Reklama

Życie w zawieszeniu miało swój osobliwy smak. Papiery już złożone w sądzie. Czekaliśmy na termin rozprawy, na decyzję, na nowe życie. Nie rozmawialiśmy prawie wcale. Kiedy wchodziłam do kuchni i go widziałam, od razu chciało mi się wyjść. Więc wychodziłam. Coraz częściej przechadzałam się bez celu, zaglądałam do miejsc, do których wcześniej nie miałam czasu zaglądać. Czasami wchodziłam do lumpeksu, czasem do sklepu z meblami. I to właśnie tam, pomiędzy starą komodą a pokrytą kurzem sofą, spotkałam mężczyznę ze swoich snów.

Reklama

W głowie miałam tamte oczy

Weszłam tam właściwie przypadkiem. Akurat zaczął kropić deszcz, a ja nie miałam parasola, więc schowałam się w pierwszym lepszym miejscu. Pachniało kurzem i starą politurą. Chodziłam bez celu między kredensami, krzesłami z urwanymi nogami i sofami, które już dawno przestały być modne. I wtedy go zauważyłam. Stał przy jednej z kanap. Nasze spojrzenia się spotkały i oboje się uśmiechnęliśmy. Trochę jak ludzie, którzy właśnie złapali się na czymś wstydliwym.

– Wybieranie kanapy to jak wybieranie życia od nowa – rzucił nagle, nie patrząc na mnie, tylko dalej na mebel.

Byle nie wybrać takiej, która przypomina stare – odpowiedziałam, zaskakując samą siebie. – Szukam czegoś, co nie będzie miało wspomnień w oparciu.

Zaśmiał się cicho, krótko, ale prawdziwie. Spojrzał na mnie z ukosa.

A jeśli wspomnienia przyjdą później?

– To może dobrze – wzruszyłam ramionami. – Przynajmniej będą świeże.

Przez chwilę staliśmy tak obok siebie, w milczeniu. Nikt się nie przedstawił, nikt nie zapytał o imię. Potem odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia. Zanim zniknął za drzwiami, obejrzał się jeszcze raz i skinął głową. Odpowiedziałam tym samym gestem. Kiedy wróciłam do domu, Adam leżał na kanapie i gapił się w telefon. Minęłam go bez słowa. Ale w głowie miałam tamte oczy. I ten uśmiech.

Miałam nadzieję na więcej

To nie było zaplanowane. Po prostu znów wyszłam z domu, znów bez celu. Przeszłam się kawałek ulicą, aż zauważyłam małą kawiarnię niedaleko sklepu z meblami. Weszłam, zamówiłam cappuccino i usiadłam przy oknie. Deszcz przestał padać, ale powietrze wciąż było ciężkie. W pewnym momencie mężczyzna z moich snów wszedł do środka, otrzepał kurtkę z kropel i się rozejrzał. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, uśmiechnął się z tym samym zaskoczonym rozbawieniem. Bez pytania podszedł do mojego stolika.

– Czy to przypadek, czy wszechświat nas testuje? – zapytał, siadając.

– Jeśli to test, to ja jeszcze nie zaczęłam się uczyć – odparłam ze śmiechem.

Najpierw rozmawialiśmy o meblach. Potem o książkach. O tym, jak to jest żyć z kimś, kto już nie jest obecny, choć ciągle fizycznie istnieje w przestrzeni.

– Moja żona… jeszcze się nie wyprowadziła – powiedział po chwili ciszy. – Wszystko złożyliśmy, ale siedzi tam, w kuchni, jak duch. Gotuje dla siebie i udaje, że mnie nie ma.

– Znam to uczucie – przyznałam. – U mnie siedzi w salonie. Jakbym była gościem we własnym życiu.

Czas minął szybciej, niż się spodziewałam. Kiedy spojrzałam na telefon, były dwie godziny później.

Chcesz… może numer? – zapytał, niezręcznie.

Podałam mu go bez wahania. A potem wróciłam do domu z cichą nadzieją, że coś się właśnie zaczęło.

Bałam się

Zadzwonił dwa dni później. Powiedział, że znalazł coś, co „idealnie pasuje do samotnych wieczorów”. Zaśmiałam się i zaprosiłam go do siebie, bo Adam akurat miał nocną zmianę. Krzysiek przyniósł lampkę – starą, z bursztynowym kloszem. Włączyliśmy ją w salonie, rzucała ciepłe, spokojne światło. Usiadł na kanapie, tej samej, na której jeszcze niedawno spał Adam. Rozmawialiśmy jak zawsze – lekko, bez wysiłku.

– Wiesz, trochę się boję – powiedziałam nagle. – Że to wszystko za szybko się dzieje. Że robię coś… zanim się pożegnałam z tamtym.

– My i tak już się zaczęliśmy – odpowiedział cicho. – Zanim to sobie uświadomiliśmy.

Pocałował mnie. Powoli, bez pośpiechu, jakby pytał, czy może. Odpowiedziałam. Potem już nie było słów, tylko dotyk. Jakbyśmy próbowali wyprać z siebie cały kurz przeszłości. Rano obudziłam się pierwsza. Krzysiek spał spokojnie, z ręką na moim biodrze. W kuchni, na stole, leżało pismo z sądu – przyniesione wcześniej przez listonosza. Rozwód zatwierdzony. W tej samej chwili dostałam wiadomość od Adama:

„Właśnie odebrałem list. To koniec. Oficjalnie”.

Poczułam ulgę.

Uśmiechnęłam się do siebie

Z Adamem wszystko skończyło się po cichu. Nie było awantur, zdrad, dramatycznych wyjść w środku nocy. Było tylko stopniowe znikanie. Przestaliśmy ze sobą rozmawiać, dotykać, śmiać się. Nawet kiedy siedzieliśmy razem przy stole, czułam się samotna. Jakbyśmy oboje byli już gdzie indziej. Patrząc na to z perspektywy, zastanawiałam się, czy to nie była właśnie najgorsza forma końca. Taka, która nie boli od razu, ale sączy się długo i cicho.

Z Krzyśkiem wszystko było inne. Nie mieliśmy wielkich planów ani deklaracji. Po prostu byliśmy. Zaczęliśmy widywać się częściej – czasem na kawie, czasem w sklepie z meblami, czasem u mnie. Nagle zorientowałam się, że jego szczoteczka do zębów stoi obok mojej, że w lodówce jest jego ulubiony ser, że zna moje poranne grymasy i wie, kiedy mam ochotę milczeć. Nie zapytał, czy może się wprowadzić. I ja nie powiedziałam, że chcę, by został. To się po prostu wydarzyło. Bez walizek. Bez umów. Jego obecność zaczęła być tak naturalna, jak oddech. Któregoś dnia zadzwoniła była teściowa. Odbierając, już wiedziałam, o co zapyta.

Czy on już się wyprowadził? – spytała chłodno.

– Tak – odpowiedziałam. – I ktoś inny już się wprowadził.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Uśmiechnęłam się do siebie. Bo pierwszy raz od dawna, to była dobra cisza.

Czułam się wolna

Siedzieliśmy razem w kawiarni. Tej samej, gdzie kiedyś, przypadkiem, spędziliśmy dwie godziny nad jedną filiżanką kawy. Teraz byliśmy już „oficjalnie wolni”. Rozwody zakończone, dokumenty podpisane, nazwiska oddzielone. Mogliśmy wszystko zacząć od nowa. A jednak nic się nie zmieniło. Nie było potrzeby zmieniać statusu na portalach, nie było zdjęć z podpisem „nowy początek”. Byliśmy po prostu sobą. Razem.

– I co teraz? – zapytałam, mieszając herbatę.

Może nie musimy robić rewolucji – uśmiechnął się.

– Nie musimy – przyznałam. – Ale świat lubi nazwy. Chciałby wiedzieć, kim jesteśmy.

Może wystarczy, że my wiemy.

Zamilkliśmy na chwilę. Ludzie wokół rozmawiali, popijali kawę, stukali palcami w telefony. A my siedzieliśmy bez napięcia, bez oczekiwań.

– Czasem mam wrażenie, że nasze „my” zaczęło się wcześniej, niż to wszystko się skończyło – powiedziałam.

– Tak – przytaknął.

Wziął mnie za rękę. Tak po prostu. Bez wielkich słów. Jego dłoń była ciepła i znajoma.

Wiesz, czym dla mnie jest wolność? – zapytał nagle.

– Czym?

– To nie papier z sądu. To moment, kiedy przestajesz czekać.

Spojrzałam na niego. I zrozumiałam. Bo ja też już nie czekałam. Nie czekałam, aż Adam zniknie, aż sąd coś zatwierdzi, aż życie pozwoli ruszyć dalej. Byłam tu i teraz.

Już wiem, czym jest szczęście

Czasami wracam myślami do tamtego dnia, kiedy pierwszy raz zobaczyłam Krzyśka. Uśmiechnął się wtedy nieśmiało, jakby nie chciał za dużo odsłaniać. I właśnie od tego uśmiechu wszystko się zaczęło. Nie było przełomowego momentu. Nie stanęliśmy przed sobą i nie powiedzieliśmy, że od dziś jesteśmy razem. Wszystko przyszło powoli. Najpierw spojrzenia, potem rozmowy, obecność, dotyk. Jak woda sącząca się przez szczelinę – niepostrzeżenie, ale nieodwracalnie. I tak właśnie najważniejsze decyzje podejmuje się w życiu – bez fanfar, bez świadków. Czasem nawet bez świadomości, że to już decyzja.

Rozwód był tylko formalnością. Papierem, który przyszedł za późno, bo życie już dawno zdążyło wyprzedzić decyzję sądu. Nie czekam już. Nie sprawdzam kalendarza, nie odliczam dni. Nie patrzę, czy ktoś jeszcze wyjdzie z mojego życia. Bo to, co miało odejść – już odeszło. A to, co miało zostać, nie musiało pukać do drzwi. Po prostu było. To wszystko zaczęło się od uśmiechu. I może to wystarczy.

Bożena, 53 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama