„Byłem nauczycielem chłopaka o niezwykłym talencie. Dzieciak miał przedziwną tajemnicę”
„Byłem przekonany, że Filip nie wykorzystuje całych swoich możliwości i po prostu się nudzi. Musiałem go bliżej poznać”.

- Andrzej, 38 lat
Zerknąłem na stoper i dmuchnąłem w gwizdek. Usłyszałem chóralne westchnienie ulgi i czternastu chłopaków padło na trawę.
– Nie jęczeć! – zawołałem. – Kwadrans biegania i już umieracie?
– Ale przed tym kwadransem, trenerze, była godzina ćwiczeń i pół godziny rozgrzewki… – wysapał spocony Remek.
– No to jeszcze dziesięć minut truchtu i pod prysznic!
Rozśmieszył mnie jęk rozpaczy. Gwizdnąłem i chłopcy posłusznie podreptali po bieżni. Znienacka podszedł Arek, facet, którego znam od dzieciństwa. Arek jest psychologiem w domu dziecka i czasem pomagam mu w organizowaniu dla wychowanków sportowych atrakcji.
– Witaj, sadysto i tyranie! – zawołał, szczerząc zęby.
– Witaj, kołczanie i szarlatanie! – odpowiedziałem i uścisnęliśmy sobie ręce. – Za kilka minut będę wolny.
Kim jest ten dzieciak?
Kumpel ułożył się na wznak na ławeczce na widowni. Popołudniowe słońce nieźle przygrzewało. Gwizdnąłem i chłopcy pomknęli do szatni.
– Jutro o 16:05! – wrzasnąłem za nimi, odwróciłem się i usiadłem obok Arka.
– Dzieje się coś? – zagadnąłem.
Arek podniósł się z ławki.
– Właściwie nie, tyle że mam chłopaka…
– O! Gratuluję! – parsknąłem jak koń.
– Bardzo śmieszne, bardzo – kumpel też się uśmiechnął. – Mam chłopaka, który jest stworzony dla ciebie. On biega, Andrzejku, jak sam Usain Bolt.
Zastrzygłem uszami.
– Tak! Każdego z twoich mistrzów rozwali na każdym dystansie!
– Skąd ten supertalent?
– To trochę dziwna historia. Nie wiem, od czego zacząć…
– Od biegania.
Spojrzał na mnie z politowaniem.
– Jak zwykle, cudowne odkrycia są dziełem przypadku. Ten chłopak trafił do nas ze szpitala, leżał kilka miesięcy po wypadku, w którym chyba zginęli jego rodzice, on był w śpiączce…
– Chyba zgineli? – spytałem. – Takie rzeczy są chyba jasne…
– Nie tym razem. Ktoś zauważył w lesie rozbity samochód. Przy aucie leżał nieprzytomny chłopiec. Przednie siedzenia były puste, ale w okolicy nie odnaleziono nikogo rannego. Psy tropiące nie podjęły tropu. Chłopiec trafił do szpitala i choć minęło sporo czasu, nie ustalono, kto to jest. W ciuchach miał wprawdzie legitymację szkolną, ale zniszczoną. Udało się odczytać tylko Filip Des… Reszta była nieczytelna. Dzieciaka przebadano i „wyceniono” na 12 lat. Miał drobne potłuczenia i zadrapania, ale ogólny stan jego zdrowia był dobry. Wybudzenie uznano za kwestię czasu. No i się obudził. Tyle że to nic nie zmieniło.
– Nie można go przepytać?
– Nie można, bo nie mówi. Pisze, że nic nie pamięta. Lekarze twierdzą, że amnezja to efekt traumy i minie, ale kiedy – tego nie mówią. Reaguje na wszelkie bodźce: na zapachy, dźwięki, światło, temperaturę. I chyba rozumie, co się do niego mówi.
– Chyba?
– No bo jakby nie zawsze.
– Cudzoziemiec? – spytałem z głupia frant.
– Ale przecież miał legitymację szkolną.
– Na pewno swoją?
– Oj, nie mieszaj mi w głowie. Okazało się, że to miłośnik biegania. Gdy tylko wychodzi na nasz stadionik – biega i bez najmniejszego problemu wygrywa na wszystkich dystansach, nawet z chłopakami starszymi od siebie.
– No to przyprowadź go do mnie, choćby jutro. Może dzięki sportowi chłopakowi wróci pamięć i opowie, co się wydarzyło na drodze.
– Byłoby fajnie.
– Spróbujemy – zapewniłem. – Zaczynamy o 16:05.
– Świetnie, dziękuję – Arek jakby się odprężył. – Chłopak na pewno się ucieszy. Zresztą sam zobaczysz, jaki to kozak. No to do jutra!
Chyba nie powiedział mi całej prawdy
Chłopcy stali na skraju bieżni, a ja wygłaszałem przemowę.
– To jest Filip – wskazałem spokojnie wyglądającego chłopaka. – Bardzo lubi bieganie i będzie z nami trenował. Przyjmijcie go po koleżeńsku i nie dziwcie się, że nie odpowiada. Ma problemy zdrowotne i nie może mówić. Ale słyszy doskonale, więc bez głupich żartów proszę, jasne? No to na początek tradycyjna rozgrzewka. Prowadzi Remek.
Chłopcy ruszyli truchtem, a ja przyglądałem się nowemu. Filip dreptał razem z innymi, ale wyglądał jak lider psiego zaprzęgu, który aż rwie się do szybszego biegu. Po skończonym okrążeniu chłopcy zatrzymali się, by rozpocząć ćwiczenia rozciągające. Filip wyraźnie się zasmucił, ale posłusznie powtarzał ruchy całej grupy. Nadeszła pora, by wkroczył do akcji trener.
– Powoli zbliżają się zawody – zacząłem niezbyt odkrywczo. – Przechodzimy do intensywnych treningów, które dadzą nam odpowiedź, kto w nich wystartuje i na jakim dystansie. Koniec truchtania, zaczynamy biegać na całego. Dziś mzb 4.
– Mzb? A co to takiego? – chłopcy mieli śmieszne miny.
– Mała zabawa biegowa, 4 kilometry.
Miny im trochę zrzedły, ale w oczach Filipa błysnęły iskierki radości.
– Trasę znacie: ze stadionu do parku, tam prosto do groty, dalej nad staw, który okrążacie trzy razy, podbieg na górkę do kapliczki i powrót tą samą trasą. Macie na to maksymalnie 30 minut. Wszystko jasne? Super – gwizdnąłem i chłopaki ruszyli, a ja wsiadłem na rower i na skróty pojechałem na parkową górkę, skąd mogłem obserwować moich sportowców.
Siedziałem w zagajniku na zwalonym pniu wierzby, patrzyłem przez lornetkę na chłopaków i od czasu do czasu zerkałem na stoper, kontrolując przebyty przez nich dystans i tempo. Szczególnie interesowało mnie, jak sobie radzi Filip – to był jego pierwszy trening z moimi „zawodowcami”. Był świetny.
– I jak sobie radzi? – usłyszałem zza pleców i omal nie dostałem udaru ze strachu.
– Niech cię cholera, Arek. Chcesz, żeby mnie szlag trafił? Nie skradaj się tak!
– Sorry, nie wiedziałem, że taki jesteś strachliwy. Pytanie słyszałeś?
– Tak, słyszałem. Sam zobacz – podałem mu lornetkę.
Arek chwilę obserwował grupkę biegaczy.
– Chyba nie odstaje od twoich orłów…
– Nie. Jestem pewien, że mógłby biec dużo szybciej. Przyjrzyj się jego ruchom, naturalnej płynności i dynamice biegu. Jest jak fizjologiczny i anatomiczny wzorzec. A właściwie, to co ty tu robisz?
– Byłem ciekaw, co i jak. Może zaczął mówić… – machnął ręką.
– W ośrodku wszyscy na niego chuchają i dmuchają, to pewnie zaraźliwe. Mądre głowy dumają, co dalej z chłopcem. Podobno interesują się jego talentami tajemnicze instytuty.
– Biegaczem? Ma być wojskowym posłańcem? Tak jak ten Filippides spod Maratonu? Nawet imię ma podobne… – zaśmiałem się i rozbawiłem kumpla.
– No fakt, ładnie to skojarzyłeś. Ale ja po prostu się o niego trochę boję. Wiesz, rówieśnicy potrafią być… niemili dla nowego, innego, w pewien sposób upośledzonego. A tak nawiasem mówiąc, gdzie oni się podziali?
– Nie martw się. Są takie trzy martwe punkty, których stąd nie widać. Kilkanaście sekund i znowu się pojawią w alejce, tam za tym świerkowym zagajnikiem.
– Aha… – Arek odwrócił się znowu w moją stronę. – No więc jak wspomniałem, zależy mi na tym, by ktoś go jakoś nie wykorzystywał…
– Ty chyba mi nie mówisz wszystkiego… – zaczynałem słyszeć w głosie Arka nutkę nieszczerości.
– Zobacz, znowu ich nie ma – nie wiedziałem, czy odwracał uwagę, czy chłopcy rzeczywiście gdzieś się zapodziali.
– Zaraz wbiegną na mostek nad kanałkiem. Nie odwracaj uwagi, tylko powiedz po prostu, o co chodzi z Filipem.
– On ma nadprzyrodzone zdolności… – wyszeptał Arek.
– To znaczy co: zgina łyżeczki, przesuwa wzrokiem meble, gotuje dłońmi wodę?
– Nie wydurniaj się. To nie jest film o superbohaterze. Ten chłopak posługuje się matematyką i fizyką na poziomie uniwersyteckim. Nie tylko teoretycznie. Potrafi wyprowadzać i stosować wzory, których nie rozumieją wybitni specjaliści. Wiem, bo sprawdzałem. Fizyk z uniwerku, kiedy pokazałem mu zdjęcia szkolnej tablicy z jego dowodem na coś tam, stwierdził, że to materiał na Nagrodę Nobla i wywrócenie do góry nogami znanej do dziś nauki. Podobnie wypowiadają się matematycy i fizycy. Ten chłopak wie wszystko o energii, kwantach, kwazarach, teorii strun, syntetycznych komórkach i czarnych dziurach. No a oprócz tego bardzo lubi biegać… – Arek przerwał i nagle jego oczy zrobiły się wielkie jak spodki, a usta zaczęły drżeć.
– Andrzej, zobacz, tam się coś dzieje. Cholera jasna!
Spojrzałem przez lornetkę na lasek i japoński mostek. Chłopcy widocznie kilka chwil wcześniej wybiegli spomiędzy drzew i nie wiadomo dlaczego zatrzymali się na mostku. Z tej odległości nie było słychać, co do siebie mówią, ale gesty były jednoznaczne: kłócili się i to ostro. Otwarte w krzyku usta, wykrzywione złością twarze, dłonie zaciśnięte w pięści niemal sięgające twarzy. Atakowanym był Filip.
– Gazu, Arek! Lecimy tam, oni chcą go lać… – krzyknąłem i puściłem się z górki w stronę jeziorka i mostka.
– Tylko nie to… – jęknął i pobiegł za mną.
Powietrze przede mną jakby straciło przejrzystość
Leciałem na złamanie karku i nawet nie pomyślałem o tym, że mogłem wsiąść na rower, ale sytuacja, którą zobaczyłem, naprawdę mnie przeraziła. „Oby mu nic nie zrobili – myślałem gorączkowo i przyspieszałem kroku. – Cholera wie, jak im odpowie…”.
Wbiegłem już nad kanałek i po chwili wspinałem się na nasyp łukowego mostku. I wtedy stało się coś niepojętego – powietrze przede mną jakby zgęstniało. Było jak rzadka galareta i straciło przejrzystość. Widziałem awanturę jak przez łazienkową szybę zniekształcającą obraz, a postacie przede mną poruszały się niczym w puszczonym w zwolnionym tempie filmie. Filip stał oparty o barierkę japońskiego mostku i coś mówił, ale dźwięk był tak zwolniony, że słyszałem tylko basowe pomruki. Usta piątki chłopców były ciągle otwarte w grymasie nienawiści.
Próbowałem do nich podbiec, ale ja też ruszałem się jak w gęstym kisielu. Zacząłem krzyczeć, ale z moich ust wydobyło się tylko dudniące „buuaa auuu buuuu”. Wytrwale przedzierałem się jednak do przodu. Kątem oka zobaczyłem, że Arek, który próbował mi pomóc, wpadł na falującą elastyczną ścianę, odbił się od niej jak piłka, runął na ziemię i znieruchomiał. Tymczasem chłopcy otoczyli Filipa i próbowali zepchnąć go z mostku.
Ta nierówna walka musiała skończyć się tragedią, a jednak stało się coś niezwykłego: Filip odzyskał naturalną szybkość ruchów, wywinął się oprawcom i stanął za ich plecami. Wyraźnie chciał popchnąć ich w kierunku bariery.
Przeraziłem się, że zrobi im krzywdę. Rzuciłem się z całych sił w jego stronę. Pokonałem niewidzialną barierę i chwyciłem chłopaka za szyję i ramiona. Szarpnąłem do tyłu, poczułem, że drę jego koszulkę i zrywam z szyi. Filip odwrócił się i wykonał niewielki ruch, który miał mnie delikatnie odepchnąć, a jednak mimo dziwnego zakrzywienia przestrzeni odleciałem od niego niczym pocisk z katapulty.
W głowie eksplodowała mi feeria sztucznych ogni, poczułem, jakby ktoś miażdżył mi czaszkę, a ostatnią rzeczą, którą dostrzegłem, była wielka błyszcząca kropla na mostku, która powoli się kurczyła, aż z sykiem znikła w delikatnej mgiełce.
Głowa bolała mnie tak, że aż zbierało mi się na wymioty, i bałem się otworzyć oczy. W pewnym momencie poczułem, że ktoś zasłonił mi słońce.
– Witaj, sadysto i tyranie! – usłyszałem głos Arka.
Usiadłem i ze zdziwieniem popatrzyłem na kumpla.
– Witaj, kołczanie i szarlatanie! – odparłem lekko nieprzytomnie, rozglądając się ze zdziwieniem wokół siebie. – Jak się czujesz? To stadion?
– To chyba ty słabo się czujesz, trenerze. Tak, to stadion. To tu jak zwykle prowadzisz zajęcia ze swoimi biegaczami.
– To nie jesteśmy w parku? – wymamrotałem. – Musiałem się chyba zdrzemnąć. Strasznie boli mnie głowa…
– Kac? – zaśmiał się psycholog.
– Jaki kac… Jakoś dziwnie się czuję, jakieś koszmary czy coś…
– Może chcesz się położyć na kozetce i porozmawiać o tym?
– Bardzo śmieszne, bardzo… – warknąłem. – Czegoś chcesz, czy przyszedłeś tylko się nabijać?
– Oj, nie jojcz. Z prośbą przyszedłem. Mam chłopaka…
Przez głowę przebiegł mi jakby prąd.
– I może on świetnie biega i chcesz, żebym go przyjął…
– Co? Skąd wiesz? – kumpel miał naprawdę głupią minę.
– Eee tam, takie déjà vu…
– To mogę z nim przyjść? Choćby jutro… Filip ma na imię.
Znowu przeszedł mnie dreszcz.
– Jasne, Arek. Przyjdź, może to jakiś fenomen.
– Tego nie wiem, przyjeżdża do nas jutro. W szpitalu długo leżał. To jutro o 16:05?
– Tak, będę czekał.
– To do jutra – Arek machnął ręką i pokłusował do wyjścia ze stadionu.
Nie odezwałem się, tylko pomachałem do jego oddalających się pleców. I dopiero wtedy zauważyłem, że na dłoni owinięty mam ciemny rzemyk z koralikiem. Przybliżyłem go do obolałych oczu. Na niebieskiej kostce widniała wygrawerowana litera „F”.
– Jutro? – mruknąłem sam do siebie. – Może już było jutro?
Spojrzałem na stoper i na bieżnię. Chłopcy kończyli drugie okrążenie.