Reklama

Nigdy nie sądziłem, że wrócę do tego mieszkania. Naszego pierwszego, kupionego na kredyt, który spłacaliśmy z Anką przez dwanaście lat. A teraz? Teraz siedzę tu sam. Kredyt spłacony, małżeństwo też. Z tym że jedno z ulgą, a drugie z żalem. Jeszcze nie wiem do końca, które. Na początku było cicho. Tylko cisza jest inna, gdy wracasz z pracy do pustego mieszkania. Inna, niż wtedy, gdy Anka była na delegacji. Bo wtedy wiedziałem, że wróci. Teraz... cisza ma inne dno. I zapach. Pachnie kurzem, starym chlebem w chlebaku, samotnością. Czasem myślę, że to nie mieszkanie, tylko jakaś komora bezdźwiękowa, w której nie słyszysz nic – nawet siebie.

Reklama

Anka... Byliśmy razem osiemnaście lat. Nie wiem, kiedy to się zepsuło. Nie było zdrady, żadnych dramatów. Po prostu pewnego dnia oboje zorientowaliśmy się, że bardziej się mijamy, niż spotykamy. Kiedyś nie mogłem się doczekać, aż wróci z pracy. Pod koniec nie przeszkadzało mi, że zostaje po godzinach. I chyba jej też nie przeszkadzało, że ja wolę posiedzieć w garażu.

Złożyliśmy papiery razem. Bez krzyku, bez łez. Sąd tylko potwierdził to, co już dawno wiedzieliśmy, że nic nas nie trzyma. Choć mnie coś jednak trzymało. Nie wiem co. Może strach? A może po prostu nie miałem innego planu. Od trzech miesięcy żyję sam. Rano kawa, prysznic, praca, powrót. Wieczorem telewizor gra sam sobie. Nie umiem spać. Zawsze się budzę około trzeciej i słyszę, jak lodówka buczy. Albo sąsiad z góry sapie głośno przez sen.

Podobała mi się

A właśnie – sąsiadka. Mieszka naprzeciwko. Ma na imię Wiktoria. Jest młodsza ode mnie, może koło trzydziestki? Zawsze grzecznie mówi „dzień dobry”, czasem się uśmiechnie. Ma cichy głos i często torbę z warzywami. Czasem słyszę, jak wraca z pracy – jej klucze brzęczą w zamku, zanim wejdzie. Czasem się mijamy na schodach. I to takie... dziwne. Bo nie znam jej, ale coś we mnie mięknie, kiedy ją widzę. Jakby przez moment ta cała cisza w mieszkaniu robiła się mniej gęsta. Widziałem ją dziś znowu. Szarpała się z zamkiem. Wyszedłem, niechcący. A może i chciałem.

– Coś nie tak z zamkiem? – zapytałem, jakby od niechcenia, a serce biło mi jak dzwon.

– Chyba się zacina. Albo to moje palce takie zmarznięte – uśmiechnęła się, a ja po raz pierwszy od dawna poczułem, że jeszcze żyję.

Pomogłem. Otworzyłem jej drzwi. Dłonie miała naprawdę zimne.

– Dziękuję. – zatrzymała się w progu. – Zawsze pan taki pomocny?

Tylko jak ktoś zasługuje – palnąłem głupotę i szybko się speszyłem. – To znaczy… wie pani, ten zamek, to w sumie nic takiego…

– To może kiedyś naprawi mi pan lampę w kuchni? – zapytała, a ja... nie wiedziałem, co powiedzieć.

– Może kiedyś – odparłem. I pierwszy raz od dawna nie chciałem, żeby ktoś zamykał przede mną drzwi.

Nie chciałem, żeby wychodziła

Następnego dnia znowu ją spotkałem. Wychodziła z klatki z papierową torbą, a spod siatki wystawały pory i natka pietruszki. Miałem już iść dalej, ale zatrzymałem się. Uśmiechnęła się i uniosła torbę.

– Dziś będzie zupa. Jak nie przypalę – powiedziała, a ja nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc tylko skinąłem głową.

Wieczorem ktoś zapukał. Stała w progu z gorącym słoikiem i łyżeczką. Zanim zdążyłem zapytać, co się dzieje, powiedziała, że zrobiła za dużo, a nie lubi marnować jedzenia. Wziąłem słoik, a potem zaprosiłem ją na chwilę do środka. Usiadła przy stole, jakby była tu pierwszy raz, ale nie czuła się obco. Woda właśnie się gotowała, więc zaproponowałem herbatę. Zgodziła się, jakby czekała na to pytanie.

– W sumie to dobrze, że jesteś obok – powiedziała nagle, patrząc gdzieś za mnie. – Samotność potrafi człowieka zjeść.

Uśmiechnąłem się, ale czułem, jak drży mi ręka, gdy nalewałem wodę do kubków.

– No widzisz. A ja myślałem, że samotność to wolność. Nikt niczego nie wymaga, nie trzeba znosić fochów. Człowiek je co chce, śpi, gdzie chce. Czysta wygoda – powiedziałem pół-żartem, chociaż śmiech nie brzmiał naturalnie.

– Wygoda to nie wszystko – odpowiedziała. – Nie masz czasem tak, że włączasz telewizor tylko po to, żeby coś gadało?

Nie przyznałem się, ale trafiła. Milczeliśmy chwilę, popijając herbatę. Pachniała miętą, a może to był jej zapach... Mówiła o swojej pracy, o tym, jak dziwnie się żyje po wszystkim. Nie dopytywałem, ale domyśliłem się, że też kogoś straciła. Nie pytałem, czy to był mąż czy chłopak. Byłem zbyt skupiony na tym, że siedzi tu, ze mną, i że nie chcę, żeby wychodziła. Wyszedłem za nią na klatkę, gdy już się zbierała. Zatrzymała się przed drzwiami.

– Ta herbata dobrze mi zrobiła – powiedziała. – Mogę kiedyś zaprosić na swoją?

Skinąłem głową, ale głos odmówił mi posłuszeństwa. Wróciłem do mieszkania i dopiłem resztkę, która już zdążyła wystygnąć. Nie wiem, czy to było coś poważnego. Nie myślałem o tym w ten sposób. Po prostu poczułem, że znowu na coś czekam.

Nie wiedziałem, czy to szczęście

Z czasem przestałem zamykać drzwi na klucz. Najpierw tylko wtedy, gdy wiedziałem, że Wiktoria wróci zaraz z pracy i że może zajrzeć na chwilę. Potem ta chwila rozciągała się na godziny. Czasem wpadała z jakimś przepisem, czasem bez powodu. Gotowaliśmy razem. Jadła u mnie. Ja u niej. Przynosiła przyprawy, ja przynosiłem ścierki. Nie mówiliśmy o tym głośno, ale nasze mieszkania przestały być oddzielnymi światami. Stały się jednym, podzielonym tylko numerami na drzwiach.

Nie wiem, kiedy dokładnie się to zaczęło. Z początku zostawiała u mnie jakieś drobiazgi – gumkę do włosów, łyżeczkę, książkę. Potem ja zostawiłem u niej swój sweter, jakby niechcący. Chociaż wiedziałem, że to nie był przypadek. Zostawialiśmy ślady swojej obecności, jakbyśmy chcieli sobie przypomnieć, że nie jesteśmy już sami. Z sąsiadami nadal mijaliśmy się z dystansem. Zerkali, obserwowali. Nie pytali, ale widziałem spojrzenia. Zbyt długie, zbyt znaczące. Na klatce schodowej zawsze było chłodniej, gdy wracaliśmy razem. Unikaliśmy ich wzroku. Czasem schodziliśmy po schodach osobno, udając, że nie mamy ze sobą nic wspólnego.

Wieczorami siadaliśmy razem na kanapie i oglądaliśmy filmy, których nikt z nas nie kończył. Rozmawialiśmy. O pogodzie, pracy, psie z drugiego piętra, który znowu ujadał. Rzadziej o nas. A ja wciąż nie potrafiłem zdecydować, czy jestem szczęśliwy. Bałem się, że ona wstydziłaby się mnie. Że dla niej to tylko wygodna obecność, tymczasowa cisza po własnym huraganie. Pewnego wieczoru nalałem do dwóch kieliszków resztkę wina. Usiadła na kanapie, boso, z włosami związanymi byle jak. Miała na sobie mój sweter.

– Czasem myślę, że ludzie widzą tylko to, co chcą. A my jesteśmy jak cień – powiedziała cicho, bardziej do siebie niż do mnie.

Pokiwałem głową i spojrzałem w okno. W szybie odbijała się nasza dwójka – w półcieniu, zamazana, niewyraźna.

– A może to dobrze? Cień przynajmniej nie musi się tłumaczyć – odpowiedziałem i dopiłem wino.

Zamilkła, ale nie odsunęła się. Siedziała blisko. I to wystarczyło.

Złapaliśmy się za ręce

Zaproponowała spacer. Zwyczajny, po osiedlu, między blokami i zaniedbanymi rabatami. Zdziwiłem się, ale nie zaprotestowałem. Gdy wyszliśmy, odruchowo schowałem ręce do kieszeni. Ona wyjąła moją dłoń i po prostu ją ujęła. Bez słowa. Szliśmy powoli. Słońce było nisko, liście zbierały się pod nogami. Zauważyłem, że ludzie patrzą. Z balkonów, zza firanek. Ktoś z parteru przystanął z pieskiem, jakby go nagle zainteresowała roślinność pod śmietnikiem.

– Jeśli ktoś ma z tym problem, to nie nasza sprawa – powiedziała spokojnie, nie patrząc na mnie.

– Nigdy nie myślałem, że najodważniejsze, co zrobię po czterdziestce, to po prostu wziąć kogoś za rękę – przyznałem cicho.

Zacisnęła palce mocniej. I wtedy po raz pierwszy przestało mnie obchodzić, co powiedzą inni.

Czy powinniśmy się wstydzić?

Wszystko się zmieniło, gdy sąsiadka z trzeciego piętra rzuciła Wiktorii pod nosem, że „każdy tu ma oczy”. To był poranek, wracała z pracy, zmęczona. Ja usłyszałem o tym dopiero wieczorem. Weszła do mnie bez pukania, jak zawsze. Ale coś było inaczej. Otworzyła okno, chociaż było chłodno i długo milczała.

– Powiedziała, że to wstyd. Że jej córka by czegoś takiego nie zrobiła – mruknęła. – A ja nawet nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

Zacisnąłem szczęki. Wszystko we mnie wrzało. Chciałem wyjść i powiedzieć tej kobiecie, żeby zajęła się własnym życiem. Zamiast tego, powiedziałem coś zupełnie innego.

– Może lepiej, żebyśmy... nie byli razem tak oficjalnie. Tak na pokaz.

Spojrzała na mnie bez zdziwienia. Raczej ze spokojem, który był gorszy niż krzyk.

– Nie jesteś moim obowiązkiem. Jesteś moim wyborem – powiedziała powoli.

Zrobiło mi się wstyd. Nie za nas. za siebie.

– Nie chcę, żebyś przez mnie cierpiała – rzuciłem, jakby to mogło coś naprawić.

– To pozwól mi zdecydować, co jest dla mnie warte cierpienia – odpowiedziała. A potem zamknęła okno i usiadła przy stole, jakby nie wydarzyło się nic.

Tylko ja nie mogłem już usiąść.

Nie wiedziałem, co dalej

Wieczór był cichy. Nie mieliśmy ochoty na film, ani na rozmowę. Wiktoria położyła głowę na moim ramieniu i tak już została. Siedzieliśmy długo, w półmroku, wsłuchani w oddechy, w szum ulicy za oknem, w stukot grzejnika, który próbował ogrzać coś więcej niż powietrze. Nie wiedziałem, co dalej. Nie mieliśmy planów, nie było obietnic. Ale nie czułem już tej bezdennej samotności, do której zdążyłem się przyzwyczaić. Nie wiedziałem, czy to była miłość. Może. Może coś bardziej prawdziwego. Coś, co nie wymaga deklaracji, tylko obecności.

Myślisz, że damy radę? – spytała nagle, cicho, prawie szeptem.

– Nie wiem – odpowiedziałem po chwili. – Ale pierwszy raz od dawna chcę próbować.

Została w moim mieszkaniu tej nocy. I nic więcej się nie wydarzyło.

Nie musieliśmy udawać

Minęło kilka tygodni. Mieszkanie wyglądało inaczej, choć meble stały w tym samym miejscu. W kuchni przybył drugi kubek, na fotelu leżał jej szalik. I choć drzwi nadal miały osobne zamki, nikt już ich nie zamykał. Czasem słyszałem, że ktoś szepcze na klatce, że znów mignęło im nasze wspólne światło wieczorem. Wiedziałem, że będą mówić. Że nie przestaną. Ale już się nie cofnąłem. Nie próbowałem wszystkiego wyczyścić, uporządkować, wytłumaczyć. Nie próbowałem siebie ukrywać.

Byliśmy razem, ale nie jak w bajce. Były dni, gdy milczeliśmy i takie, kiedy wszystko się plątało. Ale kiedyś w środku nocy Wiktoria przekręciła się w łóżku i powiedziała przez sen moje imię. To wystarczyło. Patrzyłem na drzwi. Stały lekko uchylone. Kiedyś symbol końca, teraz były znakiem czegoś innego. Nie wiedziałem jeszcze dokładnie czego. Może spokoju. Może odwagi, żeby już niczego nie udawać. Szczęście nie musi krzyczeć. Czasem po prostu się siedzi. Z kimś. I nie trzeba już nic więcej.

Dariusz, 45 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama