Reklama

Mój mąż dostał z firmy nowe auto. Piękne. Terenowe. Po prostu – bajka. Hyundai coś tam – nie za bardzo się znam na autach, ale akurat to wyjątkowo przypadło mi do gustu. Mężczyźni oceniają samochód po liczbie koni mechanicznych i parametrach technicznych. Kobiety po kolorze, tapicerce, tym, czy jest dużo miejsca na nogi i czy się wygodnie siedzi. A czasami też po tym, czy się wygodnie leży – zależy od okoliczności.

Reklama

Raj na ziemi

W każdym razie mąż zaplanował nam wspólny wypad za miasto w niedzielę. Mieliśmy odwiedzić naszą ulubioną knajpkę, która znajdowała się trzydzieści kilometrów od miasta; najkrótszy dojazd do niej wiódł drogą przez las, co zwłaszcza w czasie wiosennych roztopów stwarzało pewien problem...

– Ale nie wtedy, gdy ma się auto z napędem na cztery koła – skomentował moje obiekcje małżonek, puszczając do mnie oko.

Zgodziłam się zatem bez dalszego szukania dziury w całym; on miał ochotę na tamtejsze regionalne potrawy, a ja – na serwowane tam nalewki własnego wyrobu, podawane do każdego posiłku i między posiłkami także.

Spędziliśmy miły wieczór. Michał nie pił, ja kosztowałam za dwoje. Z kolei nie jadłam zbyt wiele, bo jestem na wiecznej diecie, za to on wcinał, aż mu się uszy trzęsły. On się najadł, ja się… nieco wstawiłam i byłam w doskonałym nastroju. Do tego stopnia, aby wypróbować owe „miejsca do leżenia” w jego samochodzie. Zasugerowałam to w drodze powrotnej, a małżonek zachował się jak prawdziwy mężczyzna. Bez chwili zastanowienia skręcił w las i nie zważając na to, że poza ubitym traktem teren mógł być rozmokły i grząski, wbił się między dwa pokaźne drzewa, rozkręcił na maksa ogrzewanie, a potem wziął się za rozkręcanie mnie. I nie powiem, poszło mu całkiem nieźle…

Zobacz także

Było bardzo romantycznie; wokół nas ciemny las, deszczyk leciutko siąpił i uderzał w dach, a w środku auta cieplutko i milutko. Raj na ziemi. Przez okrągłą godzinę. A potem zaczęły się schody...

Zabrałeś mnie na przejażdżkę, nie na biegun północny

Siedziałam rozmarzona na przednim siedzeniu, kręcąc lok na palcu.

– Czemu nie jedziemy? – zapytałam.

– Właśnie nie wiem… – Michał był skonsternowany. – Chyba coś nawaliło w aucie…

– Niemożliwe – zaśmiałam się. – Przecież to nowy wóz. Ruszajmy, bo zaczynam się nudzić i trochę marznę. Ogrzewanie wyłączyłeś? Już mi się nie należy? – zachichotałam.

Ale małżonkowi nie było do śmiechu.

– Kiedy nie chce odpalić. Chyba z akumulatorem coś nie tak. Może się wyczerpał przez to ogrzewanie włączone i radio? – zastanawiał się głośno.

– Michał, proszę, nie osłabiaj mnie! – jęknęłam teatralnie. – Do domu, proszę. A konkretnie, do dużego pokoju…

– No, mówię przecież, że nie odpala! – krzyknął poirytowany.

– To zrób coś.

Posapując pod nosem, wysiadł z auta, zapadając się w zimne błoto aż po kolana. Klnąc, dotarł do maski, otworzył ją, a po chwili zatrzasnął z hukiem i wtarabanił się z powrotem do auta.

– I co? – zapytałam z nadzieją.

– I nic… – odrzekł krótko. – Tam w środku wszystko jest jakby w jednym kawałku, nawet nie wiem, gdzie jest ten cholerny akumulator…

Przez chwilę jeszcze walczył ze stacyjką, ale nic to nie dało – auto umarło.

– No, to jesteśmy w czarnej… – nie dokończył.

Zaczyna być zimno – pisnęłam cicho.

– To włóż coś na siebie – doradził.

– Słuchaj, zabrałeś mnie na przejażdżkę do restauracji, nie na biegun północny – odcięłam się. – Nie mam nic więcej ponad to, co na sobie. – A miałam krótkie sztuczne futerko i kusą kieckę. Futerko zresztą zaraz zapięłam, żeby mi ciepło nie uciekało.

– Dzwonię po pomoc drogową.

Nie maluchem, tylko mózgiem

Niestety komórka nie miała zasięgu, co mnie niespecjalnie zdziwiło; w końcu znajdowaliśmy się prawie w środku lasu, jakieś dziesięć kilometrów od najbliższej cywilizacji i najbliższej stacji przekaźnikowej. Czyli… klapa. A w dodatku zaczynało robić się naprawdę zimno i nic nie działało.

Humor mi się zepsuł. Deszcz lał. Jednak marsz po ciemku do najbliższej w miarę uczęszczanej drogi mógł być naszym jedynym wyjściem i już miałam to powiedzieć głośno, gdy nagle Michał złapał mnie za rękę i położył palec na ustach. Usłyszałam warkot silnika. Obejrzałam się za siebie; gdzieś tam daleko, prawie na skraju pola widzenia dostrzegłam światła.

– Jedzie rycerz na białym koniu – westchnęłam z ulgą. – I mnie uratuje…

– Nas, kochanie, nas – poprawił mnie Michał i wysiadł, a ja zaraz po nim.

Wyszliśmy na środek leśnej drogi i z napięciem czekaliśmy na ratunek. I ratunek nadszedł. A raczej – nadjechał… Przez strugi wody przedzierał się ku nam jakiś maleńki samochodzik. Kiedy znaleźliśmy się w zasięgu jego świateł, usłyszeliśmy dźwięk klaksonu, a potem tuż przed nami zatrzymał się stary jak świat mały fiat. A ze środka wyszedł „rycerz”… Miał na oko z siedemdziesiąt lat. Grubawy, zarośnięty, rumiany na twarzy dziadziuś, w kufajce, czapce uszatce i ze strasznie śmierdzącym skrętem w ustach. Ale – to policzyłam mu na plus – uśmiechnięty od ucha do ucha.

– A co to się stało? – zapytał bez cienia złośliwości.

– Bo widzi pan… – Michał zaczął objaśniać ze szczegółami, choć pewne elementy, nieistotne dla sprawy, pominął dyskretnym milczeniem.

Starszy pan ciągle się uśmiechał, a kiedy mój mąż skończył opowiadać, ze zrozumieniem pokiwał głową.

– W błoto głębokie wjechał, motor nagrzany, chyba się woda dostała pod maskę, coś zamokło i klops – zawyrokował.

– Podwiezie nas pan do miasta?

– E, tam… – machnął lekceważąco ręką. – Zaraz go wyciągniemy. – Ruchem brody wskazał naszego hyundaia.

– Jak? Dwutonowe auto chce pan maluchem wyciągnąć? – zdziwił się Michał.

– Nie maluchem, tylko mózgiem.

– Starszy pan zaśmiał się dobrodusznie. – I odrobiną sprzętu specjalistycznego… – z wyraźną lubością wypowiedział ostatnie dwa słowa. – Ale najpierw zajmiemy się panią – zwrócił się do mnie. – Zapraszam do ciepełka.

Trzeba będzie doposażyć wóz

W jego samochodzie śmierdziało machorką, ale faktycznie było ciepło i przytulnie. Owszem, mało miejsca na nogi, ale ogrzewanie działało pełną parą. Wcisnęłam się na przednie siedzenie i już po chwili przestałam się trząść. Mężczyzna usiadł za kierownicą, wrzucił bieg i z wielką wprawą, godną Kubicy, zajechał równolegle do naszego pojazdu. Za chwilę już podłączał dwoma kablami swój akumulator do naszego – choć nie wiem, jak on go znalazł, skoro Michał nie umiał. Chwilę potem silnik naszej terenówki zaskoczył, ale auto nie dało rady wyjechać o własnych siłach. I znów staruszek wykazał się sprytem i doświadczeniem, a także odpowiednimi zasobami „specjalistycznego sprzętu”.

Z małego bagażnika wyjął dwie saperki, siekierkę, łańcuchy i jakieś długie rzemienne pasy. Wkrótce mój małżonek pracowicie machał saperką, a nasz rycerz ruszył w las i wrócił z pękiem świeżo uciętych gałęzi. Pomógł Markowi odkopywać przód samochodu, wspólnie ułożyli dywanik z chrustu, po czym zaczęli instalować na tylnych kołach łańcuchy. Całość wyglądała nieco topornie, ale zanim się zorientowałam, już było po sprawie. Michał wyjechał na leśną drogę; łańcuchy, o dziwo, wytrzymały – choć były raczej na śnieg, nie na błoto – a podściółka z gałęzi zapewniła odpowiednie oparcie dla przednich kół.

Przesiadłam się do naszego „wozu terenowego”, który okazał się zupełnie nieodporny na nieprzewidziane wpadki i wypadki. Staruszek pomachał nam ręką przez otwarte okienko, jego samochodzik kaszlnął, stęknął i ruszył, powoli nabierając rozpędu. A my, cudownie ocaleni, pojechaliśmy w swoją stronę. Ale…

– Wiesz co? Trzeba będzie doposażyć nasz nowy wóz – powiedziałam cierpko.

– Tak. – Michał energicznie kiwnął głową. – W saperkę, siekierkę i różne takie…

– No i w mózg – uśmiechnęłam się złośliwie.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama