Reklama

Niektórzy śmieją się, że jestem staroświecka. Może i mają rację. Ale ja wolę powiedzieć, że jestem ostrożna. Nieufna wobec tego, co ludzie nazywają „nowoczesnością”. Bo nowoczesność już raz zrujnowała życie moich rodziców.

Miałam wtedy dziesięć lat. Tata przyniósł zepsuty radioodbiornik, postawił go na stole i z hukiem kopnął w nogę stołka. Mama siedziała obok z listem z banku. Czytała go po raz dziesiąty, ale słowa wciąż zdawały się ją ranić tak samo. Bank upadł. Oszczędności przepadły. Pamiętam, jak wtedy płakała. A ja obiecałam sobie, że nigdy nie pozwolę, żeby ktoś odebrał mi pieniądze przez jakąś maszynę czy podpis na papierze.

I tak mi zostało.

Pokłóciliśmy się stare o meble

– Zobacz, jak to wygląda, Dorota. Ta kanapa się rozpada – westchnął Andrzej, wchodząc do salonu z torbą w ręku. – Wstyd kogoś zaprosić.

– A co ci przeszkadza? Wygodna jest – odparłam, nie odrywając wzroku od gazety.

– Wygodna?! – parsknął śmiechem. – Sprężyny wbijają się w plecy! Wczoraj, jak się położyłem, to myślałem, że mi kręgosłup pęknie.

– To sobie połóż koc, jak ci twardo.

– Dorota, błagam cię, przestań. Mamy dwudziesty pierwszy wiek, a my dalej siedzimy na gratach po twojej matce. Jutro zamówię nową kanapę.

– Nie ma potrzeby – odparłam szybko. – Ta jest jeszcze dobra.

Andrzej zmrużył oczy. Wiedziałam, że zaczyna się denerwować. Miał ten swój ton – spokojny, ale niebezpieczny.

– Dobra? Dla muzeum etnograficznego, może. Ja mam już dość tego skansenu. Chcę, żeby wreszcie coś się zmieniło – podniósł głos. – Żeby dom wyglądał normalnie, nie jak skład staroci.

– Nie przesadzaj. Ludzie mają gorsze rzeczy, a ty się czepiasz mebli.

– Nie chodzi o rzeczy! – uderzył dłonią w oparcie kanapy, a mnie aż ścisnęło w żołądku. – Chodzi o to, że żyjemy jakby czas się zatrzymał.

Poczułam gorąco na karku. Miałam ochotę krzyknąć, żeby przestał, że nie może jej ruszać, że tam… tam przecież wszystko, co mamy. Ale jak miałabym mu to wytłumaczyć? Powiedzieć, że w środku siedzi nasza przyszłość? Pomyślałby, że oszalałam.

– Zostaw tę kanapę w spokoju, Andrzej – powiedziałam cicho, może błagalnie. – Niech stoi.

– Przyjedzie furgonetka i to zabierze – rzucił ostro. – Pozbędziemy się wreszcie tych gratów.

Miałam tego nie odkładać

Telefon zadzwonił krótko po dziewiątej. To była Renata. Zawsze dzwoniła wieczorem, kiedy wiedziała, że Andrzej już śpi albo ogląda wiadomości z takim skupieniem, że świata poza ekranem nie widzi.

– No cześć, Dorotko. Coś masz w głosie… wszystko w porządku? – zapytała od razu.

– Nie bardzo – westchnęłam. – On chce wyrzucić kanapę. Tę… no, wiesz jaką.

– Co? Dlaczego?

– Bo mu się stara zrobiła, rozumiesz? Chce nową. Mówi, że ją wywiezie i będzie spokój.

Po drugiej stronie zapadła cisza. W końcu Renata odezwała się spokojnym, ale twardym tonem:

– To powiedz mu, co tam trzymasz.

– Nie mogę! – aż prawie krzyknęłam. – Pomyśli, że jestem nienormalna. Już tyle razy się ze mnie śmiał, że nie ufam bankom.

– Dorota, ale tam są pieniądze. Wasze pieniądze! Nie możesz ryzykować – głos Renaty był stanowczy. – Wyjmij to dziś, dobrze? Schowaj gdzieś indziej. Albo przywieź do mnie, jak się boisz.

– Dobrze, dobrze… – mruknęłam, choć już wiedziałam, że nie zrobię tego od razu. – Jak tylko on pójdzie spać.

Renata milczała chwilę. Wiedziałam, że słyszy w moim głosie niepewność.

– Dorota, obiecaj mi. Bo ja cię znam. Ty to odłożysz, a jutro może być już za późno.

– Obiecuję – powiedziałam po chwili. – Tylko najpierw muszę poczekać, aż on zaśnie.

Przymknęłam oczy. „Zrobię to rano” – pomyślałam. „Nikt przecież nie zabiera mebli o świcie”.

Nie wiedziałam, że jutro tej kanapy już nie będzie.

Nie zdążyłam!

Kiedy wróciłam z pracy następnego dnia, w domu panowała cisza, jakiej dawno nie słyszałam. Tylko echo moich kroków odbijało się od ścian. W pierwszej chwili pomyślałam, że coś jest nie tak – zbyt dużo przestrzeni, zbyt pusto. I wtedy spojrzałam na miejsce pod oknem.

Kanapy nie było.

– Andrzej! – krzyknęłam, zrzucając płaszcz na podłogę. – Gdzie kanapa?!

Mąż wyszedł z kuchni z kubkiem kawy w ręce. Uśmiechnięty, zadowolony z siebie.

– Zabrali rano. Mówiłem, że przyjadą. Od razu lepiej, prawda? W końcu mamy przestrzeń.

Patrzyłam na niego, a słowa nie chciały przejść mi przez gardło.

– Zabrali? – wyszeptałam. – Dokąd?

– Do punktu odbioru starych mebli, tego przy stacji. Tam wszystko wywożą.

Poczułam, jak robi mi się słabo.

– Andrzej, powiedz, że żartujesz…

– Nie. O co ci chodzi? – zmarszczył brwi.

Wtedy coś we mnie pękło.

– Tam… tam były pieniądze! – krzyknęłam, chwytając się za głowę. – Wszystkie! Nasze wszystkie pieniądze!

Andrzej spojrzał na mnie jak na kogoś obcego.

– Co ty mówisz? Jakie pieniądze?!

– W środku, w oparciu była torba! – głos mi drżał. – Całe oszczędności, Andrzej, wszystko, co mieliśmy!

– Ty… trzymałaś pieniądze w kanapie?! – głos mu zadrżał, a potem wybuchł. – Ty jesteś nienormalna!

Nie słyszałam go. Już biegłam do korytarza, szukając torebki. Wypadłam z domu, prawie nie czując powietrza w płucach. Wsiadłam do autobusu, nie pamiętając nawet, czy skasowałam bilet. Serce tłukło mi się jak oszalałe.

W głowie miałam tylko jedno: zdążyć. Zanim rozładują, zanim zniszczą, zanim spalą.

„Byleby kanapa jeszcze stała. Byleby torba była w środku”.

Ale im bliżej byłam punktu odbioru, tym bardziej się bałam. W oczach miałam pustą ścianę w salonie.

Poszukiwania kanapy

Na placu śmierdziało kurzem, farbą i spaloną tapicerką. Wiatr wiał od torów, niosąc dym i drobiny popiołu. Wbiegłam przez bramę, prawie potykając się o kawałek zardzewiałej ramy.

– Przepraszam! – zawołałam do mężczyzny w pomarańczowej kamizelce. – Szukam kanapy. Brązowa, przetarta, trzyosobowa. Może jeszcze stoi?

Pracownik spojrzał na mnie jak na wariatkę.

– Pani, my tu dziennie dziesięć ton tego mamy. Co się da, to tniemy, co nie – idzie do pieca.

– Ale tam były pieniądze! – wyrzuciłam z siebie. – Torba z pieniędzmi! Muszę ją znaleźć!

Mężczyzna gwizdnął cicho.

– To pani nie żartuje?

– Wyglądam, jakbym żartowała?! – krzyknęłam.

Popatrzył na mnie z litością, ale tylko wzruszył ramionami.

– Wie pani co, idźcie tam do kontenera z tyłu. Może jeszcze czegoś nie przerzucili. Ale niech pani nie robi sobie nadziei.

Biegłam, aż bolały mnie nogi. Kontener był ogromny, pełen połamanego drewna, rozprutych materaców i szmat. Wspięłam się na górę, zaczęłam przekopywać to wszystko gołymi rękami. Materiał drapał mnie po dłoniach, a w powietrzu unosił się gryzący pył.

– Proszę pana! – krzyczałam, kiedy dostrzegłam kąt brązowego obicia. – To może być ta! Pomóżcie mi!

Dwóch robotników podeszło, spojrzeli, ale tylko jeden z nich pokręcił głową.

– Ta? Nie ma szans. To już rozebrane było rano. Poszło na opał.

– Jak to… opał? – wyszeptałam.

– Palą tym, co nie da się sprzedać. Już po wszystkim.

Stałam tam jeszcze długo, wśród dymu i zniszczonych mebli, dopóki ktoś nie kazał mi odejść. Nogi miałam jak z waty.

Usiadłam na krawężniku, trzymając się za głowę. W uszach dzwoniło mi od ciszy.

„To niemożliwe. Przecież miało być bezpiecznie. Tam, w domu, wśród swoich rzeczy. Nie w banku, nie u obcych”.

Patrzyłam na wylot dymiącej rury i wiedziałam, że gdzieś tam, w popiele, właśnie kończy się moje życie oszczędzane po groszu.

„Byłam pewna, że robię dobrze. Że trzymam kontrolę nad światem. A teraz świat mnie ograł. Moje złudne bezpieczeństwo spłonęło w piecu razem z kanapą”.

Myślałam, że robię dobrze…

Do domu wracałam jak cień. Nogi niosły mnie same, ale głowa była pusta. Po drodze mijałam ludzi z zakupami, rozmawiających, śmiejących się — a ja czułam, że stoję za szybą, po drugiej stronie ich świata.

Drzwi otworzyłam bezgłośnie. Andrzej siedział przy stole, z twarzą ukrytą w dłoniach. Nie od razu mnie zauważył. Kiedy podniosłam z podłogi torebkę i położyłam ją obok, spojrzał na mnie.

– Powiesz mi w końcu, co się dzieje? – zapytał cicho.

Oparłam się o ścianę.

– W tej kanapie… była torba. Z pieniędzmi. Nasze oszczędności. Wszystko, co odkładałam przez lata.

Patrzył na mnie z niedowierzaniem, jakby próbował zrozumieć obcy język.

– Ty trzymałaś pieniądze w meblu? – jego głos drżał. – Dorota, powiedz, że to żart.

– Nie ufałam bankom… – szepnęłam. – Chciałam mieć pewność, że nikt ich nie ruszy.

Andrzej wstał gwałtownie, aż krzesło runęło na podłogę.

– Pewność?! Teraz masz pewność, że nie mamy nic! – krzyknął. – Nic, Dorota! Przez twoje idiotyczne pomysły zostaliśmy z gołymi rękami!

– Myślałam, że robię dobrze… – próbowałam się bronić, ale głos mi pękł. – To miało być bezpieczne…

– Bezpieczne?! – zakpił gorzko. – W oparciu starej kanapy? Boże, kobieto, co z tobą jest nie tak?

Stałam nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w pustą ścianę, tam, gdzie kiedyś stała nasza kanapa. Chciałam coś powiedzieć, ale nie znalazłam słów. Andrzej sięgnął po kurtkę.

– Nie mogę teraz na ciebie patrzeć – rzucił. – Muszę wyjść.

– Andrzej… proszę…

Nie odpowiedział. Drzwi trzasnęły tak mocno, że zadrżały szyby w oknach. Zostałam sama, z echem jego kroków.

Uwięziona we własnym lęku

Czułam się tak, jakby ktoś wyciągnął mi z serca nie pieniądze, ale spokój. Całe życie budowałam mur z lęku. Wydawało mi się, że jeśli będę kontrolować każdy grosz, każdą decyzję, to nic złego mnie nie spotka. Że świat nie może mnie zaskoczyć, jeśli będę przewidująca.

A jednak zaskoczył. Zabrał wszystko w jeden dzień. Andrzej patrzył na mnie, jak na obcą. I może nią byłam – kobietą, która kochała pieniądze bardziej niż ludzi, bo tylko one nie odchodziły. Byłam więźniem własnego lęku i głupoty, a teraz musze z tym żyć.

Dorota, 43 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama