„Byłem przegranym bez perspektyw i pomysłów na przyszłość. Nieoczekiwane spotkanie zmieniło wszystko”
Zawsze, prędzej czy później, wydarza się coś, co przekreśla moje plany. Bokserem nie zostałem, bo nie było czasu się zoperować. Wstąpiłem więc do wojska i zacząłem szybko awansować. Ale pojechałem do Iraku i tam dostałem odłamkiem w kolano.
- Mariusz, 45 lat
Nie pasował do tego miejsca
To był bardzo podejrzany facet. Siedzieliśmy przy jednym stoliku godzinę, rozmawialiśmy, a on nie wypił ani kropli alkoholu. Dziwne, nie? Wiem, że są tacy goście. Abstynenci. Oni jednak spędzają czas z dziećmi, rodziną, w pracy czy w kinie, a nie w podłym osiedlowym barze, do którego większość gości przychodzi po to, by za niewielkie pieniądze ululać się przy kieliszku do snu.
Wyżłopałem parę kufli i już kręciło mi się w głowie, a ten sączył sobie cały czas jedną colę. No, myślę, trefny jakiś. Normalnie w życiu bym z takim nie zasiadł do wspólnej konsumpcji, ale kiedy zaszedłem po robocie do „Kogutka”, okazało się, że nie ma wolnych stolików. Stolików? Nawet krzeseł! Pusty zazwyczaj pub, czy raczej mroczny i zadymiony bar w suterenie, właśnie przeżywał oblężenie.
– Wolne to krzesło? – spytałem, podchodząc do dziwnego jegomościa, który sączył swój nieprocentowy trunek w kącie baru.
Siedział sam przy stoliku, a ja wykombinowałem, że wezmę krzesło i dołączę do którejś wesołej kompanii, bo znałem większość bywalców tego przybytku.
– Oczywiście – uśmiechnął się smętnie, gdy zapytałem, czy mogę pożyczyć.
Odsunąłem je głośno i już miałem odejść, ale jakoś tak nagle żal mi się zrobiło człowieka. Siedzi przy szklance wygazowanej coli, może nie ma kasy na drinka? Do zamożnych nie należę, ale sknerą nie jestem. Więc zapytałem:
– Co, krucho z kasą, kolego? Postawić ci pięćdziesiątkę?
Patrzył na mnie zaintrygowany.
– To bardzo ładnie z pana strony – powiedział. – Rzadko się spotyka w dzisiejszych czasach dobrego Samarytanina. Raczej każdy pilnuje własnych spraw.
– Dobry Samarytanin uratował życie człowiekowi, który zebrał łomot – odparłem zirytowany tą gadką. – Ja proponuje tylko kielicha.
– Widzę, że zna pan Nowy Testament – stwierdził z uznaniem.
– Przestań mówić mi na pan, bo w końcu ci przy… – odburknąłem, a on się zapowietrzył z wrażenia.
Zrobiło mi się głupio. Po co straszę inteligencika?
– Z nudów czytałem Biblię wieczorami na misji w Iraku.
– A więc jesteś żołnierzem?
– Dosyć tych pytań – uciąłem, bo znów zaczęła mnie wkurzać jego belferska dociekliwość.
Odruchowo zerknąłem na sztywną w kolanie nogę i dorzuciłem:
– Byłem żołnierzem. Teraz jestem ochroniarzem w supermarkecie.
Dyskusję uznałem za zakończoną. Chwyciłem krzesło, odwracając się do sąsiadów z bloku sączących browar przy sąsiednim stole. Wtedy dobiegły mnie jego słowa:
– Alkoholu nie piję, ale to ja chętnie postawię ci kielicha.
I od razu wstał i podszedł do Grubej Krychy (właścicielki „Kogutka”), zamawiając pienisty kufel.
W życiu wszystki mi się gmatwało
Cholera, nie wypadało odmówić. A skoro nie odmówiłem, nie wypadało wziąć piwa i odwrócić się od niego na pięcie. Usiadłem więc przy jego stoliku. I tak jakoś wyszło, że zaczęliśmy rozmawiać. A raczej to ja cały czas nadawałem. O sobie. Sam nie wiem, co mnie napadło, na co dzień raczej skryty ze mnie facet. Ten gość o wyglądzie nauczyciela, koło czterdziestki (a więc w moim wieku) miał w sobie coś takiego, że człowiek opowiadał mu o sobie. Tym bardziej że postawił mi drugie, a potem trzecie piwo.
– A wiesz, Tadziu (tak miał na imię), ja to kiedyś myślałem, że świat ściele mi się do stóp – oznajmiłem, leciutko przeciągając sylaby (przyszedłem do pubu prosto z roboty, piłem więc na pusty żołądek). – Bo wiesz, zawsze byłem numerem jeden. W sporcie, na podwórku, u dziewczyn. Z nauką może szło nieco gorzej, ale nadrabiałem pewnością siebie. Nauczyciele mnie lubili, w najgorszym razie zdawałem na trójkach. Poza tym, już w podstawówce brałem udział w turniejach bokserskich i dyrektor mawiał, że rozsławiam imię szkoły.
– Jesteś znanym sportowcem? – zainteresował się Tadek (wciąż sączył tę samą colę).
– Gówno – czknąłem.
Wyjąłem papierosy, gestem zaproponowałem mu fajkę (odmówił energicznie kręcąc głową), przypaliłem, zaciągnąłem się z lubością, po czym wypuściłem dym w kierunku wiszącej nad nami tabliczki „Zakaz palenia”.
– Poszły mi stawy łokciowe, typowa bokserska kontuzja.
– Nie można tego jakoś leczyć?
– Można. Trzeba zrobić operację. Ale… akurat umierała mama, ojciec dużo wcześniej poszedł w siną dal, były inne sprawy na głowie.
Pokiwał głową ze zrozumieniem.
– I widzisz, właśnie tak wygląda całe moje życie – podsumowałem z pijacką emfazą. – Niby mam warunki ku temu, żeby coś osiągnąć. Jestem duży i silny. Kobity na mnie lecą. I do tego, za co się nie wezmę, to idzie mi jak z płatka.
– W czym więc problem?
– W tym! – klepnąłem się po usztywnionej nodze, a on spojrzał na mnie, nic nie rozumiejąc.
– Zawsze, prędzej czy później, wydarza się coś, co przekreśla moje plany. Bokserem nie zostałem, bo nie było czasu się zoperować. Wstąpiłem więc do wojska i zacząłem szybko awansować. Ale pojechałem do Iraku i tam dostałem odłamkiem w kolano. Rozumiesz? Czuję, że jestem przeznaczony do czegoś ważnego. Ale kiedy po to sięgam, coś się musi spieprzyć.
Pokiwał głową, przetarł okulary.
– A rodzina? – spytał cicho.
– To samo – zaśmiałem się gorzko. – Ożeniłem się parę lat temu z księżniczką. Miss Podlasia z dwa tysiące któregoś roku. Kiedy jednak wróciłem z Iraku z poharataną nogą, dowiedziałem się, że Beatka mieszka już z pewnym biznesmenem, który kupił jej kabriolet. Cholera, nawet w mordę nie mogłem gościowi dać! Rok łaziłem o kulach!
Facet się zasępił, zamyślił, a po chwili powiedział:
– Rosły sobie kiedyś trzy drzewa. I każde z nich uważało, że przeznaczone jest do wyższych celów. Jedno wyobrażało sobie, że z jego drewna zrobiony zostanie kufer, w którym przechowywane będą złoto, perły i rubiny. Drugie chciało być pocięte na deski, z których zbudowany zostanie okręt dla admirała, albo nawet samego króla. A trzecie chciało urosnąć wysoko, wysoko aż pod tron samego Boga.
Chwilę słuchałem oniemiały, ale po chwili otrząsnąłem się jak pies po wyjściu z wody i huknąłem:
– A cóż to za farmazony mi tu opowiadasz?!
– To przypowieść – wyjaśnił. – Posłuchaj do końca.
Pozwoliłem mu gadać.
– W końcu przyszli drwale i ścięli te drzewa – podjął historyjkę. – Trzecie, to, które chciało urosnąć do nieba, się załamało. Jego marzenia legły w gruzach. Szybko i dwa pozostałe zrozumiały, że los z nich zakpił. Z tego, które chciało być częścią okrętu, zrobiono zwykłą rybacką łódkę. A z ostatniego, zamiast kufra na skarby, stolarz zbudował żłób dla zwierząt.
– Kurde – zachichotałem. – Jakbyś opowiadał o moim życiu.
– Okazało się jednak – twarz Tadka była poważna. – Że do żłóbka złożono dziecko, któremu pokłon oddawali władcy. Duch pierwszego drzewa zrozumiał, że jego przeznaczenie się spełniło, bo nosi największy skarb na świecie.
Aż zamrugałem. Co to za bajeczki? Słuchałem, nie przerywając.
– Trzydzieści trzy lata później, do łódki wykonanej z drugiego drzewa, wsiadł jakiś mężczyzna. Gdy wypłynęli na jezioro, zerwała się burza. Rybacy spanikowali, łajba przeciekała i wtedy mężczyzna kazał sztormowi ucichnąć. Duch drugiego drzewa zrozumiał, że ma na pokładzie kogoś ważniejszego od admirała i króla razem wziętych.
– A co z trzecim? Tym, które chciało się zbliżyć do Boga?
– Zrobiono z niego krzyż, na którym powieszono skazańca. Gdy skonał, mrok spowił ziemię w środku dnia. Drzewo pojęło, że znalazło się tak blisko Boga, jak to tylko możliwe…
Zaszumiało mi w głowie. Tadek tymczasem klepnął mnie w ramię, wstał i zaczął się żegnać.
– Idź do domu. I nie martw się na zapas. Może twoje przeznaczenie jeszcze się nie wypełniło.
Kiedy zamknęły się za nim drzwi, pokuśtykałem do baru.
– I jak? – Gruba Krycha puściła do mnie oko, nalewając płyn do kufla. – Wyspowiadał cię?
Spojrzałem na nią zaskoczony.
– A co? Nie wiedziałeś, że gadasz z księdzem? To przecież wikary z naszej parafii, bezbożniku! Wszyscy wiedzą, że proboszcz go nie lubi, bo ksiądz Tadeusz, zamiast pić z nim wino mszalne na plebanii, włóczy się po osiedlu próbując nawracać zbłąkane duszyczki.
Nie chciałem pakowac się w kłopoty
Wróciłem do stolika nieźle wkurzony. Wszyscy w knajpie się ze mnie śmiali, że niby przez godzinę wyznawałem grzechy księżulkowi. A to dopiero! Nieźle mnie podszedł ten klecha!
Pół godziny później, zdrowo zawiany, poczłapałem do domu. Mój blok stał niedaleko, trzeba było przejść między rzędem garaży a przychodnią, a potem obok śmietnika i boiska dla dzieciaków. Byłem już na ostatniej prostej, kiedy usłyszałem jakieś piski. Tak jakby od strony śmietnika właśnie.
– Przeklęte koty! – zakląłem i już miałem ruszać dalej, gdy rozpoznałem ludzki płacz:
– Zostawcie mnie – łamiącym się głosem błagała jakaś dziewczyna.
Cholera, kłopoty. Odkąd zostałem ochroniarzem, a tak naprawdę zwykłym sklepowym cieciem, starałem się w nic nie pakować. Praca – „Kogutek” – dom. To było całe moje życie.
– Zamknij gębę, dziwko – od strony murowanego śmietnika dobiegły tym razem już zrozumiałe męskie słowa.
A potem znów usłyszałem pisk coraz bardziej przerażonej dziewczyny. Później odgłos jakiejś szamotaniny, sapanie, stłumione siarczyste przekleństwa…
– Nie rób tego, stary! – powiedziałem do siebie i… skręciłem w złowieszczy mrok śmietnika.
Prawie od razu zauważyłem dwa cienie pochylone nad trzecim – wyrywającym się i wierzgającym.
– Zostawcie ją, chłopcy – powiedziałem zmęczonym głosem.
Nie miałem złudzeń, że mnie posłuchają. I się nie pomyliłem:
– Spadaj koleś, to nie twoja sprawa – jeden z nich się wyprostował (był pół głowy ode mnie wyższy i nie miał piwnego brzucha). – Po co ci kłopoty?
No właśnie: po co? Sam byłem na siebie zły, że mieszam się w nie swoje sprawy. Na ziemi leżała jakaś wyzywająco ubrana smarkula. Pewnie sama prosiła się o to, co ją właśnie spotykało.
– Powiedziałem: puśćcie ją i wynocha – monotonnym, pozbawionym przekonania głosem brnąłem dalej w kłopoty.
Pierwszy z mężczyzn – a raczej młodszych ode mnie o dwa dziesięciolecia, potężnych i wysportowanych chłopaków – zostawił leżącą i zrobił ku mnie dwa kroki. W półmroku zobaczyłem jego twarz. Miał bliznę na łuku brwiowym, złamany w jakiejś bójce nos i bezczelne spojrzenie. Miejski zakapior – od razu widać.
– No to się doigrałeś, stary.
Uderzył szerokim sierpem z prawej. Gdyby nie resztki refleksu po mojej krótkiej karierze bokserskiej, pewnie by mi urwał łeb. Na szczęście jednak zdążyłem zrobić unik i – zanim się połapał, że spudłował – wyprowadziłem prawy bezpośredni na jego szczękę. Gruchnęło, chrupnęło i chłopak ciężko zwalił się u moich stóp niczym ceglany mur.
– Weź kolegę na plecy i zrywaj się stąd chłopcze – zwróciłem się od razu do drugiego.
Na jego twarzy wyczytałem, że bardzo by chciał skorzystać z tej propozycji. Wybałuszonymi oczami patrzył na powalone ciało kumpla, oddychał jak po biegu. Niestety, był dzieckiem ulicy. Gdyby odszedł bez walki, w swoim środowisku byłby skończony. Dlatego nie miał wyboru i musiał zaatakować. W dodatku, bogatszy o wiedzę, co z robiłem z jego kompanem, był ostrożniejszy.
Dostałem w nos, potem w oko. Poczułem, jak twarz zaczyna mi puchnąć. A tamten tańczył przede mną jak baletnica. Ja, zasapany, spocony i ze sztywną nogą, nie mogłem za nim nadążyć. Machałem łapami jak cepem, ale nie byłem w stanie dosięgnąć drania.
– Zaraz będzie po tobie, frajerze – zaśmiał mi się w nos.
Byłem skłonny się z nim zgodzić. Rzuciłem okiem na dziewuchę. Dlaczego nie uciekała? Gdyby zwiała, ja też mógłbym się wycofać, ratując resztki zdrowia i honoru. A tak – kuśtyk, kuśtyk – tańczyłem dalej swój chocholi taniec.
– Wykończę cię, już nie żyjesz! – wieszczył tymczasem mój przeciwnik, z każdą sekundą bardziej rozzuchwalony.
I właśnie wtedy, kiedy na serio zabrał się do obijania mojej facjaty… Trzask! Coś rozprysnęło mu się na głowie. Jego oczy wyrażały bezbrzeżne zdumienie, a potem ugięły się pod nim nogi i padł obok swego kolegi. Dopiero wtedy dostrzegłem stojącą za nim nastolatkę z rozmazanym makijażem. W ręce ściskała szyjkę rozbitej butelki. Dzielna mała, trzeba przyznać!
– Nie, tylko nie gliny! – zawołała, widząc, że wyjmuję komórkę.
– Chyba żartujesz! – wysapałem. – Oni chcieli cię… no, sama wiesz. A potem omal mnie nie wysłali na długie leczenie!
– Pan posłucha… Ja się urwałam z domu – wysapała.
– Tym bardziej policja musi cię odstawić do rodziców!
– Z domu dziecka! Stamtąd zwiałam. Mam dość wydzierających się wychowawców i stada napalonych oprychów, czyli starszych kolegów.
To było moje przeznaczenie
Popatrzyłem na nią bezradnie. Tymczasem dwaj pokonani przez nas junacy powoli odzyskiwali przytomność i, solidarnie pomagając jeden drugiemu, zaczęli uciekać – zataczając się – w stronę osiedla za rzeką.
– Nie mogę przecież zostawić cię na ulicy. Jeszcze znów ktoś cię napadnie – powiedziałem.
Przez chwilę patrzyliśmy na siebie bezradnie, a ja biłem się z myślami. Kurczę, nie miałem na to ochoty, ale skoro się powiedziało „a”, to trzeba…
– Zbieraj się – warknąłem. – Idziemy do mnie do domu.
– Jeśli pan myśli, że ja… – zacięła się. – To nic z tych rzeczy. Nie jestem taka. No wie pan…
Wtedy przyjrzałem się jej uważniej. Ubrana na czarno, w ciężkich glanach, chuda jak patyk. Wyglądała na jakieś czternaście lat.
– Nie wyobrażaj sobie, smarkulo, nie wiadomo czego! – fuknąłem. – Wykąpiesz się, zmyjesz z twarzy to badziewie, a ja w tym czasie przygotuję coś na kolację. Mieszkam w kawalerce, więc śpiwór położę ci w kuchni. A rano… zobaczymy.
Odetchnęła z wyraźną ulgą i skacząc koło mnie jak wesoły szczeniak, dała się poprowadzić do mojej nory. Chyba dość długo włóczyła się po ulicach, bo była brudna i, jak się miało okazać, głodna. Najpierw wyżarła mi wszystko z lodówki, a potem godzinę polewała się prysznicem w wannie.
– Wow! Był pan żołnierzem? – krzyknęła, gdy zaróżowiona od gorącej wody i wreszcie bez ohydnego makijażu wyszła z łazienki.
Powiodłem wzrokiem za jej spojrzeniem i zauważyłem swoje jedyne zdjęcie. Grupa polskich i amerykańskich komandosów po akcji. Uśmiechnięci, hardzi, zwycięscy. Trzeci z prawej to ja.
– Szkoda gadać. Stare dzieje.
Oczywiście nie udało mi się jej pozbyć nazajutrz. Ze łzami w oczach błagała, żebym pozwolił jej u siebie chwilkę pomieszkać. Policji zawiadamiać też nie chciała, do sierocińca „za żadne skarby” nie wróci. Co miałem robić? Wziąłem głodomora na utrzymanie.
Już nie byłem sam
Sytuacja jednak mi ciążyła. I już nawet nie chodzi o budżet, który i tak się nie spinał. Jeszcze bardziej doskwierało mi to, że sąsiedzi zaczęli się na mnie dziwnie gapić, kiedy rano szedłem do pracy, a Blanka (tak się przedstawiła) entuzjastycznie machała mi z okna. Po tygodniu sytuacja stała się nie do zniesienia. Tylko patrzeć, jak ktoś na mnie doniesie policji.
„Co tu robić?” – zastanawiałem się, tropiąc złodziei serków homogenizowanych, kajzerek i innych rarytasów w niskiej cenie.
– Ksiądz Tadeusz! – prawie zakrzyknąłem na głos w przypływie nagłego olśnienia.
To był strzał w dziesiątkę. Wikary z naszej parafii bardzo mi pomógł. Przede wszystkim poradził, żebym Blankę zaadoptował. A kiedy przyszła nieunikniona chwila złożenia zeznań u prokuratora (musiałem przyznać, że dziewucha u mnie mieszkała) – osobiście i z pasją za mnie poręczył.
Rzecz jasna, od pomysłu do jego realizacji upłynęło sporo czasu. Decyzję musiał wydać sąd rodzinny po wysłuchaniu opinii psychologa, pedagoga, kuratora i przedstawiciela opieki społecznej. Musiałem też skończyć kurs dla rodzin adopcyjnych. Na szczęście, znów dzięki słówku szepniętemu przez księdza, sędzia zgodziła się, żeby przez ten czas Blanka mieszkała u mnie. Nie musiała więc wracać do znienawidzonego „bidula”, a ja… cóż – coraz bardziej się do niej przywiązywałem. Z wzajemnością chyba.
Bo chociaż Blanka niewątpliwie była dzieckiem, jakie pedagodzy określali mianem „trudnego”, jakoś udało nam się ze sobą zgrać. I – z czego już naprawdę jestem dumny – w maju tego roku, a więc w cztery lata po naszym pierwszym spotkaniu – dziewczyna zdała maturę tak dobrze, że przyjęto ją na medycynę!
– Zobaczysz staruszku, jeszcze wstawię ci za kilka lat nowe kolano – powiedziała, kiedy poszliśmy sprawdzić, czy jest na liście studentów pierwszego roku, i z dumą znaleźliśmy tam jej nazwisko. A potem się przytuliła do mnie i wyszeptała:
– Dziękuję.
Nie odpowiedziałem, bo coś mnie ścisnęło w gardle. Pociągnąłem ją więc za sobą na proszony obiad na plebanii. Tadek, znaczy ksiądz Tadeusz, został po przejściu swojego poprzednika na emeryturę proboszczem, i od tego czasu już nie spotykaliśmy się w „Kogutku”.
– I co? – powitał mnie pytaniem. – Nadal uważasz, że twoim przeznaczeniem jest wieczna przegrana?
Dałem mu kuksańca i chciałem jeszcze dorzucić ciętą ripostę, ale wtedy zauważyłem, że przy stole siedzi już Ilona. Moja sąsiadka z parteru, rozwiedziona, która zawsze, gdy spotykaliśmy się na schodach, obdarzała mnie pięknym uśmiechem. Kiedyś byłem jednak zbyt zamknięty na to, co się dzieje wokół mnie, żeby zrozumieć, co próbuje mi dać do zrozumienia.
Odkąd w moim życiu pojawiła się Blanka, stałem się innym człowiekiem. Dzięki niej otworzyłem się na miłość, na jej różne odcienie. W czerwcu bierzemy z Iloną ślub, a Blanka cieszy się, że zyska mamę!