„Kochanek próbował rozpalić żar namiętności, lecz byłam zimna jak lód. O mały włos nie przegapiłam miłości życia”
„Ten chłopak patrzy na ciebie jak w tęczę. Aż oczy mu się świecą.– Myślałam, że to buty budzą w nim taką namiętność – bąknęłam zmieszana, czym jeszcze bardziej rozbawiłam i tak już wielce radosną panią Halinę. – Buty? Nie z butami chce pójść na randkę! Przecież on aż się pali, żeby się z tobą umówić… Biedny chłopak cały czas się zbiera na odwagę – powiedziała serdecznie, kładąc mi rękę na ramieniu”.
- Marta, 29 lat
Kiedy zobaczyłam go w drzwiach sklepu, nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Od połowy maja przyszedł do nas już chyba piąty raz – zaczynałam się gubić.
– Rozumiem, że babki wpadają do nas tylko po to, żeby sobie popatrzeć, ale po raz pierwszy widzę zakochanego w butach faceta… – tak skomentowałam wizytę naszego stałego klienta.
Ten chłopak w dodatku nie tylko je oglądał, ale także kupował! Za każdym razem spędzał miedzy regałami kilkadziesiąt minut: radził się, przymierzał – i wychodził z nową parą. W ciągu ostatnich kilku tygodni kupił cztery… To była naprawdę całkiem niezła średnia, bo buty u nas nie należą do tanich. Włoskie, z doskonałej skóry – kosztują koło pięciuset złotych para. A chłopak nie kupował ich bynajmniej na przecenach.
Teraz także podszedł do mnie z jakąś parą i z błyskiem w oku zapytał o jej zalety i wady. Rozmowa zajęła nam kilka minut. Chyba go jednak nie przekonałam, bo odstawił buty na półkę i podszedł tym razem z zupełnie innymi. Nowy fason, inne wykonanie. Znowu miałam mu sporo do powiedzenia na ich temat. Zawsze szczyciłam się tym, że lubię wiedzieć, co sprzedaję. Miałam też świętą cierpliwość do dociekliwych klientów, więc jak tylko dziewczyny widziały, że do sklepu wchodzi facet, którego znamy z upierdliwości, to w cudowny sposób się ulatniały, zostawiając mnie samą na placu boju. Nie przeszkadzało mi to, bo na szczęście ten klient był naprawdę miły i zawsze w końcu coś sobie wybierał, więc mogłam liczyć na prowizję.
Tym razem także wyszedł od nas z zakupionymi lekkimi półbutami. Chyba piątą z kolei parą, którą mu poleciałam. Fakt – wybierał ją i wybierał, ale ważne, że kupił. Tak przynajmniej wtedy sądziłam. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy kilka dni późnej zatroskana szefowa poprosiła mnie na rozmowę.
– Elu, mamy pewien problem… – zaczęła spokojnie.
– Ze mną? – przestraszyłam się.
Dwoiłam się i troiłam, żeby nikomu nie podpaść
Zależało mi na tej pracy, bo była pewna, dobrze płatna, a firma zapewniała mi wszystkie świadczenia. Co miesiąc każda z nas podlegała ocenie. Opinie wystawiała nie tylko szefowa, lecz również my sobie nawzajem w anonimowej ankiecie. Dlatego starałam się dobrze żyć z dziewczynami, wiedząc, że ich zdanie też ma znacznie, a w razie problemów szefowa może mi polecieć po premii, a nawet mnie zwolnić.
Teraz próbowałam odgadnąć z miny przełożonej, jak zła jest moja sytuacja. Ale twarz pani Haliny pozostała nieodgadniona.
– Pamiętasz klienta, który kupił u nas pięć par butów? Taki wysoki szatyn w skórzanej kurtce? – ciągnęła nadal spokojnie.
– Pamiętam – skinęłam głową, myśląc intensywnie, co ten człowiek mógł zrobić oprócz tego, że zostawił u nas ponad dwa tysiące złotych, a wtedy szefowa zastrzeliła mnie informacją:
– Otóż on te wszystkie buty oddał.
– Jak to oddał? – zdziwiłam się. – Nic o tym nie wiem. Przecież nawet gdyby przyszedł na innej zmianie, dziewczyny na pewno by mi o tym powiedziały!
– Pewnie tak, tylko że on nie przyszedł z tymi butami do nas, a na Akacjową…
– Oddawał w drugiej galerii…? – sapnęłam niebotycznie zdumiona.
Faktycznie, mieliśmy w mieście kilka sklepów, co było ogromnym ułatwieniem dla klientów, bo mogli zwracać albo zamawiać specjalnie dla siebie towar w różnych punktach w mieście. Galeria przy Akacjowej mieściła się na drugim końcu miasta.
– Ale to jakiś absurd! – wykrzyknęłam. – Oddał wszystkie buty? Ktoś od nich zauważył, że już były noszone? Zaraz, zaraz… Może ten facet to jeden z tych gagatków, którzy kupują u nas pantofle, żeby założyć je na jakąś imprezę, a potem oddać… Zna pani takich klientów – denerwowałam się coraz bardziej. – Może on też należy do tej kategorii?
Obie aż za dobrze wiedziałyśmy, o czym mówię. Niektórym klientom w takich sytuacjach udawało się wcisnąć nam kit, częściej jednak odsyłaliśmy ich z kwitkiem. Bo skórzana podeszwa lubi się zdzierać nawet wtedy, gdy szura się nią tylko po dywanie. Dlatego gdy styliści wypożyczają u nas buty do sesji zdjęciowej, zawsze uczulamy ich, aby zakleili podeszwy od spodu papierową taśmą. Wtedy pozostaną nieskazitelne.
Rany boskie, co ta moja szefowa sugeruje?!
– Nie były noszone – ucięła moje domysły szefowa. – Wszystkie pary były bez zarzutu, więc dostał za nie pieniądze – stwierdziła pani Halina. – Problem w tym, że ta sytuacja się powtarza i nie mamy pewności, czy znowu nie nastąpi. Facet kupi u nas buty, a na następny dzień poleci do drugiej galerii i je odda.
– Przecież to nie ma sensu! Po co on to robi? – spytałam i zamyśliłam się.
– Elu… Powiem wprost. Najwyraźniej to ty jesteś przyczyną całego zamieszania – powiedziała pani Halina.
– Ja? – na chwilę mnie zamurowało, po czym zaczęłam się bronić: – Ale dlaczego ja?! Skąd ten wnioski?! Przecież…
– Za każdym razem to ty go obsługiwałaś. Z tobą rozmawiał tak długo, zanim go nie przekonałaś do zakupu.
– Nie moja wina, że mnie wybierał… – jęknęłam, czując, że moja sytuacja się gwałtownie pogarsza. – Poza tym dziewczyny same mi go zostawiały…
– Spokojnie, Elu. Nie o to chodzi, że jesteś winna, ale że najwyraźniej się naszemu dziwnemu klientowi podobasz – stwierdziła szefowa z uśmiechem.
Z wrażenia straciłam głos.
– Doszliśmy do takiego wniosku – ciągnęła – przeglądając film z kamery przemysłowej. Ten chłopak patrzy na ciebie jak w tęczę. Aż oczy mu się świecą.
– Myślałam, że to buty budzą w nim taką namiętność – bąknęłam zmieszana, czym jeszcze bardziej rozbawiłam i tak już wielce radosną panią Halinę.
– Buty? Nie z butami chce pójść na randkę! Przecież on aż się pali, żeby się z tobą umówić… Biedny chłopak cały czas się zbiera na odwagę – powiedziała serdecznie, kładąc mi rękę na ramieniu.
– No to co ja mam teraz zrobić? – poczułam się nagle bezradna.
W żołądku czułam narastające dziwne ssanie, a w głowie pustkę.
– Teraz wszystko zależy od ciebie – stwierdziła szefowa. – Przyznam, że chłopak jest całkiem niezły. Przystojny i miły. A karta bankowa, którą u nas płaci, świadczy o tym, że i zarabia niemało. Jeśli ci się podoba, to go jakoś ośmiel, żeby zaprosił cię na randkę i kupił raczej bilety do kina niż znowu nasze buty.
A jeśli nie… – tu zawahała się.
– To co? – zapytałam z niepokojem widząc przed sobą widmo zwolnienia.
– Nie będziemy go niczym straszyć, bo nie mamy takiego prawa, zresztą „klient nasz pan”. Zwyczajnie cię przeniesiemy do innego sklepu, z nadzieją, że nie będzie cię szukał. Co ty na to?
Odetchnęłam z ulgą, że mnie nie zwolnią, i teraz ja się zawahałam. Owszem, chłopak faktycznie mi się podobał, lecz głupio mi się było przyznać przed szefową. Poza tym wieść o tym pewnie rozniosłaby się lotem błyskawicy i koleżanki by mnie wzięły na języki…
Byłoby lepiej, gdyby już się nigdy nie pojawił
Tymczasem mądra szefowa jakby czytała w moich myślach:
– Uważam, Elu, że powinnaś się nad tym zastanowić. Ten pan nie jest ci chyba tak zupełnie obojętny, prawda? Widziałam na taśmach, jak dobrze wam się ze sobą rozmawia. Mowa ciała, dziecko – uśmiechnęła się tajemniczo. – Dziewczyny już wcześniej żartowały sobie, że masz wielbiciela, i wyraźnie słyszałam w ich głosach nutkę zazdrości. Chłopak jest chyba wart grzechu, nie sądzisz? Jedna randka nie zaszkodzi, a przy okazji się przekonasz, czy faktycznie coś jest między wami. Potem zawsze możesz się wycofać.
– Ale jak ja mam to zrobić?! – jęknęłam zakłopotana tym, co mnie czeka.
– Przecież mu nie zaproponuję: a może oprócz butów weźmie pan także mnie?!
– Na pewno coś wymyślisz. Jesteś bardzo inteligentną dziewczyną – odparła szefowa i puściła do mnie oko.
No to zabiła mi ćwieka! Ja naprawdę nie wiedziałam, jak sprawę rozwiązać. Jak na złość żaden sprytny pomysł nie przychodził mi do głowy. „A mo-
że ten chłopak już się nie pojawi?” – pomyślałam. Sama nie wiem, czy z nutką nadziei, czy żalu.
Jednak przyszedł. I kiedy znowu przebierał wśród obuwia, udając, że ta czy inna para szalenie go zainteresowała, sam podsunął mi pomysł.
– W takich butach wszędzie bym poszedł… – powiedział nagle, patrząc mi przy tym znacząco w oczy.
– Może do kina? – podsunęłam.
Najpierw na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie, a potem radość.
– Świetny pomysł! A masz dzisiaj wolny wieczór? – zapytał.
Chwilę później byliśmy już umówieni. To było dwa lata temu. Od tamtej chwili Grześ wprawdzie nie przestał kupować butów w moim sklepie, ale je wszystkie nosi. A dzisiaj idziemy wybierać wyjątkowo ważną parę – mianowicie do jego ślubnego garnituru.