„Byłam w szoku, gdy zięć robił niedzielny obiad. Gdy zobaczyłam, jakie kotlety mi zaserwował, mało nie spadłam z krzesła”
„Po obiedzie, zamiast wstać i biegać z talerzami, siedzieliśmy jeszcze przy stole. Zięć nalał mi kompotu, jakby robił to setny raz. A przecież jeszcze niedawno nie pozwalałam mu nawet samemu włączyć czajnika”.

- Redakcja
Zawsze powtarzałam, że rodzina to skomplikowana układanka. Każdy nowy element trzeba dobrze dopasować, bo jak nie pasuje – całość się rozchodzi. A już, szczególnie gdy chodzi o zięcia. Bo to przecież ktoś zupełnie obcy. Nie ukrywam – byłam ostrożna. Moja córka od razu widziała w nim ideał, ja wolałam poczekać. Obserwować. Sprawdzić, jak się zachowa nie tylko przy świątecznym stole, ale i w codziennych sytuacjach. Życie nauczyło mnie, że nie wszystko złoto, co się świeci, a uprzejmość to jeszcze nie charakter.
Zaskoczyli mnie
Wszystko zaczęło się zupełnie zwyczajnie. Była niedziela, cicha, szarawa, jak to na jesień. Siedziałam w fotelu z herbatą malinową, gdy usłyszałam skrzypienie drzwi wejściowych.
– Mamo, jesteśmy! – zawołała Basia z przedpokoju. – Zaraz będzie pachnieć!
– Czym ma niby pachnieć? – uniosłam brwi, nie ruszając się z miejsca.
Zaraz potem pojawił się on – mój zięć. W jednej ręce torba z zakupami, w drugiej... fartuch?
– Dzień dobry – powiedział z tym swoim spokojnym uśmiechem. – Przyszedłem dzisiaj trochę pogotować. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko?
Zamilkłam. Co miałam powiedzieć? Że nie przystoi facetowi w fartuchu po kuchni paradować? Zamiast tego pokiwałam głową, choć wewnątrz byłam pełna wątpliwości.
– Gotować? U mnie? – mruknęłam, śledząc, jak otwiera lodówkę. – A co ty tam niby umiesz?
Basia tylko przewróciła oczami.
– Mamo, daj mu się wykazać. W domu robi lepsze kotlety niż ja.
Zatrzymałam się. Kotlety? Nie jakiś makaron z serem, tylko kotlety.
– No dobrze – odchrząknęłam, odkładając gazetę. – Będę patrzeć. Tylko nie myśl sobie, że ci wybaczę, jak je przypalisz.
– Spokojnie – uśmiechnął się zięć. – Będzie pysznie.
Patrzyłam, jak zakasał rękawy. I nie powiem – zaczęło mnie to wszystko lekko intrygować.
Byłam zbita z tropu
Usiadłam na taborecie w kuchni, z założonymi rękami. Nie zamierzałam się wtrącać, ale przecież nie będę udawać, że nie widzę, jak ktoś grzebie w moich przyprawach.
– A gdzie masz czosnek? – zapytał zięć, przeglądając moją szufladę jak u siebie.
– W drugim słoiczku, obok liści laurowych – rzuciłam z lekkim westchnieniem. – Uważaj. Tego się daje szczyptę, a nie pół łyżki.
– Jasne, jasne – odpowiedział, jakby gotował od urodzenia. – Mam wszystko pod kontrolą.
Potem wyciągnął miskę i zaczął ucierać mięso z przyprawami. Bez paniki, bez przepisu. Z sercem. Widać było, że robi to nie pierwszy raz. I wtedy pierwszy raz coś mnie ukłuło – zazdrość? Nostalgia? Sama nie wiem. Bo tak właśnie, jeszcze kilka lat temu, mój Heniek mieszał mięso na kotlety. Nim zmarł, gotował w każdą niedzielę.
– A jaki masz plan? – zapytałam, udając obojętność. – Kotlety po prostu, czy coś udziwnionego?
– Tradycyjne, z cebulką, majerankiem, odrobiną musztardy. Podsmażone na maśle klarowanym. Do tego purée z koperkiem i surówka z kiszonej kapusty – wyliczył z takim spokojem, jakby właśnie omawiał prognozę pogody.
– Ty chyba naprawdę to umiesz – wymamrotałam, nieco zbita z tropu.
– Cóż, gotuję od studiów. Sam dla siebie, a teraz dla Basi. Lubi, jak się staram – odpowiedział, nie przerywając lepienia kotletów.
Nie chciałam tego przyznać głośno, ale… coś we mnie drgnęło.
Na moment zaniemówiłam
Gdy zaczęło pachnieć tak, że ślinianki pracowały jak szalone, podniosłam się z taboretu, niby tylko po czystą ściereczkę.
– Mogę… pomóc? – rzuciłam, jakby od niechcenia, choć sama nie wiedziałam, czemu to powiedziałam.
Zięć spojrzał na mnie z lekkim zaskoczeniem, ale uśmiechnął się ciepło.
– Jasne, jeśli masz ochotę. Kapustę trzeba jeszcze doprawić – podał mi miskę.
Wzięłam ją w ręce, zlustrowałam zawartość. Kapusta wyglądała nieźle. Była nawet starta marchewka i trochę jabłka.
– Ocet winny? – zapytałam podejrzliwie.
– Tylko odrobina, do smaku.
Pokiwałam głową, próbując.
– No, no... – mruknęłam, kręcąc łyżką. – Ty chyba w poprzednim życiu byłeś kucharzem.
– Albo synem dobrej kucharki – odparł, a ja na moment zaniemówiłam.
Bo to był ładny gest. Niewymuszony. Chwycił za serce. W tym momencie do kuchni wpadła Basia.
– Ale pachnie! Mamo, powiedz sama – nie przesadzałam, mówiąc, że on gotuje świetnie, prawda?
– No, zobaczymy po kotletach – ucięłam, ale z lekkim uśmiechem. – Choć pachnie, jakby w tej kuchni ktoś wiedział, co robi.
Zięć przewrócił kotlety na patelni, a one zasyczały jak z reklamy. Soczyste, pulchne, idealne.
– Obiad za pięć minut! – zawołał.
Nie wiedziałam, co o tym myśleć
Usiedliśmy przy stole. Trzy talerze, trzy zestawy sztućców, dzbanek z kompotem, obrus, który jeszcze sama haftowałam lata temu. I ten zapach – ciepły, domowy, taki, którego się nie zapomina.
– Smacznego – powiedział zięć, podsuwając mi talerz. – Mam nadzieję, że nie będziesz zbyt surowa.
Spojrzałam na niego uważnie.
– Zawsze jestem surowa, jeśli chodzi o kotlety – odpowiedziałam, krojąc pierwszy kawałek.
I wtedy się zaczęło. Miękkie, soczyste, przypieczone idealnie. Nie za tłuste, nie za suche. Doprawione tak, że nie chciało się mówić, żeby nie psuć momentu.
– No i jak? – zapytała Basia, łapiąc mnie na tym, że już drugi kęs mam na widelcu, zanim zdążyłam odpowiedzieć.
– Dobre – mruknęłam.
– Dobre? – zięć uniósł brwi. – Tylko dobre?
– Są... bardzo dobre. Nawet bardzo, bardzo dobre.
Zrobiło się cicho, ale nie niezręcznie. Tak spokojnie. Słychać było tylko dźwięk noży i widelców oraz nasze mlaskanie.
– To może kiedyś... zrobimy razem? – zagadnął zięć po chwili. – Lubię gotować z kimś, kto zna się na rzeczy.
– Ja już swoje nagotowałam – odburknęłam, ale serce mi drgnęło. – Ale może… kiedyś.
– Świetnie – ucieszył się. – To może za tydzień? Pokażę, jak robię moją zupę cebulową.
Zupa cebulowa? W moim domu? Jeszcze kilka dni temu wyśmiałabym ten pomysł. Ale teraz… sama nie wiedziałam, co o tym myśleć.
Puścił do mnie oko
Po obiedzie, zamiast wstać i biegać z talerzami, siedzieliśmy jeszcze przy stole. Zięć nalał mi kompotu, jakby robił to setny raz. A przecież jeszcze niedawno nie pozwalałam mu nawet samemu włączyć czajnika.
– Mamo, może coś słodkiego? – zapytała Basia, przeciągając się leniwie. – Kupiliśmy sernik z cynamonem, twoim ulubionym.
– O, już nie trzeba było... – ale uśmiechnęłam się, bo oczywiście, że trzeba było. I oczywiście, że miałam ochotę.
Zięć wstał, podgrzał czajnik, wyjął talerzyki, nawet wiedział, gdzie trzymam zapasowe łyżeczki. Patrzyłam na niego z ukosa.
– Ty to zawsze taki pomocny? – zapytałam z lekkim przekąsem, ale bardziej dla formy.
– Staram się, mamo – odpowiedział bez cienia złośliwości. – Wiem, że nie jestem ideałem. Ale zależy mi, żeby tu nie być tylko „tym od Basi”.
Zaskoczył mnie. I to tak, że na chwilę zapomniałam, co miałam powiedzieć.
– No wiesz... – chrząknęłam. – A dziś zrobiłeś kotlety lepsze od moich, to może ci odpuszczę ten... fartuch w renifery.
– To prezent od Basi – rzucił rozbawiony. – Od teraz będzie moim szczęśliwym fartuchem.
Zaśmiałam się. Pierwszy raz od dawna, tak szczerze.
– No dobrze – powiedziałam, podnosząc kubek. – Masz plusa. Ale pamiętaj, to tylko zaliczka. Na teściową trzeba sobie zapracować.
– To mam nadzieję, że w kuchni dają premie – puścił do mnie oko.
Doceniłam go
Jeszcze długo po ich wyjściu siedziałam przy stole. Talerze pozmywane, kuchnia pachnąca smażonym masłem i świeżo zaparzoną herbatą. Jednak nie o zapach chodziło. Coś się we mnie zmieniło. Zięć, który kiedyś tylko grzecznie się uśmiechał i nosił torby. A teraz? Zrobił obiad, posadził mnie przy stole, podał kubek. I ani razu nie czułam się niepotrzebna. Przeciwnie – tak jakbym znowu była częścią czegoś większego. Gdy wyszli, Basia przytuliła mnie na schodach.
– Dziękuję, że byłaś dziś taka miła.
– Byłam? – udałam zdziwioną.
– Byłaś – przytaknęła z uśmiechem. – On to naprawdę docenił.
Zamyśliłam się.
– A ja doceniłam jego kotlety. Chociaż nie mów mu tego, bo się rozbestwi.
Wróciłam do kuchni i zerknęłam na pozostawiony fartuch wiszący na krześle. „Król patelni” – rozbawił mnie ten napis. Może faktycznie, jeszcze kiedyś coś razem ugotujemy. A może nie tylko w kuchni dam mu kiedyś się wykazać. Czasem, by kogoś naprawdę poznać, trzeba mu po prostu dać... trochę miejsca.
Jolanta, 65 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W sanatorium złośliwa kuracjuszka podrywała mojego adoratora. Przyjechałam tu po romantyczną miłość, a nie złamane serce”
- „Wnuczek podkradał mi emeryturę, bo nie chciało mu się iść do pracy. Wiedziałam, że mu tego nie odpuszczę”
- „Przez pół wieku byłam wierna komuś, kto nigdy nie okazywał mi czułości. To w sanatorium zakochałam się jak nastolatka”