Reklama

Przed 30 laty skończyłem akademię medyczną w stolicy. Owładnęła mną wówczas romantyczna myśl, żeby stać się doktorem Judymem. Jak wszystkie podobne romantyczne marzenia, i to zniknęło jak sen złoty, gdy zacisnęły się na mnie twarde szpony brutalnej codzienności.

Reklama

Trafiłem z przydziału do ośrodka zdrowia w niewielkim miasteczku na północy Polski. Starosta skierował mnie do pracy. Dostałem komunalne M2 i gabinet, w którym miałem przyjmować pacjentów. Niewiele umiałem, ale ludzie i tak byli zadowoleni, że mają „uczonego” lekarza.

Po kilku dniach wpadła mi w oko młoda dziewczyna. Tonia miała kruczoczarne włosy, ciemne oczy, rzęsy i lekko śniadą cerę. Niektórzy śmiali się dobrodusznie, że musieli ją podrzucić Cyganie. Dziewczyna zaczęła pomagać mi w gabinecie lekarskim. Stosunki służbowe wkrótce przeistoczyły się w płomienny romans. W jego efekcie, gdzieś trzy miesiące później, usłyszałem szept mojej ukochanej, że właśnie spodziewa się dziecka.

Przeraziłem się. Kompletnie nie byłem gotowy na podołanie rodzicielskim obowiązkom

Chciałem jeszcze trochę pożyć i nie martwić się o to, czy moja rodzina ma dach nad głową. Tak więc pewnego dnia oznajmiłem, że muszę jechać do miasta, żeby załatwić dla gminnej apteki większy przydział medykamentów. Ponieważ moja misja miała potrwać dłuższy czas, spakowałem walizkę. W drodze na stację kolejową towarzyszyła mi Tonia. Przez całą drogę uśmiechała się i tuliła do mojego ramienia, nie podejrzewając, że kiedy wsiądę do pociągu, będę starał się jak najszybciej o niej zapomnieć.

Wróciłem do dużego miasta. Dzięki znajomym ze studiów wkręciłem się do szpitala miejskiego. Zacząłem robić tak zwaną karierę. Najpierw wynajmowałem mieszkanie, potem kupiłem sobie kawalerkę, potem M3, M4. Starego malucha zamieniłem na nowego fiata, a tego jakiś czas później na citroena. Wiodło mi się coraz lepiej. Ożeniłem się. Irmina była trochę podobna do mnie. Nie zamierzała mieć dzieci, które mogły przeszkodzić jej w karierze. Wszyscy uważali nasze małżeństwo za wzorowe. W rzeczywistości było nam wygodnie żyć tak obok siebie…

Zobacz także

Zrozumiałem, że muszę pojechać do miasteczka

Mijały lata, dojrzewałem i zmieniałem się pod wpływem doświadczeń, i coraz częściej wracałem myślą do tamtego małego miasteczka, gdzie być może zostawiłem prawdziwą miłość. Zacząłem się zastanawiać, czy naprawdę byłbym z Tonią szczęśliwy, czy to jedynie pobożne życzenia i efekt niezadowolenia z życia, jakie wybrałem. Tak to już jest, że idealizujemy sytuacje, których nigdy nie przeżyliśmy.

Fakt, zrobiłem karierę, ale po 30 latach moje serce było kawałem zmarzniętego lodu. Nocami zaś śniłem o Toni.

Gdy Irmina umarła na raka, zostałem sam w wielkim i zimnym mieszkaniu. Pewnego dnia stanąłem przed lustrem i długo na siebie patrzyłem. Kim jestem? Kim się stałem po 30 latach pogoni za prestiżem i kasą? Patrzyłem na przygarbionego starszego mężczyznę, który przeszedł już dwie operacje plastyczne, gdyż jeszcze chciał być młody. Operacje zmieniły moją twarz, niekoniecznie na lepsze, ale tak to jest z durniami, którzy zapominają, że biologii się nie oszuka.

Tamtej nocy nie mogłem spać.

Na zewnątrz szalała wichura, najwyraźniej skoczyło ciśnienie i sen nie nadchodził. Wreszcie wstałem z łóżka. Kiedy szedłem do kuchni, wyjrzałem na dwór. Wydało mi się, że pod targanymi wiatrem koronami drzew zobaczyłem postać kobiety. Jednak chwilę później zrozumiałem, że było to jedynie przywidzenie.

Przez rok żyłem w kompletnej pustce. Jak zombie chodziłem do pracy, jadłem, spałem, o czymś rozmawiałem ze znajomymi. Wiedziałem, że muszę coś zrobić i zerwać z otaczającą mnie martwotą…

Tydzień później późnym popołudniem byłem już w miasteczku. Wysiadłem z auta i ruszyłem uliczkami, które nic się nie zmieniły od czasu mojego wyjazdu. Byłem szczęśliwy. Wróciła młodość. Niemal czułem na ramieniu uścisk Toni.

Pamiętałem, że niegdyś w rynku była niewielka restauracja. Ucieszyłem się, że istnieje nadal. Zająłem miejsce przy oknie. Wewnątrz było niewielu gości. Wtedy w drzwiach pojawiła się Tonia. W jednej sekundzie zalała mnie fala gorąca, a potem moje plecy spłukała lodowata woda. To nie mieściło się w głowie. Nic się nie zmieniła, może była tylko o kilka lat starsza. Miała jakieś 30 lat, kruczoczarne włosy, ciemne oczy, rzęsy i lekko śniadą cerę.

– Coś się stało? – kobieta spojrzała na mnie węglikami swoich płonących oczu.

– Jak pani ma na imię? – wyszeptałem.

– Joanna.

– Proszę wybaczyć moją śmiałość – bąknąłem niepewnie, aż wreszcie zdobyłem się na odwagę. – Kiedyś mieszkałem w tym miejscu… Przez kilka tygodni… Poznałem kogoś bardzo do pani podobnego.

– Kiedy to było? – dziewczyna nie przestawała się uśmiechać; była taka miła.

– Trzydzieści lat temu…

– Więc z pewnością myśli pan o mojej mamie.

– Oczywiście – westchnąłem ciężko w duchu.

Jakże mogłem wziąć tę młodą kelnerkę za Tonię?

Zamówiłem jakieś danie. Próbowałem jeść, ale nie mogłem oderwać wzroku od kręcącej się po lokalu Joannie. Ile mogła mieć lat? W każdym jej ruchu, skinieniu głową, geście dłoni widziałem moją dawną Tonię. A może… to moja córka? Znowu omiotła mnie fala gorąca i zimna. Czy to możliwe, że ta kobieta?! Och, Boże…

Gdyby nie operacje, rozpoznałaby mnie

Przez następny tydzień wracałem do restauracyjki rano, po południu i wieczorem. Nie ośmieliłem się już o nic pytać Joanny. Siadałem, uśmiechaliśmy się do siebie, zamawiałem posiłek, jadłem i dyskretnie wodziłem za nią oczami.

Pewnego dnia przy jednym ze stolików zasłabł jakiś klient. Niewiele myśląc, poderwałem się i podbiegłem. Mężczyzna miał atak serca. Podjąłem reanimację. Na szczęście szybko nadjechała karetka. Po wszystkim podeszła do mnie Joanna.

– Moglibyśmy chwilę porozmawiać? – spytała z dziwnym wyrazem twarzy.

Usiedliśmy.

– Kiedy ratował pan naszego listonosza, zobaczyłam na pana przedramieniu tatuaż syreny – powiedziała trochę niepewnie Joanna. – Mogłabym go zobaczyć?

Serce biło mi mocno; chciałem potwierdzenia, że jest moją córką – i bałem się go.

– Nie uwierzy pan… Może to przypadek – przerwała na chwilę. – Ale identyczny miał mój tata na ramieniu.

– Mama to pani mówiła? – spytałem, czując żal ściskający gardło na myśl, że Joanna wychowywała się bez ojca, bo ten okazał się tchórzem…

– Ależ skąd, sama widziałam – uśmiechnęła się dziewczyna. – Dokładnie go zapamiętałam. Jak byłam małą dziewczynką, ojciec czasami opowiadał mi legendę o warszawskiej syrence.

Pani ojciec nadal żyje?

Byłem rozczarowany, bo właściwie już myślałem o niej jak o córce. Joanna pokręciła przecząco głową. Dowiedziałem się, że ten facet umarł przed dwoma laty i został pochowany na miejscowym cmentarzu.

Ma pan bardzo podobne do niego oczy i ten tatuaż – Joanna uśmiechnęła się smutno. – Gdybyście byli podobni, pomyślałabym, że jest pan jego bratem bliźniakiem.

„Operacje plastyczne” – pomyślałem.

Następnego dnia poszedłem na cmentarz. Skręciłem w alejkę numer 4, o której powiedziała mi Joanna. Znalazłem grób i stanąłem jak wryty. Na fotografii nagrobnej zobaczyłem swoje własne zdjęcie. Twarz sprzed operacji. Jak to możliwe? I wtedy w moich myślach pojawiło się słowo: Doppelgänger. Dowód na to, że mózg niczego nie zapomina.

O tym zjawisku opowiadał nam dziadek Toni, który mieszkał z Tonią i jej matką. Pochodził z Mazur, a tam ludzie kiedyś wierzyli, że każdy człowiek ma podwójną naturę, jedna jest dobra, druga zła. Doppelgänger po niemiecku znaczy sobowtór lub też podwójny wędrowiec. Bo według Mazurów czasami ów Doppelgänger może zamienić się w ciało fizyczne – identyczne jak ciało-wzór. Jest przeciwieństwem swojego właściciela – jeśli on jest zły, to sobowtór jest dobry i udziela pomocy wszystkim, którzy jej od niego, czyli wzorca, oczekują. Naprawia krzywdy wyrządzone przez zły wzorzec. Bywają jednak i źli bliźniacy, których pojawienie się zawsze zapowiada nadejście nieszczęścia. Takie osobniki potrafią zadręczyć i doprowadzić do obłędu nie tylko swoją ofiarę, ale także jej bliskich.

Następnego dnia poprosiłem, by Joanna przyniosła rodzinny album. Oglądałem w nim kolejne zdjęcia, a coś we mnie krzyczało z rozpaczy, że to nie ja byłem na miejscu mężczyzny, który wyglądał identycznie jak ja, ale nie był mną. Był uśmiechnięty, szczęśliwy, otoczony miłością żony i córki.

I wtedy Joanna powiedziała:

– Moja mama była w ciąży, gdy ojciec pojechał do miasta załatwić jakieś lekarstwa. Pojechał i ślad po nim przepadł.

Oglądałem zdjęcie Toni, jak w szpitalnej sali trzyma w ramionach nowo narodzoną córkę. Na jej twarzy nadal gościł promienny i ufny uśmiech.

Wszyscy uważali, że lekarz uciekł od niej po tym, jak dowiedział się, że zaszła w ciążę. Babcia podobno bardzo na niego sobaczyła. Tylko moja mama wierzyła, że jej ukochany wróci. Czekała na niego co wieczór z kolacją. Mówiono jej, że jest głupia i takie tam, ale ona twierdziła, że wszystko się odmieni na dobre. No i pewnego dnia mój tata zjawił się na stacji i od tamtej pory rodzice już nigdy się ze sobą nie rozstali.

– Dlaczego tak długo nie wracał? – spytałem słabym głosem.

– Była jakaś epidemia i musiał przejść kwarantannę, żeby nie zarażać innych.

Z bolesną zazdrością oglądałem zdjęcia uśmiechniętej Toni i tamtego mężczyzny.

Poczułem nawet złość, że tamten był szczęśliwy, kiedy ja żyłem w lodowej pustce. Jak jednak mogłem być zazdrosny o szczęście, którego wtedy nie chciałem?

– Kiedy odeszła pani mama? – spytałem.

– Przed rokiem – Joanna westchnęła.

– Nie widziałem jej imienia na grobie…

– Tamtej nocy szalała wichura. Ludzie pozamykali się w domach. Byłam wtedy przy mamie, która dzień wcześniej zapadła na grypę. Tak przynajmniej sądziłam. Dostała wysokiej gorączki, okropnie kaszlała. Pod wieczór poszłam do kuchni zrobić jej na noc herbatę i przygotować lekarstwo do zażycia. Kiedy wróciłam do sypialni, nie zastałam jej w łóżku. Usłyszałam huk na dole. Zbiegłam na parter. Drzwi wejściowe były otwarte na oścież i szarpał nimi wiatr. Mama wyszła i od tej pory nikt już więcej jej nie widział – zakończyła cicho.

Reklama

Następnego dnia wróciłem do Warszawy. Nie czuję już wokół siebie dawnej pustki. Czasami tuż przed snem wyglądam na uliczkę przed moim domem, jakbym spodziewał się, że znowu zobaczę cień kobiety.

Reklama
Reklama
Reklama