Reklama

– Zasługujesz na coś wyjątkowego – powiedział mąż, siadając obok mnie na kanapie. – Zabrałbym cię gdzieś na weekend, tak po prostu. Odpoczniesz, zresetujesz się. Co ty na to... Wenecja?

Reklama

Patrzyłam na niego zdziwiona. Nie żartował. Naprawdę powiedział „Wenecja”. A potem dodał, że wszystko sam ogarnie. Nie dopytywałam. Po dziesięciu latach małżeństwa chciałam mu dać szansę. I przyznam – zrobiło mi się miło. Od razu wyobraziłam sobie gondole, kawę na placu Świętego Marka, te wąskie uliczki i ciepłe wieczory. Wzięłam sobie nawet wolne w pracy. Pokupowałam lekkie sukienki.

Tylko że kiedy w piątek rano wsiedliśmy do auta i Marek ustawił nawigację, coś mi nie grało.

Spojrzał na mnie z ukosa

Marek jechał w milczeniu, nucąc coś pod nosem, a ja próbowałam odczytać znaki. Dosłownie. Bo zamiast kierować się na lotnisko, mijaliśmy tabliczki typu „Barcin 8 km”.

Gdzie dokładnie jedziemy?

– Przecież mówiłem, że do Wenecji – odparł zadowolony z siebie.

– Jakiej Wenecji?

– No… tej w kujawsko-pomorskim. Mały pensjonacik, jezioro, cisza. Idealne miejsce, żeby się zresetować.

Zamarłam.

Czyli... nie lecimy do Włoch?

Spojrzał na mnie z ukosa.

– Przecież to kosztuje majątek! A tu masz klimat jak z Toskanii, tylko swojsko. I taniej.

Przez chwilę myślałam, że żartuje.

– Kupiłam nowe sandały, bo myślałam, że będziemy chodzić po bruku w Wenecji, a nie po… błocie!

– Kochanie – zaczął uspokajającym tonem. – Ja to wszystko z serca. Wiesz, ile czasu szukałem? Mają nawet jacuzzi! Będzie swojsko i romantycznie.

Milczałam. Bałam się, że jeśli coś jeszcze powie, to każę mu zawrócić.

Rozczarował mnie

Pensjonat był zaadaptowaną oborą. Marek wysiadł pierwszy, rozejrzał się z zadowoleniem.

– Zobacz, cisza, spokój… Słyszysz te świerszcze?

– To chyba stara lodówka buczy.

Podeszła do nas właścicielka.

– Witamy w Wenecji! Pokój na górze, z widokiem na staw. W pakiecie kolacja i śniadanie. No i mamy jacuzzi, ale na razie się nagrzewa.

– A macie wino? – zapytałam z nadzieją. – Może włoskie prosecco?

– Mamy domowe – zaśmiała się.

Marek mrugnął do mnie:

– No widzisz? Lokalny koloryt.

Zaprowadziła nas po stromych schodach do pokoju. Pachniało lawendową kostką do kibla.

– To ma być romantycznie? – syknęłam, gdy zostaliśmy sami.

– No przecież jest! Patrz, mają nawet baldachim!

– To firanka przypięta do karnisza.

Usiadłam na brzegu łóżka. Byłam zbyt zmęczona, by się złościć.

Straciłam nadzieję

Wieczorem Marek zaciągnął mnie nad jezioro.

– Zobaczysz, jak słońce zachodzi, robi się tu jak w bajce – zapewniał, prowadząc mnie krętą ścieżką przez chaszcze.

Brzeg jeziora porastały trzciny tak wysokie, że czułam się jak w dżungli. Pomost wyglądał, jakby miał się zaraz rozpaść.

– Marek, to jest „romantyczna Wenecja”? – zapytałam, odganiam komary z czoła.

– No przecież jest woda. Nawet łódka jest, patrz! – wskazał coś, co wyglądało jak wanna z silnikiem. – Właściciel mówił, że można wypłynąć. Chcesz?

– Owszem. Do Włoch.

On jak zwykle uznał, że żartuję.

– Wiesz, naprawdę się starałem. Szukałem czegoś, co cię zaskoczy. No to zaskoczyłem, co?

– Bardzo – mruknęłam.

Usiedliśmy na ławeczce przy pomoście. Z jednej strony koncert komarów, z drugiej – kłócąca się para młodych ludzi w dresach.

– Miał być klimat – powiedziałam w końcu. – A czuję się, jakbyśmy byli na weselu w remizie.

Marek westchnął.

– A może byśmy się zrelaksowali w jacuzzi? Pani powiedziała, że już ciepłe.

Westchnęłam tylko. Bo już zupełnie straciłam nadzieję na udany weekend.

Nie byłam zadowolona

Jacuzzi było ogrodową beczką z bąbelkami i ledowym oświetleniem. Marek jednak był nieugięty.

– Chodź, zrelaksujemy się. Nie ma to jak kąpiel pod gwiazdami!

– W gnojowicy też są bąbelki – mruknęłam.

Weszliśmy. Woda była ciepła, ale pachniała… kompostem.

– Dobrze, że nie musimy z nikim tego dzielić – powiedział Marek z dumą, opierając się o brzeg beczki.

– Bo nikt inny nie chciał tu przyjechać – odparłam, ścierając z ramienia coś, co wyglądało jak fragment glona. Albo żaba.

Zza drewnianego płotu dobiegły śmiechy. Dwa pokoje dalej odbywał się wieczór integracyjny jakiejś firmy. DJ grał disco polo, a w tle wyła syrena alarmowa – ktoś odpalił race.

– Powinnam była się domyślić – westchnęłam. – Wenecja z open barem i karaoke.

– Sama przyznaj, że jest inaczej, prawda? Trochę oddechu od miasta, trochę luzu…

Zapadła cisza. Nawet DJ na moment ucichł. Spojrzałam na Marka. Był zrezygnowany, ale się uśmiechał.

Chciałem dobrze – powiedział cicho. – Jak chcesz, możemy wrócić jutro.

Spojrzałam na niego, na jacuzzi i... na gwiazdy. Było cicho. Dość. Przez pięć sekund.

– Marek... Zrób mi herbatę z termosu. I przynieś spray na komary.

Zaczęłam się śmiać

Następnego dnia obudził mnie zapach smażonej cebuli. Z kuchni dobiegały stukoty, syki i głośne śmiechy. Ktoś śpiewał stare hity pamiętające czasy PRL-u. Spojrzałam na zegarek. 7:10.

Mówiłeś, że śniadanie od dziewiątej – wymamrotałam, wciąż z zamkniętymi oczami.

– Może ktoś inny jest głodny wcześniej – odparł niewzruszenie, zakładając skarpetki.

Zeszliśmy do jadalni. Przy jednym stole siedziało już czterech panów w roboczych kurtkach. Jeden czytał gazetę, drugi mieszał jajecznicę łopatką. Właścicielka pensjonatu wyciągała właśnie kiszoną kapustę prosto z wiadra.

– Dzień dobry! – krzyknęła, widząc nas. – Siadajcie kochani, dzisiaj serwuję specjał: kiełbasa z grilla i bigos! Jeszcze tylko zupka z wczoraj i będzie komplet!

Usiedliśmy przy stole. Marek z entuzjazmem sięgnął po ogórka małosolnego.

Nie jest tak źle. Pomyśl – ludzie płacą krocie za slow life i za domowe jedzenie…

– Ma swój klimat – powiedziałam z przekąsem.

Popatrzyłam na niego. Zrezygnowany, z rozwichrzonymi włosami. Wtedy, zupełnie nieoczekiwanie, zachciało mi się śmiać.

– Wiesz co? Może to nawet lepiej, że nie byliśmy we Włoszech. Tam by cię pewnie nie wpuścili w tych klapkach.

Marek spojrzał na mnie zdziwiony.

– Ty się śmiejesz?

– A co mam robić? Przynajmniej zapamiętam ten weekend do końca życia.

Miałam swój plan

Wracaliśmy w ciszy. Zatrzymaliśmy się dopiero na stacji benzynowej, gdzie kupiłam sobie porządne cappuccino i croissanta z nadzieniem, które smakowało... jak marzenie o prawdziwej Wenecji.

– Wiesz – odezwał się w końcu Marek, stając obok auta z kawą w ręku – miałem cię zaskoczyć. Zrobić coś samodzielnie. Bez twoich tabelek i rezerwacji.

No to zaskoczyłeś – uśmiechnęłam się.

Roześmiał się.

– Ale chociaż się trochę pośmiałaś. To znaczy, może jednak nie było tak źle?

Spojrzałam na niego. Na te jego zbyt krótkie spodenki, sandały z czarnymi skarpetkami, lekko wystający brzuch i minę chłopca, który naprawdę chciał dobrze, tylko znowu kupił zły rozmiar.

– Marek... – westchnęłam. – Tobie się naprawdę wydawało, że to będzie romantyczne, prawda?

– No… miało być „slow”. I ekologicznie.

– Tam były szczury.

– Ale ekologiczne!

Wybuchnęliśmy śmiechem jednocześnie. I w tym śmiechu było coś oczyszczającego. Jakby cała ta wieś, kiszona kapusta i jacuzzi z żabami wreszcie przestały mnie uwierać.

– Dobra – powiedziałam, wsiadając do auta. – W przyszłym roku robimy powtórkę. Ale ja rezerwuję. Ty pakujesz walizki.

– A kierunek?

– Wenecja. Tylko ta z gondolami, nie z wiadrem na ogórki.

Marek tylko skinął głową. I wiecie co? Byłam prawie pewna, że naprawdę się cieszył.

Jowita, 45 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama