„Cała rodzina wmawiała mi, że jestem beznadziejną kucharką. Miałam to rzucić w diabły, a utarłam im wszystkim nosa”
„To była moja największa miłość. I owszem, gotuję czasem coś zjadliwego: znajomi i rodzina nawet chwalą moje potrawy. Sęk w tym, że zawsze marzyłam o karierze kucharskiej, a wiem, że to, co wychodzi z tych wszystkich moich starań, nie jest żadną sztuką na miarę wielkiego kulinarnego świata.”
- Jola, 24 lata
Kocham gotować! Jednak przez lata potrawy nie chciały mi wychodzić tak, jak powinny. Czegoś w nich brakowało, jakiegoś sekretnego składnika. Teraz już wiem jakiego...
Jakoś tak się zdarzyło, że mam wielką pasję i żadnego talentu w tym kierunku. Jakbym przez lata uczyła się grać na skrzypcach, kompletnie nie posiadając słuchu. Albo malowałabym obrazy, bo nic innego mnie nie interesuje, a jednocześnie nie potrafiłam narysować prostej kreski albo dobrać kolorów.
A ja uwielbiam gotować – i nie potrafię uzyskać tego, co bym chciała. Pewnie powiecie – i cóż z tego? Mało to osób, które nawet jajecznicy nie potrafią usmażyć i przypalają wodę na herbatę?
No tak, ale nie o to chodzi, że nie umiem ugotować obiadu, albo że zamiast drożdżowego wyjmuję z piekarnika zakalec. Problem polega na czymś innym.
Od dziecka chciałam być kucharką
Przyprawianie, mieszanie, szukanie nowych smaków – to była moja największa miłość. I owszem, gotuję czasem coś zjadliwego: znajomi i rodzina nawet chwalą moje potrawy. Sęk w tym, że zawsze marzyłam o karierze kucharskiej, a wiem, że to, co wychodzi z tych wszystkich moich starań, nie jest żadną sztuką na miarę wielkiego kulinarnego świata.
A przecież bez gotowania nie wyobrażam sobie życia.
Skończyłam szkołę gastronomiczną. Bez problemów, lecz i bez wielkich sukcesów. Pokończyłam nawet kilka różnych kursów gotowania. I niby pracuję jako kucharka – jednak nie w znanej restauracji w renomowanym hotelu, tylko w zwyczajnej, małomiasteczkowej jadłodajni.
Tutaj goście chcą zjeść flaki, schabowego z kapustą i pomidorową. Żadne wyszukane frykasy nie cieszą się powodzeniem. A moja szefowa mówi, że na eksperymenty po prostu jej nie stać.
– Oj, Jola, po co ty tak robisz, marnujesz składniki – mówi, kiedy wypróbowuję nowe przepisy. – Nikt tego nie zamówi. A poza tym na to twoje dziwne gotowanie strasznie dużo wszystkiego potrzeba. Ty zrobisz jakąś małą przystawkę, a zamówić muszę tyle rzeczy! Nie mamy na to ani warunków, ani klientów.
Ile razy czułam rozczarowanie, gdy zamiast pochwał słyszałam wybrzydzanie albo wręcz naganę!
– A to co znowu?! – dziwi się mój tata, kiedy podaję mu rybę ze szpinakiem en papillote. – A to nie można było tego po prostu usmażyć? Wydziwiasz.
– Facet potrzebuje mięsa – krytykuje mnie brat, rozgrzebując na talerzu przyrządzone przeze mnie ragoutmziemniaczano-oliwkowe. – Jakieś kotlety byś usmażyła. Albo pieczeń. Mam siostrę kucharkę, a muszę dojadać parówkami.
Nawet moja mama nie do końca jest zachwycona moimi daniami.
– Wiem, córeczko, że lubisz gotować i ciągle robisz jakieś nowe rzeczy, ale szczerze mówiąc, to ja chyba nie przepadam za tymi południowymi wynalazkami – oznajmiła, gdy podałam pory z mozzarellą. – Wiesz, proste, typowe słowiańskie dania to się chyba najlepiej sprawdzają.
I nawet nie mam do nich żalu
Bo nie chodzi o to, że wolą kawał mięsa z kartoflami zamiast wyszukanych, delikatnych warzywnych przystawek. Ja po prostu nie mam talentu. Wiem, jak powinny smakować przyrządzone przeze mnie dania. Próbowałam ich niejeden raz na kursach. Ba, nawet dwukrotnie za własne pieniądze byłam na konkursie dla kucharzy (bez powodzenia). Jadłam tam wspaniałe rzeczy! Dokładnie spisałam przepisy i w domu krok po kroku je odtwarzałam.
Ale moje dania nie mają tego czegoś…
Sypię tyle ziół, ile każą; delikatnie mieszam sosy, ubijam pianę – a to, co mi wychodzi, jest ciągle jakieś toporne. Żadnej finezji, oryginalności wyszukanego smaku! Nic dziwnego, że nikt się tym nie zachwyca… Sama jestem rozczarowana swoją kuchnią. I rozgoryczona, że nie mogę w pełni realizować się w swojej pasji.
Bo co ma wspólnego duszenie kapusty i ubijanie kotletów schabowych z wyrafinowaną kuchnią francuską?! Jednak nie potrafię zrezygnować z marzeń. Dlatego kiedy do naszej jadłodajni znowu przyszło zaproszenie, a właściwie informacja o kolejnym konkursie dla młodych kucharzy, nie wahałam się długo.
– Jak chcesz, to jedź. To twoje pieniądze – powiedziała, kiedy poprosiłam ją o urlop na czas konkursu. – Ja tu sobie jakoś przez te kilka dni poradzę. Ale powiedz, po co ci to? Naprawdę liczysz na zwycięstwo? Przecież tam przyjeżdżają kucharze z miastowych restauracji, renomowanych. A nawet gdybyś zdobyła nagrodę, to co ci po niej?
Wiele w tym prawdy, lecz ja po prostu musiałam jechać. Co prawda bez większych nadziei, bez złudzeń, ale gdzieś tam tliła się we mnie jakaś iskierka. A może się uda? Może zaistnieję? Może chociaż o krok przybliżę się do wielkiego kulinarnego świata? Tym razem konkurs odbywał się w Giżycku. Dojazd, zakwaterowanie, opłata za uczestnictwo – to wcale nie są małe pieniądze. Jednak dla mnie nie grało żadnej roli, że rezygnuję z wyjazdu na wczasy, że pójdą na to całe moje oszczędności. Właściwie wszyscy mi odradzali ten pomysł. Rodzina, znajomi, szefowa. Lecz chociaż nikt tego ani nie rozumiał, ani nie popierał – ja i tak pojechałam.
Od razu na dzień dobry wpadłam w prawdziwy młyn
Ekipy z całej Polski, znane twarze jury, gwar i podniecenie. Przyznam, że czułam się w tym wszystkim mocno zagubiona. Na szczęście, chyba nie tylko ja. Gdy stałam przy recepcji, ktoś potknął się o moją walizkę i ją przewrócił. Jakiś ryżawy chłopak, mniej więcej w moim wieku. Czerwony z wrażenia zaczął mnie przepraszać.
– Nie chciałem! Mam nadzieję, że nic się w środku nie potłukło – bąknął nieśmiało. – Przepraszam bardzo.
Prawdę mówiąc, wyglądał na jeszcze bardziej przerażonego niż ja. To mnie odrobinę pocieszyło. Powiedziałam, że nic się nie stało, odebrałam kluczyk od rozbawionej recepcjonistki i poszłam do swojego pokoju. Rozpakowałam rzeczy i zeszłam na dół, gdzie zaraz miały być ogłoszone zasady konkursu. Startowały ekipy z różnych restauracji i kilkoro indywidualnych kucharzy – takich jak ja. Wśród nich, jak się okazało, był także ryżawy młodzieniec. Po oficjalnym przemówieniu podszedł do mnie.
– Ty też jesteś sama? Bez zespołu? – zapytał i znowu się zaczerwienił.
Choć nie dodawało mu to urody, muszę przyznać, że wydał mi się sympatyczny.
– Jestem pierwszy raz na takim turnieju i strasznie się denerwuję – wyznał.
– Ja nie pierwszy raz, ale też się boję – odparłam. – Jakoś nie miałam do tej pory szczęścia. A w dodatku w obowiązkowym menu jest pstrąg, a to nie jest moje popisowe danie – rozgadałam się nie wiadomo czemu, bo przecież powinnam zachować swoje słabe strony w tajemnicy.
Rozmawiałam w końcu z konkurencją!
Ale Piotrek, jak się przedstawił, nie miał zamiaru wykorzystywać moich zwierzeń do niecnych celów. Sam nawet przyznał, że ma kłopoty z pewnymi potrawami, a niektórych sosów po prostu nie czuje. Opowiadał z zapałem – oczywiście spłoniony – co mu wychodzi dobrze, a co źle. W sumie przegadaliśmy cały wieczorek zapoznawczy i było bardzo miło. Czułam, że mamy dużo wspólnego. Rankiem następnego dnia odbywał się konkurs zespołów, my mieliśmy startować dopiero kolejnego dnia. Jednak nie powiem, żeby ta zwłoka w czasie była mi w jakikolwiek sposób pomocna!
Obserwowałam mistrzów polskich restauracji przy pracy, podziwiałam ich dzieła, wdychałam subtelne zapachy przypraw i sosów i czułam, jak mój żołądek coraz bardziej się zaciska. Co ja tu robię? Z kim zamierzam stawać w szranki? Chyba zwariowałam! Ja, głupia 24-letnia kuchareczka z małomiasteczkowej gospody mam się z mierzyć z takim poziomem? Kretynka jestem, i tyle! W pewnej chwili byłam tak podłamana i zdenerwowana, że miałam ochotę spakować się i natychmiast wracać do domu.
„Uspokój się, ale już! – powtarzałam sobie myślach, oddychając głęboko. – Weź się w garść!”.
– Strasznie się denerwuję – usłyszałam nagle tuż za sobą i aż podskoczyłam. – Oj, nie chciałem cię przestraszyć....
Obok mnie stał Piotrek, oczywiście jak zwykle zaczerwieniony.
– Widziałem, jak wybiegłaś z sali i pomyślałem, że może się źle poczułaś – wyjaśnił swoją obecność w tym miejscu.
– Ja też musiałem zaczerpnąć powietrza. Ten konkurs chyba jednak nie dla mnie.
– Mam takie same odczucia – westchnęłam. – Bo czego ja oczekuję? Przecież tu przyjechała elita polskich kuchni...
– No niby tak. Ale wiesz, jak nie będziesz próbowała, to nigdy nic nie osiągniesz – odparł Piotrek. – Chodź, przejdziemy się. Dobrze nam to zrobi.
Tego dnia nie wróciliśmy już do sali. Rozmawialiśmy. Najpierw o kuchni, naszej pasji i o tym, skąd się wzięła. A potem już poszło gładko. Dużo dowiedziałam się na jego temat i sama też chętnie opowiadałam o sobie. To mi pomogło. Ochłonęłam, trochę się uspokoiłam.
Piotrek miał rację
Przecież te wszystkie sławy kulinarne też nie od razu zdobywały laury. Najlepsi kucharze również musieli się uczyć i na pewno ponosili na początku porażki. A ja, zamiast wpadać w panikę, powinnam czerpać z ich wiedzy i doświadczenia najwięcej, jak się da. Bo przecież pasja to coś najpiękniejszego, co człowiek może przeżyć. Tak określił to Piotrek i w pełni się z nim zgadzam.
Kiedy wieczorem po kolacji położyłam się spać, miałam przed oczami nie baterię przypraw, tylko… wiecznie zaczerwienioną twarz Piotrka, jego spokojne, zielone oczy i rudą czuprynę. W środku zaś nie czułam już strachu, lecz coś zupełnie innego. Coś, czego nie odczuwałam do tej pory, a co było bardzo przyjemne. Próbowałam to nawet jakoś nazwać, określić, ale zmęczona dniem pełnym wrażeń szybko zasnęłam. Rano, nie wiedzieć czemu, obudziłam się cała w skowronkach. Nawet podśpiewywałam sobie pod prysznicem. Chociaż tylko do momentu, gdy uświadomiłam sobie, że to już dziś… Matko jedyna!
Byłam tak zdenerwowana, że ledwie dałam radę się umyć i ubrać. Schodziłam na konkurs na dół, do sali, czując, że nogi mam coraz bardziej sztywne, a serce za chwilę mi wyskoczy z piersi. Ręce trzęsły mi się jak jakiejś alkoholiczce. Stanęłam za swoim stołem, wysłuchałam zasad konkursu, popatrzyłam na leżące na blacie składniki i mechanicznie zaczęłam przyrządzać potrawę. Odrobina oleju, pieprz, sok z cytryny, sól. W pewnym momencie ze zdenerwowania upuściłam łyżkę, a gdy ją podnosiłam, poczułam na sobie czyjś wzrok. Piotrek, chociaż widziałam, że jest równie zdenerwowany jak ja, starał mi się przekazać spojrzeniem, że wszystko będzie dobrze.
I wtedy to poczułam. Nie chodzi mi o te motylki w brzuchu, nie mówię o radości w środku. Już wiedziałam, jak zrobić ten przeklęty sos do ryby, który nigdy mi nie wychodził! Nagle odkryłam, czego w brakowało w mojej pasji… I zrobiłam konkursowe danie tak, jak trzeba. W życiu nie przyrządziłam lepszego sosu. Ale to nie miało znaczenia. Bo oboje odkryliśmy, czego trzeba koniecznie dodać do potraw, żeby były niepowtarzalne i udane.
Dziś gotujemy razem, w naszej wspólnej, małej restauracji kupionej na kredyt. Goście nie mogą się nachwalić naszych dań. I pytają, jakich ziół trzeba dodać do sosu, jak przyprawić rybę, żeby wyszła tak smakowita. A my mówimy im o naszym odkryciu. Jednak chyba nie wszyscy wierzą, że naszą sekretną przyprawą jest… szczypta miłości. Bez niej nasza pasja nie była odpowiednio przyprawiona.