„Byłem wioskowym wyrzutkiem. Towarzystwo i akceptację znalazłem u dziwnego sąsiada”
„Nie wiem, czy gdyby nie ten upiorny polonista, moje życie potoczyłoby się w ten sposób. Wiem jedno, nie wszystko da się naprawić”.
- Andrzej, 35 lat
W ogóle bym tam nie trafił, gdyby nie oczko wodne, które jakoś się uchowało. Nie otaczały go jednak łąki i zrujnowane gospodarstwo, ale osiedle szeregowców.
Zniknęła stara lipa, pod którą siadałem, nie było domu z zapadniętym dachem ani piwnicznych drzwi, z których dobiegał Szept.
– Co teraz? – zadałem sobie pytanie, a potem zrozumiałem, że nie ma już dla mnie ratunku.
Nauczyciel mnie gnębił
Ostatni raz byłem tu w nocy, kiedy miałem czternaście lat. Dokładnie pamiętam, że nad ruinami gospodarstwa wisiał rój gwiazd, ale księżyca nie było. Po gorącym dniu, noc była ciepła, co zwiastowało zmianę pogody. Falująca w powiewach wiatru łąka przemawiała do mnie tysiącem głosów. Nie słuchałem ich. Nie dla nich tutaj przyszedłem, ciągnąc stary dziecięcy wózek obciążony ciałem młodszej siostry. Przerażony, ogarnięty rozpaczą i wstrząsany spazmem płaczów, nawoływałem. Szept – tak go nazywałem.
Pierwszy raz usłyszałem go dwa lata wcześniej. Też zaczynało się wtedy lato, kończyła szkoła, a ja oberwałem od kolegów podpuszczanych na mnie przez pana Wacława. Byłem łatwym celem. Urodziłem się z jedną nogą słabszą i krótszą, do tego nosiłem grube okulary i gdy byłem zestresowany, to się jąkałem. Cherlak, nieudacznik, najsłabszy w całej wsi.
Kumple jednak za bardzo mi nie dokuczali, dopóki naszej klasy nie objął pan Wacław, nauczyciel polskiego. Facet się na mnie uwziął. Nie wiem, czym mu podpadłem. A może po prostu nie lubił kalek? Tak czy inaczej, na każdej lekcji wyrywał mnie do tablicy, żeby upokarzać przed klasą. Najpierw były to głupie żarciki z mojego wyglądu. Później kpiny, które pod koniec roku szkolnego zamieniły się w niemal jawne nawoływania do spuszczenia mi manta.
– Przez ciebie klasa ma najgorsze wyniki w konkursie recytatorskim i teatralnym! Czy ty specjalnie się tak jąkałeś? Przecież na podwórku słyszałem, że mówisz prawie normalnie! I jeszcze ta postawa! Musisz tak się krzywić? Ktoś powinien przetrącić ci drugiego kulasa, to może byś się wyprostował!
Trudno się dziwić, że po takiej tyradzie, na przerwie dostałem łomot od Maćka i Bartka, dwóch szkolnych zakapiorów. Na nauczyciela poskarżyłem się ojcu, ale chyba do niego nie dotarło, bo po południu kiedy wróciłem ze szkoły, jak zwykle był pijany. I jeszcze dołożył mi w ucho od siebie.
A umiałbyś naprawić pana Wacława?
Zakrwawiony i zapłakany uciekłem z domu. Nasza wieś była wtedy mała i nie za bardzo miałem gdzie pójść. Ostatecznie wlazłem na teren dawnego gospodarstwa starego Wawrzyńca, o którym nawet wikary mówił, że był to człowiek przeklęty. Mówiono, że kiedyś był z niego w porządku chłop, wszystko umiał sąsiadom naprawić, od traktora po budzik. Ale jak w bójce pod remizą zginął jego syn, a potem odeszła żona, coś w niego wstąpiło.
Pił, awanturował się, a potem zniknął. Ludzie gubili się w domysłach. Może wyjechał do Niemiec i zaczął nowe życie? Albo utonął w torfowiskach? Tak czy inaczej mimo upływu lat Wawrzyńca nigdy nie znaleziono, a jego popadające w ruinę gospodarstwo stało się ponoć siedzibą złych duchów.
Tamtego dnia było mi wszystko jedno. Chciałem być sam.
Do dziś pamiętam, że usiadłem pod rosnącą na skraju podwórka lipą, obok wyłamanych drzwi do piwniczki. I dałem upust czarnym myślom. Gadałem sam do siebie, że nie chce mi się żyć. Pomstowałem na kolegów i pana Wacława, zadawałem sobie pytanie, czy już do końca życia będę popychadłem? Biadoliłem tak i biadoliłem, aż w końcu usłyszałem szept.
– Kim jesteś?
Zrobiło mi się głupio, że ktoś mnie podsłuchał. Chciałem zerwać się na nogi i czym prędzej pokuśtykać z powrotem, ale rozejrzałem się i nikogo nie zobaczyłem.
– Jest tu kto? – spytałem niepewnie.
– Kim jesteś? – zaszumiało od strony ciemnego wejścia do piwnicy.
Wyciągnąłem głowę i ostrożnie tam zajrzałem. Ciemność była jednak nieprzenikniona. W nozdrza uderzyła mnie jedynie woń stęchlizny.
– A ty kim?
– Ja? Ja naprawiam różne rzeczy – zaszumiały słowa z loszku.
Omal nie parsknąłem śmiechem. Też mi rzemieślnik! Zaczęliśmy rozmawiać. Nieznajomy nie chciał się pokazać ani nawet podać imienia. Nazwałem go więc Szept. I przychodziłem do niego przez całe wakacje, kiedy chłopaki skakali z liny na drzewie do rzeki, kopali piłkę i prężyli się przed dziewczynami. Szept mówił całkiem mądre rzeczy. Znał się na mechanizmach, wiedział, jak działają. Zapytałem go kiedyś, czy jest duchem Wawrzyńca, ale powiedział że sam nie wie, czym jest. Że jego życie to tylko mrok i niejasne echa wspomnień, a wszystko co mu zostało to wiedza o tym, jak naprawiać popsute rzeczy.
– Szkoda, że nie umiesz naprawić pana Wacława – zażartowałem we wrześniu. – Nic mu nie przeszło przez wakacje i znowu mi dokucza.
Szept długo nie odpowiadał i już myślałem, że nasza rozmowa skończona. Często tak było, że nagle milkł – nawet w pół zdania.
– Przynieś mi jakiś należący do niego przedmiot – usłyszałem, kiedy już podnosiłem się z ziemi. – Zobaczę, co da się zrobić. Później mu zwrócisz.
To głupie, ale wstąpiła we mnie nadzieja. Cóż, tonący brzytwy się chwyta. Pan Wacław miał taki zwyczaj, że na początku lekcji odpinał zegarek i kładł go przed sobą na blacie biurka. Czasem po lekcji o nim zapominał i ten zostawał na przerwę. Wykorzystałem to. Pewnego dnia widząc, że nie przypiął z powrotem zegarka, wślizgnąłem się w czasie przerwy z zewnątrz przez uchylone okno i go zabrałem.
– Rzuć go! – polecił Szept, a ja cisnąłem zegarkiem w ciemną piwnicę.
Później czekałem do późna. Zdążyły wydłużyć się cienie, zrobiło się szaro, zimno, wilgotno, gdy nagle zegarek wyleciał z piwnicy wysokim łukiem i wylądował na moich kolanach.
– Jego już nie da się naprawić – usłyszałem. – Może naprawię coś innego?
Jak nie da się naprawić, to lepiej wyrzucić
Najpierw poczułem rozczarowanie, a potem puknąłem się w czoło. A co ja sobie wyobrażałem? Że jakiś głos spod zrujnowanej chałupy uwolni mnie od prześladowcy? Zrobiło mi się wstyd, bo uświadomiłem sobie, że pierwszy raz w życiu coś ukradłem. Dlatego nazajutrz, przed pierwszą lekcją oddałem zegarek nauczycielowi.
– To ty go wczoraj ukradłeś! – zasyczał wściekłym głosem.
– Nnnie… Ja go… go… znal… azłem – nieudolnie kłamałem, jąkając się.
– Pożałujesz! Załatwię cię! – rzucił.
Po lekcjach wróciłem do domu bliski płaczu. Ale się narobiło! Teraz pan Wacław mi nie popuści! Co mi strzeliło do łba? Wieczorem w domu nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Ojciec chrapał przed telewizorem, mama pichciła w kuchni. Wiedziałem, że mi nie pomogą. Ze strachu bym uciekł z domu, gdyby nie Anka, moja młodsza siostrzyczka. Opiekowałem się nią, broniłem przed ojcem, kiedy dostawał tych napadów złości, byliśmy bardzo zżyci. Zostałem i nazajutrz, drżąc ze strachu, poszedłem do szkoły. Lekcja polskiego była pierwsza, ale zamiast Wacława, przyszedł pan dyrektor.
– Mam dla was tragiczną wiadomość – oznajmił. – Wasz nauczyciel nie żyje. Zmarł w nocy na zawał.
Muszę przyznać ze wstydem, że jakoś się nie zmartwiłem. Ale serce ścisnęło mi lodowate przeczucie. Dlatego prosto po lekcjach znowu poszedłem do gospodarstwa .
– Ty go zabiłeś? – spytałem, stając na wprost wejścia.
– Jak czegoś nie da się naprawić, to lepiej wyrzucić – odparł Szept.
Ludzie szeptali o Złym, który zawładnął wsią
Od tamtego czasu odwiedzałem go rzadziej. Ale pewnego wiosennego dnia w następnym roku, w krzakach za szkołą znalazłem martwego kota. Ktoś się nad nim okrutnie znęcał. Mogłem się tylko domyślać, że to sprawka Maćka i Bartka.
– Powiedziałeś, żebym ci przyniósł do naprawy coś innego! – wrzasnąłem, kiedy wniosłem truchło na podwórko pod domem Wawrzyńca. – To masz! Może wreszcie coś ci się uda?
Byłem tak rozżalony, że wrzuciłem ciałko do piwnicy. Nie liczyłem, że Szept uleczy kota. Musiałem na kimś się wyżyć, a Maciek i Bartek byli za silni. Dostałbym łomot, zanim zdążyłbym wykrzyczeć, o co ich podejrzewam. I dlatego od razu zrobiło mi się głupio. Szept nigdy nie był dla mnie niemiły, a ja zachowałem się jak dupek.
– Przepraszam… – jęknąłem.
– Nie ma za co – zaszeleścił po swojemu. – Przyjdź rano przed szkołą.
Nie powiem, byłem ciekaw, co takiego wymyśli. Czyżby chciał wypchać kociaka? Nazajutrz wstałem więc wcześniej i poszedłem okrężną drogą przez zrujnowane gospodarstwo. I ledwie podszedłem do piwnicy, jak spod nóg – z pełnym oburzenia miauczeniem – wystrzelił mi kot. TEN kot! Byłem tego pewien, bo pomijając, że nie był już okaleczony, wyglądał identycznie. Tylko ślepia jarzyły mu się takim dziwnym, pomarańczowym blaskiem.
– Jak to zrobiłeś?!
Z trzewi zapadłego domu dobiegł szeleszczący rechot.
– Łatwizna!
Kończył się kolejny rok szkolny, dni stawały coraz cieplejsze i dłuższe, a we mnie dojrzewało przekonanie, że zadałem się z demonem. Zwłaszcza że już kilka dni później po wsi rozeszła się wieść, że po okolicy grasuje wściekły kocur. Podobno dostał się przez okno do pokoju Maćka i tak mu podrapał twarz, że chłopak w ciężkim stanie trafił do szpitala. A Bartek przestał w ogóle wychodzić wieczorami z domu, zaklinając się, że w ciemności śledzą go dziwne płonące ślepia.
Dotarło więc do mnie nareszcie, że Szept to zło, które mnie opętało. Zabił nauczyciela, a kota ożywił tylko po to, żeby zamienić go w zombie. Postanowiłem solennie, że więcej się w gospodarstwie Wawrzyńca nie zjawię.
Ale niedługo później doszło do tragedii. Zaczęły się właśnie wakacje, a ja – choć chromy i w okularach – zacząłem pojawiać się nad rzeką, bo Bartek i Maciek z jakiegoś powodu trzymali się ode mnie z daleka. I stało się – nie dopilnowałem siostry. Wyjechała rowerem na szosę. Nie miała światła, a zapadała już szarówka. Od strony miasta nadjechał samochód osobowy. Później wyszło, że jego kierowca był po kilku piwach. I nałożyło się na siebie kilka czynników – nieoświetlony rower, dziesięciolatka jadąca trochę za blisko środka i facet, u którego alkohol spowolnił reakcje. Kiedy wróciłem wieczorem do domu z ogniska na plaży, mama płakała, tata siedział wpatrzony w podłogę między swoimi stopami, a policjant położył mi dłoń na ramieniu, mówiąc:
– Musisz być teraz bardzo dzielny i wspomóc rodziców. Przykro mi.
Byłem zdruzgotany. Długo nie mogłem uwierzyć w to, co się wydarzyło. Jeszcze wczoraj z nią rozmawiałem! Narzekała, że spaliła się na słońcu i piecze ją skóra, a potem ze śmiechem opowiadała o koleżankach. Dlaczego jej nie upilnowałem? Czemu mnie z nią nie było? Chciałem walić głową w ścianę, wydrapać sobie oczy. I właśnie wtedy, gdy byłem na dnie rozpaczy, znowu pomyślałem o Szepcie…
– Czy przywiozą ją tutaj przed pogrzebem? – spytałem rodziców.
Ojciec popatrzył na mnie pustym wzrokiem, a mama odpowiedziała:
– Po co? Wszystkim zajmie się firma pogrzebowa. Zobaczysz ją w kościele.
– Nie! – zawołałem, a oni spojrzeli na mnie jak na wariata. – Tradycja nakazuje, żeby zmarła spędziła ostatnią noc przed pogrzebem w domu!
Tak nalegałem, że w końcu się zgodzili. I tamtej czerwcowej nocy, gdy tata chrapał pijany, a mama cicho płakała w pokoju na piętrze, wykradłem leżące w dużym pokoju zwłoki Ani, wepchnąłem na stary, wyciągnięty ze strychu dziecięcy wózek i pokuśtykałem do zrujnowanego gospodarstwa.
– Przyjdź jutro rano – usłyszałem, kiedy zsunąłem jej ciałko do czarnego prostokąta piwnicy.
– Zaczekam tutaj.
– Jak sobie chcesz.
– Naprawisz ją?
Nie odpowiedział.
To była dziwna noc. Pełna tajemniczych szelestów i gwiazd migoczących wysoko. Pogodna, dopiero nad ranem na niebie pojawiły się chmury, z których o świcie zaczął siąpić drobny deszczyk. A kiedy najpierw w kościele zaczęły bić dzwony, a później we wsi podniosły się głosy nawołujące moje imię, ruszyliśmy z Anią, trzymając się za ręce po mokrej, chłostanej coraz gęstszym deszczem szosie.
– Ja żyję? – spytała, wpatrując się we mnie oczami, na których dnie pełgał pomarańczowy płomień.
– Tak – odpowiedziałem po prostu.
Niezwykłe uzdrowienie Ani ludzie tłumaczyli sobie na różne sposoby. Jedni pomstowali na lekarzy, którzy za wcześnie orzekli zgon, inni przebąkiwali o próbie wyłudzenia odszkodowania. Większość jednak patrzyła na naszą rodzinę spode łba. Szeptano o Złym, który zawładnął wsią.
Dotarło do mnie,że jestem skończony
Zostaliśmy napiętnowani, nikt nie chciał mieć z nami do czynienia. Ojciec zapił się na śmierć, mama zmarła na raka, a my z Anią trafiliśmy do domu dziecka, z którego ona – już po roku – uciekła. A potem znowu, i w końcu została zamknięta w poprawczaku.
Siostra nie była już taka jak kiedyś. Stała się dzika, nieprzewidywalna, wciąż uciekała, a na gigancie kradła, piła i ćpała. Silna więź, jaka nas kiedyś łączyła osłabła tak bardzo, że kiedy po skończeniu osiemnastu lat opuściłem sierociniec, więcej się nie zobaczyliśmy. Poszedłem swoją drogą. Skończyłem szkołę gastronomiczną, założyłem rodzinę. Najpierw pracowałem jako kucharz, później szef kuchni, wreszcie otworzyłem własną małą restaurację.
Miałem pomysł i niezłą lokalizację, interes nie mógł nie wypalić. Niestety, żaden bank nie podzielał mojego optymizmu i w końcu musiałem pożyczyć pieniądze na rozruch u niejakiego Bola, bardzo szemranego typa.
I teraz miałem problem. Bo chociaż lokal powoli zyskiwał klientów, to dochody były jeszcze niewielkie. Zwłaszcza że ich lwią część pochłaniały lichwiarskie raty wielokrotnie przekraczające wartość pożyczki!
Prosiłem Bola, żeby pozwolił mi odetchnąć, odłożyć trochę, zaczekać z resztą spłaty, aż biznes się rozkręci, ale on nie chciał słuchać.
– Płać albo zrobię krzywdę twojej córce! – powiedział mi wczoraj, a ja struchlałem z przerażenia, bo siedmioletnia Tosia była dla mnie wszystkim. Całym światem.
– Nie możesz! – krzyknąłem.
– Mogę i zaraz dam ci tego przedsmak – powiedział, zdejmując zegarek i podwijając rękawy koszuli.
A potem sprał mnie tak, że lania obrywane kiedyś od Maćka i Bartka były przy tym jedynie niewinnym klapsem.
Zanim jednak straciłem przytomność, zdołałem niepostrzeżenie wsunąć jego zegarek do kieszeni spodni. A Bolo tak się zapamiętał w biciu, że wychodząc, zapomniał o nim. Nie na długo – wiedziałem to, lecz to bez znaczenia. Dziś rano zwlokłem się z łóżka, wsiadłem w samochód i pojechałem tam, gdzie mnie nie było od lat.
Wcześniej nigdy nie wracałem do gospodarstwa Wielgusa ani rodzinnej wioski. Nie interesowałem się, co się tu dzieje. I dlatego stanąłem jak wryty na widok szeregowców otaczających dawny staw rybny, a obecnie malownicze jeziorko – jedyną pozostałość po gospodarstwie Wawrzyńca. Nie wiedziałem, że przedmieścia dotarły aż tutaj. Nie było już podwórka, drzwi do piwnicy ani Szeptu.
– Jestem skończony – jęknąłem cicho, czując, jak serce kurczy mi się w paroksyzmie strachu.
Wiedziałem, że tacy ludzie jak Bolo nie rzucają gróźb bez pokrycia. I nie odpuszczają takim frajerom jak ja. Skoro zapowiedział, że skrzywdzi Tosię, to dotrzyma słowa. A ja naprawdę nie miałem już skąd wziąć kasy na pokrycie kolejnej raty! .
I wtedy usłyszałem ten głos: – Cześć, braciszku! Szukasz kogoś?
Powoli się odwróciłem i spojrzałem w duże, podszyte jakby pomarańczowym blaskiem oczy. Ania niewiele się zmieniła od czasu, kiedy widziałem ją po raz ostatni. A jeśli już, to na korzyść. Wtedy była wiotką nastolatką, a teraz – piękną kobietą.
– Czas był dla ciebie łaskawy. Dobrze wyglądasz, siostro.
– Czego nie można powiedzieć o tobie – ogniki w jej oczach zajarzyły się jakby trochę mocniej.
– Mam… – zawahałem się. – Mam przejściowe kłopoty. Skąd się tu wzięłaś? – spróbowałem zmienić temat.
– Skąd? – zaśmiała się. – Przecież to tutaj wszystko się zaczęło! W tym miejscu narodziłam się na nowo.
Przebiegł mnie dreszcz. Nie lubiłem wspominać tamtych czasów.
– Pójdę już – spróbowałem ją ominąć, ale zatrzymała mnie nadspodziewanie mocnym szarpnięciem.
– Masz to? – zapytała.
– Co takiego? – próbowałem udawać, że nie wiem, o co jej chodzi.
– Daj… – wyciągnęła rękę. – Spróbuję naprawić – dodała ciszej.
– Ty? – zdziwiłem się.
– Tamtego już nie ma. Był cieniem. Szeptem na wietrze. Ale czegoś tam zdążył mnie nauczyć.
Nie pytając już o nic, wyciągnąłem z kieszeni zegarek Bola.
– Zobaczę, co da się zrobić… – powiedziała Ania.
– A jeśli ci się nie uda?
– Dobrze wiesz, braciszku – jej oczy zajarzyły się pomarańczowym blaskiem. – Jak mechanizmu nie można naprawić, to lepiej go wyrzucić, niż miałby działać wadliwie.