sąsiadkę z naprzeciwka? – zapytałam z uśmiechem.

Zatrzymał się przy drzwiach.

– Wymyślasz sobie jakieś bzdury. Idę z psem. Kropka.

– A ona też tam będzie? – dodałam, zanim zdążył wyjść.

Mąż wyszedł, trzaskając drzwiami.

Zaczęłam szukać dalej

Zaczęłam prowadzić coś w rodzaju dziennika. Godzina przyjazdu blondyny. Minuty do wyjścia mojego męża. Czas trwania spaceru. Powroty. Nie wiem, czy bardziej przypominałam detektywa, czy wariatkę, ale satysfakcja z notowania była zbyt wielka, by przestać. Dwa tygodnie później miałam już pełen obraz.

– Mogę cię o coś zapytać? – zaczęłam spokojnie, kiedy siedzieliśmy przy kolacji.

– Jasne. Coś się stało?

– Kiedy ostatnio tak bardzo interesowały cię spacery z psem? Bo mam wrażenie, że od dwóch tygodni to twój nowy sport.

– No przecież trzeba się ruszać. Po czterdziestce metabolizm siada, nie? – uśmiechnął się, jakby żartem chciał mnie ułagodzić.

– To ciekawe, że ten nagły przypływ zdrowego stylu życia zawsze zbiega się z powrotem jednej konkretnej osoby z pracy.

Zamilkł. Przez chwilę słyszeliśmy tylko, jak widelec stuka o talerz.

 O kim ty mówisz?

– O naszej sąsiadce z naprzeciwka. Blondynka. Legginsy. Kojarzysz?

Paweł westchnął teatralnie.

– Błagam cię. Wymyślasz.

– Czyli nie rozmawiałeś z nią trzy razy pod śmietnikiem?

– A teraz jeszcze mnie śledzisz? – oburzył się.

– Nie, ale mam uszy. I okno. I jakoś dziwnie często się trafia, że wracacie równocześnie. A pies? Pies ma dość tych twoich „spacerów”. On już na twój widok się chowa.

Nie odpowiedział. Odłożył widelec. Wstał i wyszedł z kuchni. Po chwili usłyszałam trzask drzwi od łazienki. Nie zaprzeczył. A ja zaczęłam szukać dalej.

Czekałam, aż sam się potknie

Następnego dnia nie poszłam do pracy. Wzięłam urlop na żądanie. Musiałam mieć pełną kontrolę nad sytuacją. Kiedy Paweł zamknął za sobą drzwi o 7:15, podeszłam do okna i czekałam. O 7:23 blondyna wyszła z mieszkania i wsiadła do auta razem z mężczyzną. Starszym, łysym, z torbą na laptopa. Paweł go nie znał, przynajmniej nic mi o nim nie mówił. Nie wyglądało to na romans. Zaczęłam przeczesywać internet. Znalazłam ją w piętnaście minut. Anna K., specjalistka ds. audytu wewnętrznego. Czyli z korpo. Miała też dodane zdjęcia z jakimś facetem. Tym łysym. Podpis: „Mój szef — niezastąpiony mentor!”.

– No świetnie – mruknęłam do siebie. – Z kim on mnie zdradza?

Czułam, że coś jest nie tak, ale to nie była zdrada w klasycznym sensie. Nie pachniało romansem. Raczej… ukrywaniem czegoś innego. Tego samego wieczoru, kiedy wrócił do domu, czekałam na niego z herbatą. Nie mówiłam nic. Czekałam, aż sam się potknie.

– Możemy pogadać?

– O, sam chcesz rozmawiać? Cud się zdarzył?

– Słuchaj, wiem, że ostatnio zachowywałem się dziwnie. Ale to nie jest to, co myślisz.

– Czyli jednak coś jest?

– Nie. To znaczy… Tak, ale to nie romans.

Zamilkł. Patrzył na mnie, jakby walczył ze sobą. Albo z tym, co chciał powiedzieć.

– Nie chodzi o inną kobietę.

– Więc o co?

Westchnął. I wtedy wiedziałam, że to dopiero początek czegoś znacznie większego.

Zamarłam

– Nie chciałem cię okłamywać. Serio. Ale bałem się, że mnie wyśmiejesz – powiedział, patrząc w stół, jakby spodziewał się, że blat sam go wchłonie.

– Mów do rzeczy. Kim ona jest i co właściwie razem robicie?

Wziął głęboki oddech.

– Okej. To brzmi dziwnie. Ale... zapisałem się do klubu szachowego.

Zamarłam.

– Do czego?

– Szachowego. Klub. Spotykamy się raz w tygodniu, gramy. Wiesz, zawsze lubiłem szachy, ale jakoś nie miałem odwagi zacząć.

– A ta cała Anna?

– To instruktorka. Prowadzi grupę średniozaawansowaną. Jest naprawdę świetna. Nie tylko w szachach – w sensie… w nauczaniu. Spokojnie, nie zakochałem się. Ona ma narzeczonego.

Patrzyłam na niego przez kilka długich sekund.

– Czyli całe te tajemnicze wyjścia, spacery z psem, sms-y wieczorem... to były szachy? Boże, Paweł… Dlaczego mi po prostu nie powiedziałeś?

– Bo ty zawsze śmiałaś się z mojego „przywiązania do komputerowych gierek”. A to dla mnie coś więcej. Miałem potrzebę robić coś dla siebie. Coś, co mnie cieszy i nie wiąże się z rachunkami, remontami czy twoimi koleżankami z pracy.

– Mogłeś powiedzieć. Wkurzyłabym się mniej niż teraz. Bo wiesz, ja naprawdę przez chwilę myślałam, że mnie zdradzasz.

Spojrzał na mnie z wyrzutem.

– Z blondyną? Serio?

Westchnęłam.

– Aż tak źle się ze mną żyje?

– Nie. Ale musimy zacząć więcej gadać. Nawet o szachach.

Zaskoczył mnie

Wieczorem Paweł przyniósł mi herbatę, usiadł naprzeciwko i położył na stole szachownicę.

– Wiesz, że od trzech tygodni uczę się otwarcia włoskiego? – zapytał z lekkim uśmiechem.

– Brzmi… smacznie – odparłam ironicznie. – Czego tam jeszcze uczą? Ataku carbonara?

– Nie śmiej się, bo zaraz cię ogram – powiedział, ustawiając pionki.

 Chcesz, żebym z tobą zagrała? – uniosłam brwi. – W tej twojej sekcie?

– Klubie – poprawił. – I tak. Chcę ci pokazać, co robię, zamiast się z tobą ukrywać. Może nawet ci się spodoba. Jesteś dobra w planowaniu.

Usiadłam powoli. Zaczęłam przesuwać pionka.

– Dobra. Ale jak przegram, to przez tydzień zmywasz.

– A jak ja przegram, to…?

– To będziesz zmywać z dumą, że dałeś się ograć swojej żonie.

Zagraliśmy jedną partię. Potem drugą. Nie zrozumiałam większości jego ruchów, ale podobało mi się, że próbował mnie wciągnąć do swojego świata.

– Dzięki, że nie zrobiłaś z tego afery.

– A co miałam zrobić? Wyrzucić cię z domu, bo grasz w szachy z blondynką? Przez chwilę byłam o nią zazdrosna. Teraz… trochę ci zazdroszczę, że masz coś swojego.

– To może znajdziesz coś też dla siebie?

– Może. Ale na razie chcę wiedzieć, jak tym koniem się tak dziwnie skacze.

Zaśmiał się.

– To się nazywa „skok L”. I to najlepszy ruch, jakiego dziś użyłaś.

Może i nie było zdrady. Ale była tajemnica. A teraz była już nasza.

Aneta, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama