Reklama

Mój plan dnia jest podporządkowany ustalonym priorytetom i dokładnie wiem, co i kiedy mam robić, by osiągnąć to, co zaplanowałem. Nadrzędnym celem jest kariera zawodowa. Kiedy to osiągnę, ruszę dalej.

Reklama

– I dlatego jesteś sam jak palec – kpi ze mnie ojciec.

Jasne, mam słuchać rad człowieka, którego jedynym osiągnięciem było spłodzenie i wychowanie dwójki dzieciaków.

Ojciec tylko zrzędził

– Ależ to najważniejsza rzecz na świecie. Miłość, cud narodzin, nowe życie, które powstaje i rozwija się dzięki nam – oburzał się. – Sam do tego dojdziesz i oby nie było za późno.

Dopiero skończyłem trzydzieści osiem lat. Najpierw osiągnę to, co zamierzam, później przyjdzie czas na resztę. Jestem sam, bo to mój wybór, rodzina by mnie tylko obciążała.

Zobacz także

– Już dość osiągnąłeś, synku – mama załamywała ręce. – Masz własny dach nad głową, dobrą pracę, czegóż chcieć więcej? Teraz tylko wprowadź do życia kogoś bliskiego sercu i obdarz nas wnukami.

Dwupokojowe, niespłacone jeszcze mieszkanie było życiową koniecznością, a nie kresem moich możliwości. Od dziesięciu lat pracowałem w prężnej firmie, która ceniła sobie kompetencje pracownika, oferując możliwości awansu.

Moje zaangażowanie zostało wreszcie zauważone i miałem szanse na kierownicze stanowisko. Rozpatrywano tylko dwie kandydatury – trzeba było się starać, by nie dać ciała na półmetku.

Wszystko funkcjonowało jak w zegarku, ale wystarczyło jedno małe potknięcie, by uruchomić lawinę nieprzewidzianych zdarzeń.

To był pechowy dzień

Ten dzień nie wyróżniał się niczym z szeregu podobnych sobie. Szybki rzut oka w kierunku lustra i musiałem się zbierać. Pracę zaczynałem o ósmej, ale od biura dzieliło mnie trzydzieści kilometrów.

Znałem trasę na pamięć, ale zawsze dodawałem dwadzieścia minut zapasu, bo wiadomo, licho nie śpi. Zwykle docierałem do firmy jako jeden z pierwszych pracowników, ale tego dnia nieprzewidziane zdarzenia zalały mnie całą falą.

Kiedy zbiegałem po schodach, natknąłem się na osiemdziesięcioletnią sąsiadkę próbującą wtaszczyć na trzecie piętro wiadro węgla. Nie zrezygnowała z palenia w piecu, choć prawie wszyscy w bloku przeszli już na alternatywne ogrzewanie. No cóż, miała swoje lata i przyzwyczajenia, ale powinna kogoś nająć do dźwigania! Westchnąłem i schyliłem się.

– Pani da to wiadro – poprosiłem. – Podrzucę je na górę.

– Dobry chłopak z ciebie – rozpromieniła się. – Chyba już jestem za stara na taką gimnastykę. Pora się szykować do grobu.

– Co też pani opowiada – zaprzeczyłem, spoglądając na zegarek. – Przeżyje pani wszystkich w tym bloku.

– Oj, dziecko, dziecko – Kaniowa w końcu postawiła wiadro na schodku.

Złapałem za uchwyt wiadra i przeskakując po dwa stopnie wróciłem na trzecie piętro. Postawiłem pojemnik na wycieraczce przed drzwiami sąsiadki i pognałem w dół.

– Bóg zapłać, Dareczku – podziękowała, kiedy ją mijałem.

Los postanowił mnie pogrążyć

Pokonywałem odcinek drogi z kilkoma zakrętami o kiepskiej widoczności, a przede mną, w tempie sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, jechał beztrosko przerdzewiały maluch. Ryzykując kolizję, wyprzedziłem go i przyśpieszyłem do osiemdziesięciu. Potem był długi, prosty odcinek, na którym strzałka szybkościomierza dotknęła cyfry 120. Zaraz wjechałem w teren zabudowany, gdzie często ustawiali się gliniarze, więc znów musiałem zwolnić.

A tuż za wsią, kiedy właśnie chciałem się rozpędzić, wypadł mi pod koła olbrzymi owczarek. Zdążyłem odbić w przeciwną stronę i byłem pewien, że zdołam uniknąć kolizji… Ale nic z tego.

Tego dnia nie miałem żadnych szans z losem. Usłyszałem głuchy dźwięk uderzenia o błotnik. Wcisnąłem hamulec i powoli zjechałem na pobocze. Pies uniósł głowę i spojrzał w moim kierunku.

Zawahałem się, ale tylko przez chwilę.

– Nie – powiedziałem sobie. – Tak nie może być.

Wybrałem numer szefa.

– Miałem mały wypadek – powiedziałem – i trochę się spóźnię. Nie, ze mną wszystko w porządku… Tylko pies…. Zajmie mi to najwyżej pół godziny.

Wiedziałem, że firma boryka się z problemami, ale chyba nie groziła jej plajta z powodu małego spóźnienia. Kiedy zbliżyłem się do miejsca wypadku, z daleka zobaczyłem, że jakaś młoda kobieta pochylała się nad rannym.

– O, jednak nie jest pan takim gnojem, jak się wydawało – kobieta podniosła głowę i spojrzała na mnie. – Na wszelki wypadek spisałam pańskie numery.

Zarządziła całą akcję

Mogła mieć dwadzieścia pięć lat, drobna, z twarzą dziewczynki i, jak zdążyłem się przekonać, niewyparzonym jęzorem.

– I co? Nic mu nie jest? – zadałem dość głupie pytanie. Przednie łapy owczarka sterczały pod dziwnym kątem i nie mógł na nich stanąć. Unosił tylko łeb i wodził za nami smutnym wzrokiem.

– Udam, że nie słyszałam tego kretyńskiego pytania – kobieta potrząsnęła z niedowierzaniem głową. – Nie skomentuję go, choć miałabym wielką ochotę. Proszę pomóc mi wsunąć psa na koc i otworzyć swój bagażnik.

Rozłożyła obok psa gruby, wełniany koc i spojrzała wymownie.

– No już, niech pan go chwyci za biodra, nie za łapy, za biodra!

Wydawała rozkazy jak generał. Zwierzak już leżał na kocu.

– Wygląda tak, jakby to, co robimy, nie było dla pani nowością – zauważyłem.

– Zdarzało się – mruknęła. – Należę do stowarzyszenia ratującego zwierzaki w potrzebie – wyjaśniła.

Odetchnąłem z ulgą. Zbliżał się koniec moich kłopotów. Podrzucę psa, gdzie będzie trzeba, i wracam do mojego życia.

– A więc, co robimy? – spytałem, spoglądając na zegarek.

– Zawrócimy i zawieziemy go do znajomego weterynarza, jakieś piętnaście kilometrów stąd. Niech pan jedzie za mną.

Nie wyglądało to dobrze

Nie jechała zbyt szybko. W międzyczasie odebrałem telefon od szefa, który wyraził zaniepokojenie moim podejściem do interesów firmy, i napomknął o awansie, który wymyka mi się z rąk. Nie interesował się moimi kłopotami, co właściwie było mi na rękę. Obiecałem stawić się w pracy w przeciągu godziny i nadrobić zaległości.

– Ja myślę – rzucił ozięble i rozłączył się.

Kiedy dotarliśmy do weterynarza, mogłem znowu wziąć życie w swoje ręce. Wskoczyłem za kierownicę i już chciałem włączyć silnik, kiedy kobieta zastukała w okno. Odsunąłem szybę.

– Estera – powiedziała, wyciągając rękę w moim kierunku. – Tak mam na imię.

– Darek – wymamrotałem speszony tą nagłą poufałością. – Przykro mi z powodu wypadku i psa…

Każdemu może się zdarzyć – powiedziała. – Najważniejsze, że zachowałeś się jak należy. Wymienimy się telefonami?

Chętnie się zgodziłem, bardzo chętnie.

– Pewnie jutro do ciebie zadzwonię – powiedziała, zapisując w pamięci telefonu mój numer. – To na razie!

Chyba się zaczerwieniłem. Podniosłem dłoń w geście pożegnania, dodałem gazu i ruszyłem w stronę miasta. Miałem nadzieję, że już nic się nie wydarzy i dotrę w końcu do firmy.

Musiałem coś zmienić

– No proszę – przywitał mnie szef. – Raczyłeś się w końcu zjawić. Powoli zaczynam rozumieć, dlaczego firma jest na skraju bankructwa.

Parę miesięcy wcześniej zmieniło się kierownictwo i choć większość kolegów narzekała na nowe rządy, ja wierzyłem, że dam sobie radę. Tego dnia wiara mnie opuściła. Odbębniłem dniówkę i w podłym humorze wróciłem do domu.

Wieczorem długo nie mogłem zasnąć, po raz pierwszy myśląc poważnie o tym, że zmarnowałem dziesięć lat życia, wiążąc je z firmą, dla której nic nie znaczyłem. Koniecznie musiałem zrewidować swoje priorytety i przeorganizować się.

Możliwości miałem ograniczone, bo okolica nie obfitowała w dobre oferty, a wyjazd dalej nie wchodził w rachubę, zanim nie spłacę mieszkania. Następnego dnia pojawiłem się w pracy punktualnie, ale wciąż bez entuzjazmu. Ogarnęła mnie lekka depresja i wyglądało na to, że raczej będzie się pogłębiać.

Po południu na wyświetlaczu mojego telefonu pojawiło się imię poznanej poprzedniego dnia dziewczyny. Natychmiast odebrałem.

– Mam dobre wieści. Twój pies przeszedł małą operację, ale teraz czuje się dobrze, więc powinieneś pomyśleć o tym, by go odebrać. O której kończysz pracę?

– Nie, czekaj! – zaprotestowałem. – To nie jest mój pies. Musi należeć do kogoś z wioski, obok której go potrąciłem.

– Już pytałam – odparła Estera. – Wygląda na to, że go ktoś wyrzucił.

– No ale ja nie mogę go przyjąć do siebie, nie mam warunków… Poza tym jestem pół dnia w pracy.

– Do południa może być u mnie – zaproponowała. – Pasuje ci?

Wrobiła mnie

Ta dziewczyna miała dar wywracania wszystkiego do góry nogami, ale to właśnie, jakimś cudem, było w niej niesamowicie pociągające.

– Musiałbym przeorganizować całe swoje życie – mruknąłem niepewnie.

– To zrób to – roześmiała się. – Czekam na ciebie u weterynarza. Ja i nasz pies. Pierwsza kawa w twoim mieszkaniu. To na razie!

No proszę, tyle myślałem o zmianie priorytetów i nic sensownego nie mogłem wymyślić. Postanowiłem wejść w ten układ. Planowałem przecież zmiany i zarzekałem się, że będę otwarty na pomysły. Poza tym coraz bardziej fascynowała mnie ta dziewczyna, jej witalność i chaos, jaki wnosiła w moje nudne życie. Do tego zawsze lubiłem psy…

Reklama

Darek, 34 lata

Reklama
Reklama
Reklama