Reklama

Zbliżała się Wielkanoc. Pachniało świeżo upieczonym mazurkiem, w wazonie stały bazie, a ja – jak co roku – rzuciłam się w wir świątecznych porządków. Miałam wolne kilka dni przed świętami, więc wszystko chciałam mieć zrobione na tip-top. Podczas mycia okien zatrzymałam wzrok na mieszkaniu naprzeciwko – tym należącym do pana Stefana. Starszy, cichy sąsiad, który od śmierci żony unikał ludzi, coraz rzadziej wychodził z domu. Coś mnie tknęło. Może to przez ten przedświąteczny nastrój, a może przez jego puste okna, matowe i zaniedbane. Wytarłam ręce o fartuch, chwyciłam drabinę… i zapukałam.

Reklama

Przedświąteczne porządki i jedno spojrzenie

Nie znałam pana Stefana dobrze. Mijaliśmy się czasem na klatce, raz powiedziałam mu „dzień dobry” i coś odburknął pod nosem. Mieszkał dwa piętra wyżej, samotny, odkąd kilka lat temu zmarła jego żona. Pamiętam, że wtedy cała klatka pachniała goździkami i kadzidłem – żegnała ją chyba cała parafia. Od tamtej pory pan Stefan jakby zgasł. Nawet nie tyle się zestarzał, co skurczył – chodził coraz wolniej, patrzył coraz niżej. Wiedziałam, że nie ma dzieci. Przynajmniej nigdy nie widziałam, żeby ktoś go odwiedzał. Czasem w niedzielę znikał na godzinę, pewnie do kościoła. Poza tym – cisza. Nie było słychać telewizora, radia, żadnych rozmów. A jego okna… Brudne. Tak brudne, że aż mnie tknęło.

Stałam wtedy na drabinie, przecierałam szybę w swoim dużym pokoju i patrzyłam, jak w jego oknie odbija się zachodzące słońce. I zamiast światła – matowa szarość. Jakby ktoś przysłonił je mleczną folią. Pomyślałam, że nie tak powinny wyglądać okna w święta. I zanim zdążyłam się dobrze zastanowić, już wkładałam do wiadra drugą ściereczkę i wzięłam zapas płynu do szyb.

Zastukałam trzy razy, dość mocno. Drzwi otworzyły się po chwili. W progu stanął on – zaskoczony, w swetrze z wytartymi łokciami i szlafrokowym pasem przewiązanym niedbale w talii.

– Dzień dobry, panie Stefanie. To może zabrzmieć dziwnie… ale chciałabym panu umyć okna – wypaliłam.

Zamarł. Patrzył na mnie przez długą chwilę, jakby próbował rozgryźć, czy to jakiś żart.

– Dlaczego? – spytał w końcu, cicho.

– Bo święta. I sąsiadom trzeba pomagać – odpowiedziałam, z uśmiechem.

Nieśmiały gest dobrej woli

Nie odpowiedział od razu. Tylko cofnął się lekko, jakby chciał zrobić mi miejsce, ale sam jeszcze nie był pewien, czy to dobry pomysł. Spojrzał na moje wiadro, potem znowu na mnie. Jego twarz była zniszczona, ale nie odstraszała. Przeciwnie – było w niej coś łagodnego. Może to przez te siwe, nieco za długie brwi, które drgały lekko, gdy myślał.

– Wejdź pani… skoro już się pani tak uparła – mruknął w końcu, odwracając się powoli.

Weszłam. W mieszkaniu pachniało kurzem i starymi książkami. Firanki były ciężkie, żółte od dymu papierosowego – choć nie wiedziałam, że w ogóle pali. Na stole obrus, jakby po świętach – połowicznie uprasowany, z lekko wystającym brzegiem. Obok kubek z herbatą, już wystygłą.

– Te w dużym pokoju są najgorsze – powiedział, jakby chciał mnie zniechęcić. – Raz próbowałem się do nich dobrać, ale... nie ta równowaga.

Ja się nie boję wysokości – odpowiedziałam. – Mam dobrą drabinę.

Zabrałam się do pracy. On najpierw stał, patrzył, potem poszedł po drugi kubek i zaparzył herbatę. Siedział przy stole, obserwując, jak szoruję szyby, jak zsuwam firanki i je składam. Nie mówił dużo. Tylko raz, cicho, rzucił:

Dawno nikt tu nie był.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Więc tylko się uśmiechnęłam. Kiedy skończyłam, okna błyszczały. Widać było odbicie sąsiedniego bloku, jak w lustrze.

– Teraz będzie lepiej widać świat – powiedziałam.

On skinął głową. Ale spojrzenie miał gdzieś dalej niż na okno.

Wizyta z niespodzianką

Następnego dnia chciałam tylko zostawić ciasto. Upiekłam drożdżową babkę z rodzynkami – taką klasyczną, jaką robiła moja babcia. Pomyślałam, że pan Stefan pewnie nie będzie miał nic słodkiego na święta. Zapukałam delikatnie, licząc, że może nie otworzy, może nie będzie miał ochoty. Ale otworzył od razu. Jakby czekał.

– O… pani znowu – powiedział, próbując brzmieć neutralnie, ale w jego oczach mignęło coś na kształt ulgi.

– Babka – wyciągnęłam zawiniątko. – Domowa. Proszę spróbować.

Chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował i po prostu zaprosił mnie gestem do środka. Tym razem w mieszkaniu było jakby… jaśniej. Może przez te umyte okna, a może przez to, że na stole paliła się świeczka. Herbata już parowała w kubkach. Dwa. Jakby przewidział.

– Zastanawiałem się… czy pani wróci – przyznał nagle, nie patrząc mi w oczy.

– Wróciłam – odpowiedziałam z uśmiechem i zdjęłam płaszcz. – I nie ostatni raz, jeśli pan pozwoli.

Zjedliśmy po kawałku babki. On jadł powoli, z uwagą, jakby każdy kęs był wydarzeniem. Opowiedział mi, że kiedyś piekła taką jego żona, ale bez rodzynek, bo miał uczulenie. Teraz już nie miał – może organizm zapomniał.

– A może po prostu nie ma już komu pamiętać – rzucił smutno, nieco zbyt głośno.

Milczałam przez chwilę. Potem zapytałam o książki na półkach, a on rozgadał się, pierwszy raz naprawdę. O literaturze, o historii. O tym, jak uczył kiedyś w technikum. Nagle wydał mi się kimś zupełnie innym. Nie samotnym starcem.

Nie spodziewałam się takiej tajemnicy

W kolejnych dniach wpadałam do pana Stefana niemal codziennie. Czasem z ciastem, czasem z zupą w słoiku, a raz przyniosłam nawet bukiet żonkili. Mówił, że nie ma gdzie ich wstawić, ale zaraz wyjął szklankę i ustawił ją na parapecie. Żółte kwiaty wyglądały tam tak nie na miejscu, że aż pięknie. Któregoś dnia, gdy znów siedzieliśmy przy herbacie, zauważyłam stary album leżący częściowo pod stertą gazet. Wyciągnęłam go bez pytania, jakby to było coś oczywistego.

– Nie ma tam nic ciekawego – mruknął.

Ale nie zabrał go. Zaczęłam przekładać strony. Czarno-białe zdjęcia, starannie podpisane. Na jednym młody pan Stefan z wąsem, obok kobieta o spokojnej twarzy i dużych oczach. W ręku trzymała noworodka.

– To moja żona, Helena. A to nasz syn – powiedział cicho.

Zamarłam. Syn?

– Miał pan dziecko?

– Mieliśmy – odpowiedział spokojnie. – Ale on… zginął. W wypadku samochodowym. Jak miał siedemnaście lat.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Zamknęłam album i trzymałam go przez chwilę na kolanach, jakby był zbyt ciężki, by go odłożyć.

– Przepraszam, nie powinnam… – zaczęłam.

– Nie. Dobrze, że pani zobaczyła. Ludzie myślą, że jestem starym dziwakiem. A ja po prostu kiedyś miałem wszystko. Żonę, syna, dom pełen głosów. Teraz mam ciszę.

Nie patrzył na mnie. Patrzył przez świeżo umyte okno. Ale tego dnia poczułam, że coś się w nim otworzyło. I nie tylko w nim.

Prawda, której się nie spodziewałam

W Wielką Sobotę, tuż po poświęceniu koszyczka, zajrzałam do pana Stefana z mazurkiem i życzeniami. Uśmiechnął się na mój widok, a potem – ku mojemu zaskoczeniu – wręczył mi mały pakunek owinięty w szary papier.

– Nie wypada się nie odwzajemnić… – powiedział, lekko zawstydzony.

W środku był porcelanowy aniołek. Ręcznie malowany, z delikatnymi rysami. Z tyłu widniała data – 1993.

To był prezent na chrzest mojego syna – wyjaśnił. – Chciałem, żeby go chronił. Po jego śmierci leżał w szafce przez lata. Ale… pani też jest aniołem. Tylko takim trochę zamaszystym. Z mopem zamiast skrzydeł.

Zaśmialiśmy się oboje. Poczułam, że ściska mnie w gardle.

– Panie Stefanie, nie mogę tego przyjąć…

– Możesz. Bo wreszcie ktoś do mnie zagląda nie tylko po to, żeby sprawdzić, czy jeszcze żyję. Tylko tak… po ludzku. Dziękuję ci za to.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Usiadłam obok. Przez chwilę nie mówiliśmy nic. A potem on wyjął starą kartkę pocztową.

– Gdyby mój syn żył, miałby dziś czterdzieści siedem lat. Może też byłby sam. Może ktoś by mu zapukał do drzwi z oknami do umycia. I może coś by się odmieniło.

W Wielkanoc po raz pierwszy od lat wyszedł z domu. Przyszedł do mnie na śniadanie. Moja mama była wzruszona, dzieci nieśmiało zadawały mu pytania. A on... promieniał. Jakby ktoś otworzył w nim okno.

Coś więcej niż wdzięczność

Minęło kilka tygodni. Wiosna rozkręciła się na dobre. Pan Stefan, dotąd niemal niewidzialny, zaczął wychodzić częściej – raz widziałam go, jak pomagał sąsiadce z parteru wnosić zakupy, innym razem zagadywał dzieci na podwórku. Ktoś rzucił, że „chyba się mu poprawiło”. I rzeczywiście – poprawiło się. Choć nie o zdrowie tu chodziło, ale o coś znacznie ważniejszego. O ludzi. Któregoś dnia wróciłam z pracy i znalazłam w skrzynce list. Zwykła koperta, bez znaczka. W środku kartka wyrwana z notesu. Napisana starannym, lekko drżącym pismem.

Dziękuję, że nie przestraszyłaś się mojej ciszy. Że przyszłaś wtedy, gdy ja sam już nie potrafiłem o nic poprosić. Dzięki tobie uwierzyłem, że jeszcze można otworzyć komuś drzwi i nie żałować. Że nawet jeśli ktoś zgasł, można mu na nowo zapalić światło. Życzę ci, żebyś nigdy tego światła nie zgubiła. Twój sąsiad – Stefan.

Usiadłam z tą kartką na kuchennym krześle i płakałam. Nie ze smutku. Z tego ciepłego wzruszenia, które czasem człowieka dopada, kiedy się nie spodziewa. Nie zrobiłam nic wielkiego. Umyłam komuś okna. Zostawiłam babkę. Przyszłam posiedzieć przy herbacie. Ale dla pana Stefana to było wszystko.

I wtedy zrozumiałam coś jeszcze – że czasem największe cuda dzieją się wtedy, gdy nie mamy żadnych wielkich planów. Gdy po prostu robimy coś z dobroci serca. I w zamian dostajemy coś, czego nie da się kupić. Człowieka, który znów chce żyć. Aniołka trzymam do dziś na półce. Patrzę na niego i wiem, że to była najpiękniejsza świąteczna niespodzianka, jaką mogłam dostać.

Ewelina, 39 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama