Reklama

Nie pamiętałam dokładnie, kiedy przestałam nazywać ten dom „naszym”. Może wtedy, gdy z balkonu zniknęły stare kapcie Artura. A może dopiero wtedy, gdy Szymon, nasz dwunastoletni syn, po raz pierwszy powiedział do mnie „u taty to...”. Nieważne. Pewne było tylko to, że teraz to był mój dom – z jasną kuchnią, stosem książek na parapecie i ciągle nie do końca pomalowaną ścianą w przedpokoju. Uczyłam języka polskiego w liceum. Ludzie mówili, że byłam spokojna. I rzeczywiście – nie krzyczałam, nie rzucałam talerzami, nie trzaskałam drzwiami. Może dlatego tak trudno było mi poradzić sobie z rozwodem. Bo nie pasowałam do krzyków, do kłótni o alimenty i do sprawozdań z terapii małżeńskiej.

Reklama

Po rozwodzie Szymon został ze mną. Artur widywał się z nim co drugi weekend – w swoim nowym mieszkaniu z białą sofą, nową partnerką i systemem nagród. „Za piątkę z matematyki stówka, za porządek w pokoju lody w galerii”. Tak to u niego działało. Artur wierzył w motywację zewnętrzną. Ja – w coś zupełnie innego. W rozmowy. W czułość. W słuchanie, które nie kończyło się pytaniem: „To co za to dostanę?”

Szymon był chłopcem delikatnym, trochę zamkniętym w sobie. Lubił planszówki, wymyślał całe światy z bohaterami, których potem rysował na kartkach. Kiedyś opowiadał mi wszystko – co się działo w szkole, co powiedział kolega z ławki, jaki miał sen. Ale odkąd zaczął dostawać pieniądze za oceny, milczał. Po szkole zamykał się w pokoju.

– Jak poszło? – pytałam.

– Normalnie – odpowiadał i już wiedziałam, że to koniec rozmowy.

Bywało, że wątpiłam. Może też powinnam zacząć płacić mu za oceny? Może tak byłoby prościej? Ale potem przypominałam sobie te nasze wieczorne rozmowy, kiedy uczyłam go, że warto mówić prawdę, nawet jeśli nie jest wygodna. Że warto być sobą. I trzymałam się tego. Choć z każdym tygodniem było coraz trudniej.

Nie mogłam dać mu zapomnieć

Artur przywiózł Szymona w niedzielny wieczór. Było już ciemno, śnieg zalegał na krawężnikach, a chłopak wlókł za sobą torbę tak, jakby ważyła pół tony. Wysiadłam z samochodu i podeszłam do nich. Artur był w dobrym humorze, z tym swoim nienaruszalnym uśmiechem, który pojawiał się zawsze, gdy był przekonany, że robi coś świetnie.

– Miał świetny weekend – rzucił zadowolony. – Graliśmy w squasha, wpadliśmy na burgera... No i oczywiście, pogadaliśmy o planach na świadectwo.

Szymon spojrzał gdzieś w bok. Udawał, że nie słyszy. Ja natomiast wyprostowałam się i spojrzałam Arturowi prosto w oczy.

– Jakie znowu plany?

– No jak to? – zdziwił się, jakby mówił o czymś oczywistym. – Umówiliśmy się, że jak będzie pasek, to dostanie stówkę. Motywacja, Bożena. Pracujesz – zarabiasz. Życie.

– On nie jest chomikiem w labiryncie, żebyś mu rzucał nagrody – odpowiedziałam spokojnie, ale wewnątrz gotowało się we mnie. Miałam ochotę potrząsnąć nim, oblać zimną wodą, zrobić cokolwiek, żeby zrozumiał.

– Dzieci tak działają. Nie przesadzaj. Chcesz, żeby się starał czy nie?

Nie odpowiedziałam. Otworzyłam drzwi klatki i puściłam Szymona przodem. Ruszył bez słowa, nie oglądając się za siebie. Artur jeszcze przez chwilę stał obok mnie.

– Bożena, nie bądź taka zasadnicza. Trochę pragmatyzmu, by ci nie zaszkodziło – rzucił, zanim wrócił do samochodu.

Wróciłam do mieszkania z ciężarem w piersi. Wiedziałam, że nie przekonam Artura. Dla niego wszystko miało swoją cenę. Uważał, że skoro świat działa na zasadzie zapłaty, to wychowanie też może. Tylko że Szymon to nie był projekt do zrealizowania. To był żywy człowiek. Mój syn. A ja chciałam, żeby umiał coś zrobić nie dlatego, że za to dostanie pieniądze, ale dlatego, że będzie wiedział, że warto. Usiadłam na kanapie, a potem długo patrzyłam w ciemne okno. Wiedziałam, że z tym systemem nie wygram. Ale mogłam zrobić jedno. Być obok. I nie dać mu zapomnieć, że nie na wszystko trzeba zasługiwać.

Zaczynał się ode mnie oddalać

– Jak poszła klasówka z historii? – zapytałam przy kolacji. Podałam mu kromkę chleba z masłem i rzodkiewką, którą zawsze lubił.

– Normalnie – odpowiedział, nie podnosząc wzroku znad talerza.

– Normalnie to znaczy jak?

Nie wiem. Daj spokój – mruknął i zaczął grzebać widelcem w jajku na twardo.

Odłożyłam nóż. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole. Ciepłe światło z żyrandola nie zmieniało faktu, że między nami rozciągała się jakaś nowa, niewidzialna granica. Jeszcze parę miesięcy temu sam z siebie opowiadał, że nauczycielka geografii się jąka, że kolega z ławki zjadł pająka za zakład, że historia o Mieszku była ciekawsza niż myślał. Teraz odpowiadał jak ktoś, kto boi się powiedzieć jedno słowo za dużo.

– Synu, wiesz, że nie pytam, żeby cię kontrolować, prawda?

Wzruszył ramionami. Wydawało się, że nie chce mnie skrzywdzić tą obojętnością, ale nie potrafił jej powstrzymać.

– Jeśli coś cię martwi, to możesz mi powiedzieć. Cokolwiek. Nie musisz być zawsze najlepszy.

Podniósł wzrok, ale tylko na sekundę.

– Wiem. Naprawdę.

Ale nie mówił. A ja wiedziałam, że coś go gryzło. Nie chodziło tylko o test z historii. To było coś więcej – jakby bał się, że nie spełni czyichś oczekiwań. Że zawiedzie. Tylko kogo? Ojca? Siebie? Mnie? Kiedy skończyliśmy jeść, zmyłam talerze. Szymon poszedł do pokoju i zamknął drzwi. Zawsze to robił – bez trzaskania, ale z jakimś wyraźnym sygnałem, że nie należy mu przeszkadzać. Usiadłam w salonie z herbatą i próbowałam czytać, ale po dwóch stronach odłożyłam książkę. Wpatrywałam się w ścianę i czułam rosnący niepokój. Nie chodziło o oceny. Chodziło o to, że zaczynał się ode mnie oddalać. A ja nie wiedziałam, jak go zatrzymać.

Nie zapytał, czy się gniewam

Wywiadówka w podstawówce nie różniła się wiele od tych, które pamiętałam z własnego dzieciństwa. Zapach pasty do podłóg, szuranie krzesełek, kartki przyczepione pinezkami do korkowej tablicy. Usiadłam w ławce Szymona. Wciąż miał ten zwyczaj rysować esy-floresy w rogu zeszytu – poznałam jego charakterystyczne zawijasy na kartce, którą zostawił na pulpicie. Jego wychowawczyni, pani Jolanta, była kobietą z krótkimi włosami i cierpliwym głosem. Zaczęła od ogólników, potem przeszła do konkretnych uczniów.

– I jeszcze jedna sprawa – dodała po chwili ciszy. – Dotyczy Szymona Lewickiego.

Poczułam, jak napinam się w środku. Zerknęłam na nią z uwagą, a ona zawahała się na moment.

– Pani syn został przyłapany na ściąganiu podczas klasówki z matematyki. Powiedział coś... niepokojącego.

Serce zaczęło mi bić szybciej.

– Powiedz iał, że musi mieć piątkę, bo „dostaje za to kasę”.

W klasie zrobiło się cicho. Kilka matek spojrzało na mnie, ale udawały, że nie patrzą. Nauczycielka mówiła dalej, spokojnie, ale jakby ostrożnie.

– Rozumiem, że każdy dom ma swoje zasady. Ale chcemy wspierać uczniów, nie budować w nich lęk przed porażką. Może warto o tym porozmawiać w domu.

Kiwnęłam głową. Nic nie powiedziałam. Nawet nie wiem, czy mogłabym. Po wyjściu z sali długo stałam na korytarzu, zanim ruszyłam do szatni. Śnieg znowu zaczął prószyć, kiedy wychodziliśmy ze szkoły. Szymon szedł krok za mną, z opuszczoną głową, jakby spodziewał się jakiejś kary, której nie umiał sobie nawet wyobrazić. Ale ja nie krzyczałam. Nie komentowałam. Po prostu szliśmy razem, w milczeniu, do domu. W mieszkaniu zdjął buty i poszedł do pokoju. Nie zapytał, czy zrobiłam mu kolację. Nie zapytał, czy się gniewam. Zamknął drzwi, jak zawsze. Bez trzaskania. Bez słów.

Długo siedziałam w kuchni. Nie potrafiłam niczego zjeść. Kiedy zrobiło się już późno i w całym domu zapanowała cisza, zobaczyłam pod drzwiami jego pokoju smugę światła. Wzięłam kartkę i długopis. Napisałam tylko jedno zdanie. „Jestem z ciebie dumna, nawet bez piątek”. Wsunęłam ją powoli pod drzwi i poszłam spać, mając w sobie ciężar, którego nie umiałam nazwać.

Czułam, jak cały drży

Rano było cicho. Nie słyszałam, żeby Szymon krzątał się w łazience, nie słyszałam też, żeby otwierał szafę. Leżałam w łóżku, patrząc w sufit, próbując nie wyobrażać sobie najgorszego. Zawsze budził się pierwszy. Zawsze był gotowy do szkoły, zanim zdążyłam nalać mleko do płatków. Tym razem – nic. Już miałam wstać, kiedy usłyszałam ciche skrzypnięcie drzwi jego pokoju. Nie ruszyłam się. Nie chciałam, żeby poczuł się zmuszony do rozmowy. Chciałam tylko, żeby wiedział, że jestem. Wszedł do mojego pokoju powoli. Miał na sobie szarą bluzę, tę samą, którą nosił, kiedy potrzebował poczucia bezpieczeństwa. Przystanął przy łóżku, przez chwilę nie mówił nic. Potem po prostu usiadł obok mnie i wtulił się we mnie, jak wtedy, gdy miał sześć lat i śniły mu się wilki.

– Mamo...

– Wiem – odpowiedziałam, kładąc dłoń na jego plecach.

Nie potrzebowaliśmy więcej słów. Czułam, jak drży. Nie płakał, ale jego ciało mówiło wszystko. Przytuliłam go mocniej. W tej jednej chwili było wszystko, czego potrzebowałam. Nie szukał wyjaśnień, nie tłumaczył się. Przyszedł. A ja byłam. Nie wiem, ile tak siedzieliśmy. W końcu podniósł głowę, przetarł nos rękawem bluzy i wstał bez słowa. Poszedł do kuchni. Zaczęłam słyszeć dźwięki: odkręcanie kranu, miska uderzająca o blat. Robił sobie śniadanie. Usiadłam na brzegu łóżka. W głowie miałam tylko jedno – niech choć raz nie musi zasługiwać.

Nie wiedziałam, czy to wystarczy

Stałam przy oknie i patrzyłam, jak Szymon znika między blokami. Miał na sobie niebieską kurtkę, którą zawsze lekko podwijał na rękawach. Plecak wyglądał na ciężki, ale niósł go spokojnie, bez pośpiechu. Zatrzymał się jeszcze przy przejściu, spojrzał w prawo, potem w lewo. I przeszedł. Zostałam sama, z kubkiem ostygłej kawy w dłoniach. Pomyślałam, jak trudno było być rodzicem w takim świecie. W świecie, który uczył dzieci, że wszystko ma swoją cenę. Że wartość mierzy się w złotówkach, a nie w wysiłku czy uczuciach. Patrzyłam na syna i zastanawiałam się, ile jeszcze razy będę musiała przypominać mu, że nie musi być idealny, żeby był ważny.

Miałam w sobie obawę, ale też cień ulgi. Tego poranka nie zbudował żaden system nagród. Zbudowała go cisza, obecność, kartka z pięcioma słowami. Nie wiedziałam, czy to wystarczy. Nie miałam pewności, że uda mi się go uchronić przed światem, który mówił: „Jesteś tyle wart, ile twoja średnia”. Ale wiedziałam jedno – mogłam być. Być wtedy, gdy zawiedzie. Być wtedy, gdy się pomyli. I przypominać mu, że kocha się nie za coś. Tylko tak po prostu.

Bożena, 43 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama