Reklama

Leżałem w szpitalnej sali

Wokół mnie uwijało się mnóstwo osób – lekarze, pielęgniarki. I choć byłem nieprzytomny, patrzyłem na to wszystko z góry…

Reklama

Ocknąłem się tak samo nagle, jak przedtem runąłem w objęcia nieprzytomności. Otworzyłem oczy i zobaczyłem białą płaszczyznę. Nie musiałem się zastanawiać, gdzie jestem. Wiedziałem to doskonale, jeszcze zanim uchyliłem powieki.

– Pacjent się obudził – usłyszałem kobiecy głos, a potem zobaczyłem twarz ładnej kobiety. – Halo, jak się pan nazywa, panie pacjencie?

Słowom towarzyszyło lekkie poklepywanie po policzku.

– Roman – wychrypiałem. Gardło mnie bolało, jakby ktoś je wyszorował grubym papierem ściernym.

– Doskonale – pochwaliła mnie anestezjolog. – Wie pan, gdzie się znalazł?

– W szpitalu – mówienie wciąż przychodziło mi z trudem. – Miałem atak serca?

– Rozległy zawał – tym razem odezwał się męski głos. – Ledwo pana uratowaliśmy – dodał lekarz.

Już mu miałem powiedzieć, że to niezupełnie ich zasługa, ale się powstrzymałem. Musiałem przeanalizować dokładnie wszystko, co przeżyłem w ostatnim czasie. W tym czasie, kiedy byłem nieprzytomny.

– Dziękuję – wychrypiałem.

Rozmowa z lekarzami i podniesienie ręki przyprawiły mnie o takie zmęczenie, że zasnąłem, zapominając o tym, co chciałem analizować.

Miałem przed sobą sporo czasu na przemyślenia

Poczułem się źle zupełnie nagle. To znaczy od pewnego czasu miewałem gorsze dni albo godziny, jednak po sześćdziesiątce takie stany wydają się normalne. Kłuje tu i ówdzie, dokuczają stawy, układ pokarmowy nie działa jak kiedyś, a już szczególnie wątroba, nadwerężona przez kilkadziesiąt lat różnymi substancjami.

Dlatego nie zwracałem większej uwagi na występujące od czasu do czasu kłucie w piersiach czy objawy nadkwasoty. Wprawdzie lekarz radził mi, żebym się oszczędzał i zrobił kompleksowe badania, ale jak tu się oszczędzać, prowadząc dobrze prosperujący biznes? Może niezbyt wielki, ale całkiem dochodowy. No i przecież trzeba koło niego chodzić, więc nie ma skąd wziąć czasu na jakieś tam badania.

Żeby chociaż wydarzyło się coś nagłego, nieprzyjemnego, dotarła zła wiadomość i wtedy by mnie ścięło. Ale nie – siedziałem sobie spokojnie wieczorem przed telewizorem i wstałem, żeby pójść do kuchni po jakąś przekąskę dla siebie i Agaty.

Poczułem ogarniającą mnie słabość. W piersiach zaczęło kłuć, jakby ktoś dźgał raz po raz nożem, pojawiły się okropne duszności, a potem znienacka zobaczyłem tuż przed oczami znajomy wzór na dywanie. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że upadłem, a zaraz potem usłyszałem krzyk żony.

– Pogotowie – wymamrotałem. – Wezwij pogotowie…

Nie musiałem się wysilać, bo już chwyciła za telefon.

– Trzeba było słuchać doktora – wyrzekała, czekając na połączenie z dyspozytorem.

– Daruj sobie – wyszeptałem, wiedząc, że na pewno mnie nie słyszy, bo już rozmawiała z kimś po drugiej stronie.

Pogrążyłem się w ciemności

Do tego momentu historia jest taka sama jak w przypadku wielu zawałowców. Ale potem było inaczej – przypominało to jakiś program o zjawiskach nadprzyrodzonych. Nieraz komentowałem zgryźliwie takie rewelacje i śmiałem się z opowieści „wracających z tamtej strony”, sprawiając tym przykrość Agacie, która widziała w podobnych zjawiskach potwierdzenie wiary w Boga.

Tymczasem samego mnie to dotknęło. Otworzyłem oczy – a przynajmniej tak mi się zdawało – i zobaczyłem dziwną scenę. Na łóżku leżał człowiek, a wokół niego kręcili się ludzie w niebieskich kitlach i w pomarańczowych uniformach. Potem ci pomarańczowi odeszli, a człowiek na łóżku został przewieziony do sporej sali. Ludzie w białych kitlach dostali uzupełnienie w postaci dwóch osób w zielonych strojach.

Patrzyłem na to z góry, a czasem z góry na skos, zupełnie jakbym przesuwał się swobodnie pod sufitem. A w pewnej chwili ujrzałem twarz tego, wokół którego panowało zamieszanie. To… byłem… ja!

I wtedy zalało mnie jasne światło. Nie raziło, chociaż powinno przy takim natężeniu. Poczułem ciepło przenikające całe… no właśnie – co? Bo przecież nie ciało, które spokojnie spoczywało w dole. Wychodzi na to, że duszę, choć w jej istnienie przez większość życia wątpiłem.

Miałem nieodpartą ochotę zwrócić się w stronę źródła tego światła, popłynąć ku niemu. Przypomniały mi się opowieści o długim, ciemnym tunelu, ale nic takiego nigdzie nie dostrzegłem. A może był tam gdzieś nade mną? Jednak jakaś przemożna siła przytrzymała mnie w dotychczasowej pozycji.

Na dole medycy z najwyższym wysiłkiem i poświęceniem pracowali nad moją doczesną powłoką, a ja wcale nie miałem specjalnej ochoty do niej wracać. Wtem ta sama siła pchnęła mnie i zacząłem szybować w dół, leniwie i niechętnie, aż wreszcie znów ogarnęła mnie zupełna ciemność i panowała do chwili, kiedy przebudziłem się w szpitalnej izolatce.

Mam jeszcze coś do zrobienia…

Dwa dni później Agata siedziała przy moim łóżku i trzymała mnie za rękę. Miała podkrążone oczy, widać było, że wylała sporo łez.

– Niepotrzebnie się martwiłaś – powiedziałem. – Jakoś mnie po tamtej stronie nie chcieli.

Spojrzała na mnie, jakby zobaczyła kosmitę.

– O czym ty mówisz?

Opowiedziałem jej o wszystkim, co przeżyłem, odkąd spotkałem się twarzą z dywanem. Słuchała, nie przerywając, chociaż widziałem, że parę razy miała ochotę coś powiedzieć.

– Matko jedyna – szepnęła, kiedy skończyłem. – Przecież to niemożliwe.

Trochę mnie tym stwierdzeniem zdenerwowała.

– Sama oglądasz programy o takich rzeczach i wściekasz się, kiedy je wyśmiewam, a teraz nie wierzysz?

– Nie chodzi o to, czy wierzę, ale nie spodziewałam się, że ty… że akurat ciebie…

– Że taki bezbożnik doświadczy czegoś podobnego? – zaśmiałem się.

Spoważniałem, spojrzałem żonie prosto w oczy.

– Wiesz, miałem takie wrażenie, że ktoś czegoś ode mnie chce – powiedziałem. – Jakbym miał wrócić i coś naprawić, a przynajmniej jakbym miał jeszcze coś do zrobienia na tym świecie.

Milczała przez dłuższą chwilę.

– A nie masz?

Od razu pomyślałem o naszej córce, z którą nie rozmawiałem od ponad pięciu lat. Odkąd kazałem jej się wynosić z domu razem z przyszłym mężem i nienarodzonym jeszcze dzieckiem.

– Mam. Dobrze wiesz, że mam. Powiedz, czy ten bezdomny z psem wciąż przesiaduje pod centrum handlowym?

Spojrzała na mnie zdziwiona.

– Ten, od którego chciałeś psa odkupić? Pewnie, że tak. A gdzie miałby niby się podziać przez te trzy dni?

Trzy dni… Mnie się wydawało, że minęły tygodnie.

– To dobrze – powiedziałem. – Muszę z nim porozmawiać. Zachowałem się wobec niego bardzo nieładnie.

– Co?! – Agata wytrzeszczyła oczy.

– A nie powinieneś najpierw skontaktować się z Sylwią?

Wzruszyłem ramionami.

– Zacznę od mniejszej rzeczy, potem przejdę do większych. Czuję, że tak trzeba.

Nie odpowiedziała, pokiwała tylko głową.

Będzie miał problem z głowy…

Powiedziałem żonie, że ta siła, która kazała mi zostać na tym świecie, sugerowała, jakobym miał coś do zrobienia, ale to nie było nic tak bardzo wprost, tylko trudno to wyjaśnić. Potrzeba załatwienia spraw nie pochodziła z zewnątrz, ale ze mnie samego.

To ja zrozumiałem, że jeśli teraz odejdę, zostawię po sobie nie tyle pustkę, ile jakiś pierwiastek zła. Wiem, brzmi to jak marne filozofowanie, jednak naprawdę nie umiem tego wyrazić inaczej, bardziej przystępnie.

Z tym bezdomnym to była strasznie głupia sprawa. Siedział gdzieś od pół roku w tym samym miejscu, w pobliżu centrum handlowego. Nie zaczepiał nikogo, wystawił tylko karteczkę, że zbiera na jedzenie dla psa, bo sam sobie jakoś radzi, ale dwóch wykarmić mu trudno. Pojemnik na datki stał przed zwierzakiem, co miało dwie zalety – nieco uwiarygodniało apel, a poza tym długowłosy wilk odstraszał potencjalnych złodziei.

Dla mnie przez całe życie liczyły się dwie rzeczy – święty spokój i pieniądze. Może jeszcze zdrowie, chociaż je zaniedbywałem, jak pokazuje cała ta historia. Uważałem, że reszta nie ma większego znaczenia, a wszystko można kupić.

Pies bezdomnego bardzo mi się podobał. Zawsze lubiłem wilczury, a ten w dodatku wyglądał tak rasowo, że bardziej nie mógł. Wprawdzie nie prezentował się jakoś wspaniale na pierwszy rzut oka, bo był nieco zaniedbany, ale umiałem docenić i świetną budowę, i bystre spojrzenie, i zdrowe, wielkie zębiska. Kiedy odchodzili obaj wieczorem na melinę bezdomnego, mogłem podziwiać postawę pieska.

Pewnego dnia podszedłem i zagadnąłem mężczyznę:

– Mam propozycję. Nie zechciałby mi pan sprzedać tego psa? Dobrze zapłacę, a pan będzie miał problem z głowy.

Bezdomny spojrzał na mnie, jakby nic nie rozumiał, a potem do niego dotarło.

– To mój przyjaciel! – powiedział nieco chrapliwym, ale zaskakująco miłym dla ucha głosem. – Idź pan w swoją drogę!

Byłem przekonany, że tylko się targuje, więc próbowałem dalej. Wyjąłem z portfela kilkaset złotych. Pewnie koło ośmiuset.

– Po co panu takie piękne zwierzę? Jeszcze ktoś go zabierze siłą, a u mnie będzie miał dobrze. Może pan sobie wziąć jakiegoś małego psa, którego łatwiej wykarmić…

Sprzedałby pan przyjaciela? – zapytał, wyraźnie już rozdrażniony. – Parę groszy jest tego warte?

Nie odpowiedziałem. Zgodnie z moją filozofią życiową… No cóż… Pewnie bym się przynajmniej zastanowił. Ale bezdomny nie zamierzał się zastanawiać.

– Jeżeli pan nie odejdzie, wezwę policję. Zabieraj pan swoje pieniądze i wynocha!

Jeszcze próbowałem go przekonać, ale rzeczywiście zaczął się rozglądać za patrolem, więc odszedłem. Ilekroć potem mijałem tego człowieka, odwracał głowę, a kiedy raz chciałem wrzucić coś do pudełka dla psa, stanowczym gestem kazał mi odejść.

Na mój widok odwrócił wzrok

Było już po połowie kwietnia, kiedy wyszedłem sam na spacer. Do domu wróciłem kilka dni wcześniej, ale Agata upierała się, żeby mi towarzyszyć w przechadzkach. Tym razem się uparłem i musiała ustąpić. Skierowałem kroki w stronę centrum handlowego. Bezdomny ze swoim nieodłącznym towarzyszem siedzieli w tym samym miejscu co zawsze. Na mój widok mężczyzna tradycyjnie odwrócił wzrok.

Podszedłem bliżej, zerknął na mnie niezadowolony i znów wbił oczy w przestrzeń.

– Dzień dobry – powiedziałem.

– Nie sprzedam psa! – warknął. – Jakbyś pan wtedy powiedział, żebym go oddał, bo trafi w dobre ręce, tobym też odmówił, ale się tak nie wnerwił!

– Wiem – odpowiedziałem spokojnie. – Nie przyszedłem pana przekonywać, tylko chcę przeprosić.

– Co? – podniósł na mnie wzrok, a potem wstał. – Co pan chce zrobić?

– Przeprosić – powtórzyłem. – Nie tylko za to, że chciałem kupić pańskiego przyjaciela, ale też za to, że nie widziałem wówczas w panu człowieka.

Milczał długo.

– Nie wiem, co powiedzieć – mruknął w końcu.

– Nic pan nie musi mówić – odrzekłem. – Chciałem po prostu to załatwić. Nie powinienem tak postępować z nikim, nieważne, czy bezdomnym czy królem. Przepraszam.

Wciąż przyglądał mi się z niedowierzaniem.

– A jak się pan czuje? – spytał. – Bo wygląda pan, jakby chorował.

– Już dobrze – uśmiechnąłem się. – A nawet bardzo dobrze. Proszę mi powiedzieć, czy nie chciałby pan podjąć pracy? Na przykład w mojej firmie?

– Słucham?! – jego oczy stały się wielkie i okrągłe jak spodki.

– Nic wielkiego to nie będzie, jakieś prace porządkowe – ciągnąłem. – Ale zarobi pan coś na siebie i pieska. Chyba lepsze to, niż marnować tutaj całe dnie i grzebać po śmietnikach?

Mężczyzna przygryzł wargę, aż mu się zarost zjeżył na brodzie.

– Rany… – powiedział. – Jak na razie to wszyscy mnie wyrzucali, kiedy prosiłem o jakąś robotę… A kiedy miałbym zacząć?

– Proszę przyjść jutro pod ten adres – podałem mu karteczkę. – Razem z psem, znajdzie się dla niego miejsce.

Wymamrotał jakieś podziękowanie i zaczął się zbierać.

– Muszę się trochę ogarnąć – powiedział. – Umyć i w ogóle… Rany, dziękuję panu.

Reklama

Gwizdnął na psa. Patrzyłem za nimi, jak idą zgodnie długą ulicą. A potem wyjąłem telefon i wybrałem numer córki. Czekało mnie teraz załatwienie chyba najważniejszej sprawy po tej stronie świata.

Reklama
Reklama
Reklama