Reklama

Codzienność wyglądała u mnie jak niewyprana koszula – niby da się nosić, ale człowiek czuje się w niej nie do końca czysty. Wstawałem o tej samej godzinie, parzyłem tę samą kawę i ruszałem do tej samej pracy, gdzie robiłem rzeczy, które już dawno przestały mnie obchodzić. W mieszkaniu panowała cisza. Taka ciężka, zawieszona między pustą kanapą a lodówką, która brzęczała jakby w proteście. Byłem sam od czterech lat. Ostatni związek – poważny, taki na wspólny kredyt i planowanie świąt – rozpadł się nagle, bez ostrzeżenia. Zostałem z paragonami za pralkę i pustym miejscem obok w łóżku. Zamknąłem się. Przestałem próbować. Ludzie mnie męczyli, a bliskość przerażała. Dopóki nie pojawiła się Aneta. Pamiętam, że pierwszego dnia weszła do kuchni firmowej jak do swojego mieszkania. Wysoka, pewna siebie, uśmiechnięta jakby znała wszystkich od lat.

Reklama

– Ty jesteś Marek, tak? – zagadała. – Od tych magicznych tabelek?

– No… tak – odpowiedziałem, zdziwiony, że w ogóle wie, kim jestem.

– Podobno jesteś nie do zastąpienia. Zobaczymy – mrugnęła.

Później, przy kawie, spytałem Kamila:

– Myślisz, że ona naprawdę chce ze mną gadać, czy tylko się nudzi?

– Marek, ona siada obok ciebie. Sama. Codziennie. Jakby się nudziła, to by gadała z kimś innym.

Nie wierzyłem. Ale coś się we mnie poruszyło.

Zaczęło mi się chcieć

Nie wiem, kiedy to się zaczęło. Może wtedy, kiedy przyniosła mi kawę bez pytania – z mlekiem, bez cukru. Tak jak lubię. Albo kiedy po prostu usiadła obok i zaczęła opowiadać o tym, jak kot jej sąsiada wlazł przez okno i zniszczył kaktusa. Zaczęło mi się chcieć. Chcieć być w pracy. Chcieć gadać. Chcieć jej.

– Wiesz, Marek, jesteś jednym z niewielu facetów tutaj, z którymi można naprawdę pogadać – powiedziała raz przy obiedzie, kiedy zostaliśmy tylko we dwoje w kuchni.

Uśmiechnąłem się, ale w środku aż mnie ścisnęło. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz ktoś powiedział mi coś takiego. Może nigdy. Później zaczęliśmy wychodzić razem na lunch. Do tej knajpki z ramenem, co wygląda jak zaplecze chińskiego spożywczaka. Śmiała się z moich tekstów, jakby naprawdę były zabawne. A ja czułem się... inny. Lżejszy. Jakby ktoś zdjął mi z barków plecak z kamieniami.

Nie robiłem sobie wielkich nadziei. Ale kiedy raz dotknęła mojego ramienia i powiedziała: „Z tobą to nawet poniedziałek jakoś mniej boli”, poczułem coś dziwnego. Jakby ten szary świat, w którym żyłem, nabrał kolorów. Takich jak jej paznokcie – czerwonych, żywych, pewnych siebie. Bałem się tego uczucia. Ale jeszcze bardziej bałem się, że ono zniknie.

Wyznałem jej swoje uczucia

Nie spałem całą noc. Przewracałem się z boku na bok, analizując każde możliwe zdanie, które mogłoby brzmieć mniej żałośnie. W końcu uznałem, że lepiej po prostu powiedzieć prawdę. Bez kombinowania. Po pracy zaproponowała spacer. Poszliśmy do tego parku za firmą. Liście spadały z drzew, a ja miałem wrażenie, że zaraz zemdleję.

– Wiem, że może to dziwnie zabrzmi – zacząłem i już nie mogłem się cofnąć – ale czuję się przy tobie inaczej niż przy kimkolwiek od lat. I… nie wiem, co z tym zrobić.

Patrzyła na mnie chwilę, bez słowa. A potem się uśmiechnęła. Tego uśmiechu nigdy nie zapomnę.

– Marek… to bardzo miłe. Naprawdę. Ale potrzebuję chwili, dobrze?

Pokiwałem głową. Nawet przez sekundę nie pomyślałem, że to sposób na delikatne „nie”. Wyszedłem z tej rozmowy z sercem jak balon – lekkim, pękającym z ulgi. Nie powiedziała „nie”. To się liczyło. Nie zauważyłem, że po chwili, gdy się pożegnaliśmy, sięgnęła po telefon i zaczęła coś pisać. Wpatrzona w ekran z uśmiechem. Nie zauważyłem tego. I może dobrze. Bo wtedy jeszcze wierzyłem, że mam szansę.

Upokorzyła mnie dla żartu

To był zwykły poranek. Nic nie zapowiadało katastrofy. Przyszedłem do pracy wcześniej, zrobiłem kawę, odpaliłem laptopa i zacząłem odpisywać na maile. Kamil siedział już przy swoim biurku, ale dziwnie się nie odzywał. Jakby go coś gryzło. Po dziesiątej poszedłem do kuchni zrobić sobie drugą kawę. W środku było kilku chłopaków z działu logistyki. Śmiali się. Jeden z nich trzymał telefon, a drugi zgrywał się z przesadnym damskim głosem:

– „Czuję się przy tobie inaczej niż przy kimkolwiek…” – zawył teatralnie.

Śmiech.

– „Ale potrzebuję chwili… Dobrze?” – dorzucił kolejny, ledwo łapiąc oddech.

Zamarłem. Wszystko mi zamarło. Krew, myśli, ciało.

To były moje słowa. Moje. Te, które powiedziałem do Anety. Nie wiem, ile tam stałem. Minutę? Dwie? Nagle poczułem, że Kamil jest obok. Wziął mnie za ramię i delikatnie wyprowadził z kuchni, jak dziecko.

– Stary… nie wiem jak ci to powiedzieć – zaczął cicho, patrząc w podłogę. – Ale ona… nagrywała cię. Dla jaj. Podobno wrzuciła to na jakąś grupę. Że to taki żart.

Nie odpowiedziałem. Nie potrafiłem. Poszedłem do łazienki. Zamknąłem się w kabinie i przez chwilę tylko siedziałem. Bez ruchu. Patrzyłem na kafelki, jakby miały mi coś wytłumaczyć. Cokolwiek. W jednej chwili poczułem się jak dziecko, któremu ktoś wyrwał z rąk ukochaną zabawkę i podeptał. Na oczach wszystkich. Nie byłem w stanie się ruszyć. Nie wiedziałem, czy płakać, czy krzyczeć, czy po prostu zniknąć. Zostałem sam. Znowu.

Czułem, że zaraz coś rozwalę

Czekałem do końca dnia. Nie odzywałem się do nikogo. Pracowałem, udając, że wszystko gra, choć w środku wszystko się we mnie rozsypywało jak domek z kart. Zostałem po godzinach. Czekałem, aż wszyscy wyjdą. Została tylko ona. W kuchni. Mieszała herbatę, nucąc coś pod nosem, jakby nic się nie stało. Podszedłem. Drżały mi ręce, ale głos miałem zadziwiająco spokojny.

– To był żart?

Zamarła z łyżeczką w dłoni. Powoli się odwróciła.

– Marek… o co chodzi?

– Wiesz doskonale. Nagranie na grupie znajomych. „To miłe, muszę to przemyśleć” – powtórzyłem, z taką pogardą, że sam siebie nie poznałem.

Zrobiła krok w moją stronę, teatralnie oburzona.

– Jezu, Marek… To był tylko żart. Nie bierz wszystkiego tak na serio. Ludzie robią gorsze rzeczy.

Wtedy coś we mnie pękło.

– To był żart?! Dla ciebie moje uczucia to kabaret?! Mam ci jeszcze podziękować za rozrywkę?

– Nie przesadzaj. Trochę dystansu, serio. Po prostu… no wiesz, to był głupi pomysł, może... Ale żeby od razu robić z siebie ofiarę?

Zacisnąłem pięści. Czułem, że zaraz coś rozwalę. Chciałem krzyczeć, przeklinać, zniszczyć cokolwiek, żeby coś poczuła.

Chwyciłem kubek z herbatą, rzuciłem nim o ścianę. Roztrzaskał się na kawałki.

– Nie masz pojęcia, co zrobiłaś – powiedziałem, z głosem tak pustym, że aż sam się go przestraszyłem. – Nie masz cholernie żadnego pojęcia.

Odwróciłem się i wyszedłem. Na schodach aż się zatoczyłem. Czułem się brudny. Nie przez to, że mnie zdradziła. Przez to, że pozwoliłem sobie na nadzieję.

Nie miałem siły już udawać

Od tamtej konfrontacji minął tydzień. Może więcej. Straciłem poczucie czasu. Przestałem chodzić do pracy. Napisałem maila do szefowej, że biorę zaległy urlop. Nie pytała dlaczego. Może już wiedziała. Siedziałem w mieszkaniu jak cień człowieka. Na kanapie, w kuchni, pod prysznicem – obojętnie. Każde miejsce było puste. Tak jak ja. Znowu była cisza. Ta sama co kiedyś, ale teraz bardziej brutalna. Jakby krzyczała do mnie: „A nie mówiłam, że nie warto?”

Kamil raz zapukał. Stał pod drzwiami z torbą piwa i chciał oglądać razem jakiś głupi film.

– Wiem, że cię zraniła. Ale nie wszyscy są tacy – powiedział cicho.

Usiadł, pogadaliśmy chwilę. O niczym. O pogodzie. O serwerach w pracy. A potem zamilkliśmy.

– Może po prostu nie jestem dla tego świata – rzuciłem w końcu, patrząc w podłogę. – Nie pasuję tu. Nie mam już siły udawać, że pasuję.

Nie odpowiedział. Poklepał mnie tylko po ramieniu i wyszedł. Jakby rozumiał, że nie potrzebuję słów. Wieczorem siedziałem przy kuchennym stole. Światła zgaszone. Tylko radio sączyło jakąś cichą melodię. Za oknem padał zimowy deszcz. Kropelki spływały po szybie, tworząc nieregularne ścieżki. Patrzyłem w ten deszcz, nie myśląc już o niej. Myślałem o sobie. O tym, ile razy jeszcze trzeba upaść, żeby się już nie podnosić. Być może jeszcze się zakocham. Ale następnym razem… nie otworzę ust. Milczenie boli mniej.

Marek, 39 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama