Reklama

Nie wiedziałem, kto wpadł na ten genialny pomysł, żeby dorosłych ludzi, zmęczonych życiem i sobą nawzajem, zmuszać do „wzmacniania więzi” przez wspólne toczenie się w kajakach albo rozwiązywanie zagadek logicznych w lesie. Ale byłem przekonany, że ten ktoś powinien za to odpowiadać przed trybunałem absurdu.

Reklama

Nie cierpiałem integracji. Te wszystkie „ćwiczenia zaufania”, „burze mózgów na świeżym powietrzu” i „wieczory tematyczne” sprawiały, że miałem ochotę uciec gdzieś daleko i zaszyć się z butelką wina w schowku na miotły.

Poprzednie wyjazdy wyglądały zawsze tak samo: pseudoentuzjastyczne gry terenowe, beznadziejne opaski z logo firmy i alkoholowy zryw przy ognisku, po którym ktoś kończył z rykiem na ramieniu koleżanki z HR. Tym razem padło na Mazury.

– Będzie fajnie! Integracja wśród jezior, kontakt z naturą! – mówiła moja team leaderka z błyskiem w oku, którego nie znosiłem. To nie był błysk ekscytacji. To był błysk kontroli.

Więc siedziałem w tym nieszczęsnym autobusie, dusząc się między torbą z Decathlonu a kolesiem z IT, który pachniał jakby kąpał się w energetyku. Obok mnie Kuba, mój jedyny sprzymierzeniec w tym korporacyjnym ZOO, patrzył na mnie z ironią.

– Gotowy na wzmacnianie więzi w kajaku, stary? – rzucił, łapiąc mnie za ramię.

– Tak, mam nawet kamizelkę ratunkową na wypadek, gdybym postanowił się utopić z godnością – odpowiedziałem.

– Słyszałem, że będą ćwiczenia z budowania tratwy. Może się urwiemy tratwą w siną dal, co?

– Byle z dala od tych idiotycznych banerów z hasłami w stylu: „Together we shine!”

Nie chciałem jechać

Na tyłach autobusu ktoś już otwierał piwo, mimo że była dziesiąta rano. Kierowniczka działu marketingu śmiała się zbyt głośno z żartu, który nie zasługiwał nawet na uśmiech politowania. Autobus mknął przez mazurskie pola, a ja coraz bardziej miałem wrażenie, że jadę na kolonie dla dorosłych z syndromem wypalenia.

Zaczęło się od kajaków. Bo przecież co lepiej integruje ludzi niż siedzenie w plastikowym korycie i próby niezalania kolegi z działu finansów? Wcisnęli nas w kamizelki, które jeszcze pachniały wilgocią po poprzedniej grupie, dali pagaje do ręki i wypchnęli na wodę z uśmiechami jak z reklamy pasty do zębów.

Mój partner w kajaku, Kamil z logistyki, od początku przyjął strategię: „ty wiosłuj, ja się rozglądam”. W milczeniu machałem wiosłem, czując, jak w rękach narasta zmęczenie i niechęć. Pomiędzy drzewami majaczyła grupa kolejnych kajakarzy, a prowadzący w żółtej czapce krzyczał coś o „spójnej pracy zespołowej”.

Była inna

Po powrocie z wodnej wyprawy czekały nas „ćwiczenia team buildingowe”. Prowadzący, człowiek z entuzjazmem przekraczającym granice rozsądku, wręczył nam kolorowe kartki i polecił zbudować „most zaufania” z patyków i sznurka.

Staliśmy w grupach, jakby ktoś nas skazał na przedszkolne zajęcia w ramach resocjalizacji. Moja grupa składała się z kilku osób, których imion nie zapamiętałem, i dziewczyny z HR, którą zauważyłem pierwszy raz dopiero teraz. Miała wiązane buty za kostkę i najspokojniejszy wyraz twarzy, jaki widziałem od rana.

– Więc… patyki, sznurek i nadzieja – powiedziała, patrząc na mnie bez cienia ironii, ale też bez entuzjazmu. – Brzmi jak metafora życia w korporacji.

Uśmiechnąłem się mimowolnie. Jej ton był dokładnie tym, czego potrzebowałem – bez napinki, bez tej teatralnej radości, którą mieli na twarzach inni.

– Brakuje jeszcze prezentacji końcowej z wykresami. Może zrobimy to w Excelu? – zaproponowałem, podając jej kawałek sznurka.

– Wtedy na pewno ktoś z zarządu się wzruszy – odpowiedziała. – Ale wiesz, oni lubią bardziej kolorowe rzeczy. Może zrobimy do tego prezentację w Power Pointcie z przejściami typu „przenikanie”?

Chciałem się wykręcić

Zauważyłem, że nie tylko mówiła podobnym językiem jak ja, ale też wyglądała na kogoś, kto dokładnie tak samo jak ja utknął w świecie, którego nie lubi, ale nie ma pomysłu, jak się z niego wydostać. Wspólnie budowaliśmy nasz absurdalny most, udając przed sobą, że to cokolwiek znaczy. Kiedy nasza konstrukcja wreszcie się zawaliła – ku zadowoleniu prowadzącego, bo „porażka też jest doświadczeniem” – spojrzeliśmy na siebie z takim samym wyrazem ulgi.

– Jeśli to jest ta słynna synergia, to ja się wypisuję – mruknąłem.

– Ja się chyba nigdy nie zapisałam – odparła i związała włosy w niedbały kucyk.

W głowie miałem jedną myśl: po raz pierwszy od dawna znalazłem kogoś, kto też widzi to wszystko na trzeźwo.

Nie wiem, kto pierwszy rzucił pomysł, że zgubiliśmy torbę. Możliwe, że to była Kasia. W każdym razie, kiedy prowadzący poprosił nas o zebranie się na kolejne ćwiczenie z mapą i kompasem, znowu „w duchu współpracy”, odsunęliśmy się od grupy pod pretekstem poszukiwań torby i bez większego pośpiechu skręciliśmy w stronę lasu.

Znaleźliśmy wspólny język

Szliśmy przez chwilę w milczeniu, nie patrząc na siebie. Przedzieraliśmy się przez wysokie trawy, aż dźwięki głosów z polany ucichły. Dopiero wtedy Kasia spojrzała na mnie z ukosa.

– Nie boisz się, że nas potem publicznie rozliczą z tego, że nie zintegrowaliśmy się wystarczająco?

– Wtedy powiem, że pogubiłem się w strukturach zespołu. Albo w życiu.

Parsknęła cicho, ale nie odpowiedziała. Szliśmy dalej w głąb lasu. Ścieżki nie było. Mijaliśmy drzewa, krzaki, przez które trzeba było się przeciskać, i pachniało tak, jak nie pachniało nic w Warszawie – wilgocią, igliwiem, czymś prawdziwym. Usiedliśmy na powalonym pniu.

– Też masz czasem wrażenie, że wszyscy udają? – zapytała nagle. – Jakbyśmy grali w jakąś zbiorową grę, tylko nikt nie pamiętał zasad.

– Cały czas. Rano zakładam bluzę firmową, uśmiecham się do ludzi, z którymi nie mam nic wspólnego, i mówię: „jak minął weekend?”, choć ani mnie to nie obchodzi, ani nie wiem, co odpowiedzieć, gdy ktoś mnie zapyta o to samo.

– A potem są jeszcze te wszystkie „jak się masz” i „super prezentacja”, choć wiadomo, że nikt jej nie oglądał.

Zbliżyliśmy się

Rozmawialiśmy długo. O tym, że w pracy nikt nie mówi tego, co myśli i każdy ma jakąś rolę do odegrania, a jedyne, co naprawdę się liczy, to żeby się nie wychylać. Kasia powiedziała, że w HR-ze jest trochę jak w teatrze. Wszyscy ją lubią, bo jest „miła” i „łatwa w kontakcie”, a ona w środku czasem czuje, że nikogo nie obchodzi, jaka naprawdę jest.

Dziwne, ale po tych dwóch godzinach w lesie czułem się lżej niż przez ostatnie pół roku. Wymieniliśmy się numerami. Bez żadnego podtekstu, ot tak, na wypadek, gdyby jeszcze kiedyś przyszła ochota uciec w las. Pocałunku nie było – i dobrze. Była tylko ta chwila, w której czułem, że coś się może wydarzyć – ale jeszcze nie teraz.

W drodze powrotnej do Warszawy pisaliśmy do siebie. O tym, że kanapka z serem była podejrzanie twarda. Że prowadzący wyglądał na zranionego naszym zniknięciem. Nic wielkiego, ale każde zdanie miało w sobie coś więcej – coś jak cisza, która nie przeszkadza.

Po prostu zniknęła

Minął tydzień. Pisała coraz rzadziej. Potem odpowiedzi były coraz krótsze. Aż w końcu przyszedł ten jeden konkretny SMS: „Dostałam awans. Przenoszą mnie do oddziału w Gdańsku. Sporo zmian, nie wiem, jak to ogarnąć”. Przeczytałem wiadomość kilka razy. W końcu zadzwoniłem. Odebrała, ale jej głos był jak przez szybę.

– Gratuluję – powiedziałem. – Serio, to dobra wiadomość.

– Tak. Tylko wszystko się teraz przetasowuje. Nowy zespół, nowe miasto. Trochę mnie to przygniotło.

– Może spotkamy się zanim wyjedziesz?

Zawahała się.

– Nie wiem, Marek. To nie tak, że nie chcę… Po prostu teraz wszystko się zmienia.

Rozmowa nie trwała długo. Była uprzejma, spokojna, jakby chciała wszystko załatwić taktownie. Na koniec powiedziała: „Powodzenia” i rozłączyła się.

Zostałem z telefonem w ręku, jakby jeszcze coś miało się wydarzyć. Ale nic się nie działo. W pracy było jeszcze ciszej niż zwykle. Te same rozmowy, te same kalendarze. Tylko ja miałem poczucie, że zniknęło coś, co przez chwilę dawało mi powietrze.

Marek, 38 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama