Reklama

Kiedyś, gdy zbliżała się Wigilia, zaczynałam funkcjonować na wyższych obrotach. Nic dziwnego, skoro wszystko było na mojej głowie: planowanie, zakupy, sprzątanie, gotowanie. Musiałam się sprężać, bo przecież jednocześnie pracowałam. Mąż i córka cieszyli się świętami, a ja włączałam szósty bieg.

Reklama

– Alu, daj spokój, nikt tego wszystkiego nie przeje – mitygował mnie mąż, gdy w sklepie wrzucałam do koszyka kolejne produkty. – Znów będziesz tydzień harowała, a potem poczujesz się tak zmęczona i wściekła, że nawet nie poczujesz magii świąt. I my też nie – dorzucał ciszej, ale ja i tak słyszałam.

– Dom ma być ciepły i pełen śmiechu, a nie na wysoki połysk – pouczała mnie siostra.

– Mamo, dlaczego ja muszę sprzątać, kiedy moje koleżanki chodzą po sklepach? Ja też chcę – narzekała moja 14-letnia córka Isia.

Ale jak ja mogłam „odpuścić”? Właśnie takie słowo często padało z ust moich bliskich i znajomych. Przecież święta to tradycja! Musi być czysto i na bogato. Tak nauczono mnie w rodzinie. I ja chciałam, żeby było.

Kiedy miałam 45 lat, mąż odszedł do innej. Powiedział, że ma dość życia z robotem, dla którego ważniejsze od uczuć są obowiązki. Drań! Opierałam go, gotowałam mu, miał wszystko, czego potrzeba facetowi w domu. I też tego nie docenił! Obiecałam sobie, że nigdy w życiu nie wezmę sobie kolejnego nieroba do domu, żeby mi się pałętał po pokojach w brudnych gaciach. Dość tego!

Z początku Isia spędzała święta raz ze mną, raz u ojca. Ale potem jakoś tak się stało, że kiedy wyjechała na studia, częściej bywała u niego i u tej jego lafiryndy. Kiedy zadzwoniłam do córki z pretensjami, że znów nagotowałam na darmo, bo co ona zje, jak wpadnie na pół godziny, to mi powiedziała: – Mamo, święta to nie harówa do upadłego i żarcie po kokardę, że aż rzygać się chce. To śpiewy, rozmowy, śmiech. To miłość. Nie wiedziałam, że tak można, dopóki nie przeżyłam świąt u taty i u Agnieszki. Nie jest wypucowane, i na stole jest tylko kilka potraw, które razem gotujemy, ale atmosfera jest znakomita. Powinnaś spróbować.

Rzuciłam słuchawką i więcej nie zaprosiłam na święta tej niewdzięcznicy.

Każdy blok powinien mieć swoją czarownicę

I tak zostałam sama. I dobrze. Sama ze sobą się nie nudziłam, nie musiałam się irytować na cudzą głupotę i chamstwo. Wiedziałam, że w bloku mówią o mnie „ta wiedźma”, ale uznałam to za dowód uznania.

Niech mówią, co chcą, niech udają, że im się nie podoba moja postawa, jednak to dzięki mnie koty nie zasmradzają piwnicy, bo zabiłam okna, żeby nie właziły; gołębie nie brudzą parapetów, a dwaj młodzi geje z parteru przestali rzępolić na cały budynek. Niektórzy próbowali mi wmówić, że jak ktoś pracuje jako muzyk, to ma prawo cały dzień ćwiczyć. Otóż nie ma, jeśli w ten sposób skazuje cały blok na wątpliwą przyjemność słuchania tych dźwięków. No i wreszcie jest czysto. Doprowadziłam do wyrzucenia dwóch poprzednich, dozorczyń, więc trzecia bardzo się stara.

Każdy blok powinien mieć swoją wiedźmę.

Dwa lata temu do mieszkania po zmarłym ojcu wprowadził się jego syn. Ja mieszkam na trzecim piętrze, on na czwartym, tuż nade mną. Dopóki mieszkał tam pan Stanisław, było dobrze. Staruszek zachowywał się cicho, rzadko wychodził z mieszkania, miał już dobrze po osiemdziesiątce. Doglądała go córka. Chciała go nawet zabrać do siebie, ale się nie zgodził. Wolał wdrapywać się na czwarte piętro, co mu zabierało nawet i pół godziny, niż siedzieć jak trusia w cudzym mieszkaniu i dopasowywać się do innych. Jak dobrze go rozumiałam! Też postanowiłam, że będę mieszkać u siebie do samiuteńkiego końca.

Remonty? Niech je robią, kiedy ja jestem na działce!

Na drugi dzień po tym, jak syn zmarłego się wprowadził, przez godzinę musiałam słuchać walenia w ścianę. To było nie do zniesienia. Zdjęłam fartuch kuchenny – akurat robiłam gołąbki – i poszłam na górę. Zapukałam. Jeszcze raz, po pewnie przez ten hałas facet nic nie słyszał. W końcu przestał i po chwili mi otworzył. Od pasa w górę był goły, widziałam gęstwinę siwych włosów porastającą jego szeroką klatkę piersiową. Uniosłam głowę. Miał ogorzałą, pociętą zmarszczkami twarz, w której błyszczały szare oczy. Przypomniałam sobie, że pan Stanisław wspomniał kiedyś, że jego syn jest żeglarzem.

– Słucham?

– Jestem sąsiadką z dołu – powiedziałam, prostując się na całą moją wysokość, a jest tego sporo, całe 170 cm. – Od godziny tak pan stuka, że nie jestem w stanie usłyszeć własnych myśli.

– Zapewne to wielka strata, współczuję, ale widzi pani, muszę zrobić remont. Obawiam się, że do stukania dojdzie jeszcze wiercenie, walenie, zgrzytanie. Uprzedziłem lokatorów, powiesiłem kartką na dole, przeprosiłem za przedświąteczne niedogodności, a na zakończenie remontu zapraszam wszystkich na wieczorek zapoznawczy…

I uśmiechnął się, jakby myślał, że jego męskie wdzięki i łapówka dla lokatorów mogą mnie ugłaskać. Idiota. W dodatku złośliwy.

– Niech pan nawet nie myśli iść ze mną na wojnę – warknęłam. – Po świętach wyjeżdżam na tydzień do sanatorium, więc wtedy może pan sobie łomotać do woli.

Czekałam, że zaraz powie, że zna swoje prawa, że od 6 rano do 22 może hałasować i takie tam bzdury. Miałam papiery od lekarza, że hałasy wpływają źle na stan moich nerwów. Od lat sąsiedzi przeprowadzają remonty tylko wtedy, gdy wyjeżdżam na działkę czy do sanatorium. Nie jestem wredną zołzą – wystarczy się ze mną dogadać, a można ustalić wspólny termin, bo jeśli oni chcą remontu, to ja wyjeżdżam na działkę – ale nie tak z dnia na dzień! Co z tego, że jestem na emeryturze? Też mam swoje życie.

Żeglarz zmrużył szare oczy i powiedział:

– A, pani Wiedźma. Miło mi. Dużo słyszałem. Robert jestem – i nagle poczułam, że bierze mnie za rękę, unosi do ust i całuje.

Przez głowę przebiegły mi dwie myśli: Jeszcze jestem kobietą! Czuję to! Ręka mi śmierdzi kapustą! Kiedy wyrywałam mu dłoń, poczułam, że robię się czerwona jak piwonia. I nie miałam pojęcia, co mam powiedzieć. Gorzej – ja, którą trudno zagadać, nie byłam w stanie słowa z siebie wydusić! Nie pozostało mi nic innego niż odwrócić się i uciec, a raczej odejść, z godnością.

Musiałam działać

Gdyby to było lato, spakowałabym się i wyjechała na działkę. Ale za trzy dni wypadały święta, podczas których miała wpaść siostra z mężem, może i Isia. Czekała mnie kupa roboty, sprzątanie, gotowanie…

A tymczasem z góry dobiegały stuki, walenie i zgrzytanie. Nerwy miałam w strzępach. Przez to przypaliłam gołąbki, przesoliłam pieczeń. Wiedziałam, że w takim stanie nie wolno piec ciasta, bo jak nic wyjdzie zakalec. Zadzwoniłam więc na komisariat policji i złożyłam skargę na sąsiada.

Oni mnie tam dobrze znali i nauczeni doświadczeniem zazwyczaj reagowali szybko. I rzeczywiście, pół godziny po moim zgłoszeniu pod domem zatrzymał się radiowóz i dwóch policjantów weszło do klatki. Pięć minut później walenie ucichło. Poczułam satysfakcję. Tak wielką jak nigdy dotąd. No, może coś podobnego przeżyłam, jak spaliłam kolekcję znaczków mojego byłego męża, kiedy dowiedziałam się, że odchodzi. I to łzy w jego oczach, które zalśniły na widok spalonych klaserów, sprawiły, że doświadczyłam cudownego uczucia spełnienia.

Cisza trwała pół godziny. Usłyszałam, jak zjeżdża winda, przez okno zobaczyłam policjantów wsiadających do auta. Uśmiechnęłam się z triumfem. Teraz facet już rozumie, z kim ma do czynienia.

Cisza trwała nadal. Wbrew sobie poczułam coś w rodzaju rozczarowania. Facet nie wyglądał na mięczaka: był wysoki, żylasty, zahartowany. Twardy. Nie to, co mój mąż – mięciutka kluseczka, którą można było formować w pożądany kształt. W końcu się zbuntował, ale gdyby był prawdziwym mężczyzną, spróbowałby mnie pokonać. Nie byłoby łatwo, lecz może poddałabym się mu w końcu. Cóż, czasem pozory mylą. Szkoda.

Godzinę później zepsuła mi się kuchenka gazowa. To była prawdziwa katastrofa. Próbowałam oczyścićć palniki, ale skoro wysiadły wszystkie, więc to nie w tym rzecz. Stałam i patrzyłam z paniką na potrawy przygotowane do gotowania. No i następnego dnia zamierzałam piec ciasta…

Zadzwoniłam do serwisu. Powiedzieli, że w tej chwili nie mają wolnych fachowców.

– Ale pojutrze są święta! – wrzasnęłam. – A ja właśnie gotuję i piekę!

– Doskonale panią rozumiem – odpowiedziała panienka jak automat, beznamiętnie. – Ale nie tylko pani zepsuła się kuchenka przed świętami. I dlatego nie mamy wolnych fachowców. Przykro mi. W Wigilię rano ktoś podjedzie.

– W Wigilię to możecie się wypchać! – warknęłam i rzuciłam słuchawką.

Prychnęła i... zatrzasnęła mi drzwi przed nosem

Zdenerwowana zaczęłam rozważać, jakie mam opcje. Siostra… O ile wiem, robi wigilię dla rodziny męża. Poza tym ma małą, źle wyposażoną kuchnię i jest panikarą. Do tego mieszka na końcu miasta, a ja nie mam samochodu. Sąsiedzi? Hm, ci z drugiego piętra są mi winni przysługę. Z pewnością użyczą mi dzisiaj kuchni na godzinę. Ciasta upiekę u pani J. z czwartego. Pójdę się z nią dogadać. A teraz wezmę pieczeń…

Zadzwoniłam do drzwi sąsiadów z drugiego piętra. Otworzyła mi ich szesnastoletnia córka. Popatrzyła na mnie wilkiem. Wiedziałam, że mnie nie znosi, bo powiedziałam jej rodzicom, że popala z kolegami w piwnicy. Awantura była taka, że w sąsiednich blokach słyszeli. Ale z tego, co wiem, udało się dziewczynę wyrwać z niezbyt sympatycznego towarzystwa. Za kilka lat i ona poczuje do mnie wdzięczność.

– Dzień dobry. Zawołaj mamę, proszę – powiedziałam.

Odwróciła głowę:

– Mama, Wiedźma przyszła! – krzyknęła tylko w głąb mieszkania.

– Iwona, co ci mówiłam…– w przedpokoju pojawiła się jej matka, wycierając dłonie w ściereczkę kuchenną. – Bardzo panią przepraszam, dzieciaki są nie do opanowania.

– Nie szkodzi. Mam prośbę. Zepsuła mi się kuchenka, a muszę upiec mięso. Mogłaby pani użyczyć mi kuchni na dwie godziny?

Sąsiadka zastygła i spojrzała na mnie pustym wzrokiem.

– Pani żartuje.

Nie rozumiem – zmarszczyłam brwi.

– Nasyła pani na moją córkę policję, mówi wszystkim, że jest młodocianą narkomanką, robi pani nam wstyd na całą dzielnicę, a teraz przychodzi pani prosić o przysługę?!

– To ja państwu uczyniłam przysługę, mówiąc, że pani córka wpadła w złe towarzystwo… – zaczęłam zdenerwowana.

– Pani jest nieprawdopodobna – przerwała mi. – Nie wiem, jak pani sobie to wszystko tłumaczy, to pani sprawa. Ale piec mięsa w mojej kuchni pani nie będzie, i już!

Stałyśmy naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem. Byłam na przegranej pozycji, bo przecież nie wejdę siłą.

– Cóż, życzę wesołych świąt – wycedziłam, odwróciłam się i poszłam do windy.

Pojechałam na czwarte piętro, do pani J. Otworzyła mi drzwi, jak zwykle elegancka. Miała już z osiemdziesiąt lat, a co tydzień latała do fryzjera, manikiurzystki, na maseczki i masaże. Była śpiewaczka operowa. Czasami podejrzewałam, że ożeniła syna z właścicielką salonu kosmetycznego po to, żeby nie płacić grosza za usługi.

– Dzień dobry, sąsiadko – powiedziałam. – Zepsuła mi się kuchenka. Wiem, że pani swojej używa od święta, a szkoda, bo nowoczesna taka... Ale do rzeczy... Chciałabym upiec u pani mięso, bo moja kuchenka się zepsuła. Zostawię kawałek.

Pani J. spojrzała na mnie znad srebrnych oprawek okularów, z których zwisały ozdobne łańcuszki, a potem tylko prychnęła – tak, prychnęła! – i zatrzasnęła mi drzwi przed nosem.

Przyznaję, że chwilę stałam, parząc na zamknięte drzwi, nie mogąc zrozumieć, co właściwie się stało. Nadal w osłupieniu obróciłam się i…zobaczyłam jego. Żeglarza. Stał w otwartych drzwiach, tym razem w koszuli, i patrzył na mnie. Miał poważną twarz, ale dałabym sobie rękę uciąć, że w duszy zaśmiewał się do rozpuku. Bo czy inaczej te jego ślepia świeciłyby się jak latarnie morskie w mroczną burzową noc? I skąd mi przyszły do głowy te kretyńskie porównania? Moje serce zabiło mocno, niepokojąco, i zrobiło mi się tak jakoś gorąco.

– Co się tak ślepi? – warknęłam i ruszyłam energicznie do schodów.

– Udało mi się podłączyć kuchenkę, zanim dostałem zakaz hałasowania – powiedział tym swoim niskim, głębokim, lekko chropawym głosem, który tak szarpał mi nerwy. – Jest do pani dyspozycji.

Zzieleniałam z zazdrości

Chciałam to zignorować, naprawdę. Bez słowa zeszłam na swoje piętro, weszłam do mieszkania i stanęłam w progu kuchni. Nic nie było gotowe, a za dwa dni Wigilia. Być może wpadnie Isia, być może siostra z mężem. A nawet jeśli nikt nie zajrzy, to przecież jestem też ja. Nie mogę siedzieć przy pustym stole, z talerzem śledzi ze słoika. Co jest ważniejsze – moja duma czy święta? Odpowiedź była jasna. Kwadrans później stanęłam pod drzwiami Żeglarza z brytfanką.

Otworzył drzwi. Weszłam.

– Reszta produktów stoi w kuchni w koszach – raczej komenderowałam, niż informowałam. – Będzie pan łaskaw przynieść.

– Wedle rozkazu – powiedział i zniknął.

Rozkaz, też coś… I nagle pomyślałam, że poniekąd miał rację. Rzeczywiście, rozkazałam mu. No cóż, sam tego chciał. Ja się do niego przecież nie wpraszałam.

Mieszkanie było w lekkiej rozsypce. Nigdy tu wcześniej tu nie zaglądałam, ale starszy pan raczej remontów nie robił i to było widać. Mieszkanie domagało się generalnego odnowienia. Na razie zmieniono urządzenia w kuchni. Kiedy zobaczyłam sześciopalnikową kuchnię, zzieleniałam z zazdrości. W dodatku była na gaz, czyli żywy ogień, nie te nowoczesne indukcje czy inne cholerstwa. Uznawałam tylko ogień.

Kuchenka, okap, zlew, szafki, duża przestrzeń, jasno – nawet nie wiedziałam, że tutaj kuchnię powiększono kosztem jednego pokoju. Doskonała koncepcja, pomyślałam, zastanawiając się, czy nie zastosować u siebie tego samego rozwiązania. W końcu po co mnie jednej cztery pokoje. W tym dwa dziewięciometrowe. Jeden połączę z ośmiometrową kuchnią, jak tu, i będzie pięknie i funkcjonalnie.

– To od czego zaczynamy? – usłyszałam za plecami pytanie. – Może od lampki wina?

Spiorunowałam go wzrokiem – to znaczy chciałam, ale kiedy obróciłam się i zobaczyłam jego uśmiech, nagle poczułam, że lampka wina zdecydowanie by mi się przydała. Tym razem jednak się nie poddałam. Dopiero dwie godziny później, gdy mięso już się gotowało, a ciasto piekło, dałam mu się namówić.

– Pani Alu – mruczał – tyle pomagałem, ucierałem cierpliwie, chyba należy mi się jakaś nagroda? Jeden kieliszek? Kwadrans przerwy? Bardzo panią proszę!

To były najdziwniejsze przedświąteczne dni w moim życiu. Ten mężczyzna był całkowicie impregnowany na mnie – na moje rozkazy, ostre spojrzenia i kąśliwe uwagi. Spływało to po nim jak woda po kaczce. Reagował śmiechem, opowiadaniem zabawnych historyjek ze swojego życia (był żeglarzem, fotografem i podróżnikiem) czy żartami. Jego urok mnie rozbrajał. Powalał. Rozgrzewał. Pewnie dlatego przygotowałam o połowę mniej potraw niż zazwyczaj – bo ciągle a to piliśmy wino, a to opowiadaliśmy sobie różne historie, a to oglądaliśmy zdjęcia z jego podróży.

Spekulowały, ile mu zajmą egzorcyzmy nade mną

Przyznaję, kiedy w Wigilię przygotowałam ostatnią potrawę i znieśliśmy ją na dół, do mojego mieszkania, byłam w połowie oczarowana, w połowie ogłupiała. Inaczej mówiąc – w stu procentach zakochana.

Miałam 64 lata. Jak mogłam być zakochana? I to jak nigdy wcześniej? Patrzyłam na tego wysokiego, silnego faceta z poczuciem, że to się nie dzieje naprawdę. Czułam się jak w jakiejś tęczowej bańce.

Trzy dni później Robert postawił na stole ostatni talerz z pierogami.

– To już wszystko, Alu – uśmiechnął się. – Zdążyliśmy. Kiedy przyjdzie twoja rodzina?

Bańka pękła.

– Alu? – zaniepokoił się. – Co się stało? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.

Usiadłam ciężko na krześle. Nagle dotarło do mnie, że za chwilę wrócę do swojego życia. I że to życie jest smutne, szare i samotne. A to, że teraz to wiem, jest winą tego faceta.

– Nie wiem, czy ktokolwiek przyjdzie. Mam choinkę, prezenty, jedzenie. W zeszłym roku córka wpadła na pół godziny i nawet herbaty nie wypiła, bo była już objedzona. Siostra z mężem przyszli pierwszego dnia. Miałam kota, ale zdechł na wiosnę. Jestem sama. Mąż piętnaście lat temu odszedł do innej, bo jestem zołzą, wiedźmą – jak mnie słusznie nazywają. Nawet rodzona córka woli jego żonę ode mnie, bo się razem śmieją i bawią. I święta u nich są radosne. A u mnie tylko dryl. Było mi z tym dobrze, ale musiałeś ty się pojawić i wszystko zepsuć – mój ton podnosił się, czułam narastające emocje, których nie umiałam nazwać. – Zmarnowałeś mi moje życie, wynoś się! – wstałam z krzesła, by wskazać mu, gdzie są drzwi wyjściowe, i nagle znalazłam się w jego ramionach.

Przyciskał mnie do siebie, głaszcząc po plecach, głowie, łagodnie uspokajając, kiedy płakałam. Ryczałam. I to tak, jak nigdy wcześniej. Jak nigdy dotąd.

To była prawdziwie magiczna wigilia. Ja i Robert, żeglarz, który przypłynął do portu, i tam znalazł kobietę, która na niego czekała całe życie. Potem wpadła Isia na kwadrans – oczarowana moim nowym sąsiadem, została do drugiej w nocy. Podobnie jak siostra, która przyszła bez męża.

– Powiedział, że nie ma ochoty zmarnować sobie Wigilii – zwierzyła się Isi, myśląc, że nie słyszę. – To ja mu teraz powiem, żeby żałował. Ten nowy facet Ali jest cudotwórcą.

Moja siostra się śmieje.

– Jest zakochana – odparła Isia. – Jeszcze odzywa się w niej wiedźma, ale myślę, że to tylko kwestia czasu, aż on ją całkiem wyegzorcyzmuje. Daję mamie miesiąc.

Nie wiem, czy egzorcyzmy, żeby wypędzić ze mnie wiedźmę zabrało Robertowi miesiąc czy dwa – wiem jedno: od dwóch lat jestem rzeczywiście inną kobietą.

W tym roku święta będą naprawdę wyjątkowe: urządzamy je dla całej rodziny, będzie nawet mój były mąż, jego nowa żona i ich syn. I siostrzeniec Roberta, Kamil. I sąsiedzi – stara pani J. elegantka, która zazdrości mi Roberta i flirtuje z nim na potęgę, i państwo K., ci od popalającej córki, i dwóch gejów muzyków z parteru, którzy w lecie byli z nami na jachcie na jeziorach.

Reklama

A w drugi dzień świąt będzie wyjątkowy dla Roberta i dla mnie. Bierzemy ślub. Isia i Kamil będą naszymi świadkami. Zauważyłam, że kiedy on patrzy na nią, w jego oczach zapalają się światełka. Zupełnie jak latarnie morskie w mroczną, burzliwą noc.

Reklama
Reklama
Reklama