Reklama

Zawsze uważałam, że dobro wraca. Że jak się komuś pomaga z serca, to kiedyś on się odwdzięczy. Naiwna byłam. Tak się nagimnastykowałam, żeby wszystkim było dobrze, że siebie w tym równaniu zgubiłam. Gotowałam, sprzątałam, pożyczałam, dogadzałam. A oni? Brali, ile wlezie. Nikt nie zapytał, czy ma.m siłę, pieniądze, czy chociaż ochotę. Byłam „mamą od zupy”, „babcią do dzieci”, „teściową z portfelem”. I w końcu nie wytrzymałam.

W którymś momencie przestałam się łudzić, że w tym domu ktoś mnie kocha za to, kim jestem, a nie za to, co daję. I podjęłam decyzję, której nikt się po mnie nie spodziewał. W końcu miałam dość. Z dnia na dzień schowałam portfel, wyłączyłam gaz pod garnkiem i zaczęłam żyć po swojemu. Tak, to było jak trzęsienie ziemi – ale najpiękniejsze w moim życiu. Mam na imię Helena. Mam 69 lat i po raz pierwszy od dawna czuję się wolna.

Byłam tym zmęczona

– Mamo, wpadniemy w niedzielę na obiad, okej? – zapytała córka jakby od niechcenia, jeszcze zanim dobrze weszłam do kuchni.

– A co, znowu nie masz czasu ugotować? – uniosłam brwi, chociaż znałam odpowiedź.

– Oj mamo… Przecież wiesz, jak jest. Praca, dzieci, ten wieczny kołowrotek. Zresztą… twoja zupa i tak smakuje lepiej niż moja – dodała z tym swoim słodkim uśmiechem, który kiedyś działał na mnie jak zaklęcie. Kiedyś.

Zgodziłam się. Jak zwykle. I tak co tydzień, co miesiąc, co rok. W sobotę nastawiłam grochówkę, upiekłam dwa rodzaje mięs, do tego kluski, sałatkę jarzynową i sernik. A w niedzielę, jak w zegarku, punkt trzynasta zadzwonił domofon. Wpadli całą czwórką – córka, zięć, wnuki.

– Babciu, masz coś słodkiego? – zapytała Zuzia, zanim jeszcze zdążyłam zdjąć fartuch.

– Mam sernik – odpowiedziałam, choć miałam ochotę dodać: „Ale może zapytaj, czy mam siłę”.

W czasie obiadu rozmawiali głównie o sobie. O szkole dzieci, awansie zięcia, nowym samochodzie. Nikt nie zapytał, jak się czuję. Nikt nie zauważył, że lekko kuleję po ostatnim upadku.

– To co, mamuśka, za tydzień też się widzimy? – rzucił zięć z ustami pełnymi grochówki.

– Nie wiem – odpowiedziałam, odkładając łyżkę. – Może będę miała inne plany.

Zapadła cisza. Spojrzeli po sobie, zdziwieni. I wtedy zrozumiałam – oni myślą, że ja nie mam prawa do planów. Bo jestem od zupy. Od służenia. Od dyżurów niedzielnych.

Nie odezwałam się już więcej tego dnia. Siedziałam w ciszy i patrzyłam, jak pałaszują tę moją zupę. Jakby nic się nie wydarzyło. Ale wydarzyło się. We mnie.

W końcu powiedziałam to na głos

– Babciu, mogę dwa złote na automat? – zapytał Jasiek, jeszcze zanim zdjął buty.

Zerknęłam na córkę, ale udawała, że nie słyszy. Zięć przeglądał coś w telefonie. A wnuczek już trzymał rękę wyciągniętą w moją stronę, jak przy bankomacie.

– A może zapytasz, czy mam? – rzuciłam z lekkim uśmiechem, choć w środku coś mnie dźgnęło.

– Masz przecież, babciu… – powiedział z rozbrajającą szczerością. – Ty zawsze masz.

Sięgnęłam do portfela, wyciągnęłam monetę i podałam mu, ale coś we mnie pękło. Bo on miał rację. Zawsze miałam wszystko dla nich. Później, przy herbacie, usłyszałam jak córka mówi do męża:

– Trzeba by zapłacić za wycieczkę szkolną Zuzi. 250 zł. Może mama dorzuci? Ona i tak na nic nie wydaje…

Wzięłam głęboki wdech i weszłam do pokoju.

– Słuchajcie. Ja wam coś powiem – zaczęłam spokojnie. – To nie jest tak, że ja nic nie wydaję. Ja wydaję. Na was.

Zamrugała. Zięć uniósł wzrok znad telefonu.

– Mamo, o co ci chodzi?

– O to, że jestem zmęczona. Ciągle dokładam. Gotuję, płacę, pożyczam. A kiedy ostatni raz ktoś zapytał, czy czegoś potrzebuję?

– Ale mamo, przecież ty zawsze byłaś taka… dobra dla nas – córka próbowała się uśmiechnąć.

– Bo myślałam, że to miłość. A to była tylko wygoda z waszej strony – odpowiedziałam chłodno.

Zapadła cisza. Znów ta niezręczna, ciężka jak ołów. Ale ja po raz pierwszy czułam się lekko. Bo zaczynałam mówić głośno coś, co przez lata dusiłam w sobie.

To się musi zmienić

W poniedziałek zadzwoniła sąsiadka z dołu, Jadzia.

– Helenko, co się stało? Twoja córka taka jakaś naburmuszona dzisiaj na klatce. Nawet dzień dobry ledwo bąknęła.

– A bo ja wiem… – mruknęłam, choć doskonale wiedziałam. Nie dostała grochówki na wynos i jeszcze jej ktoś wytknął, że traktuje matkę jak bankomat.

Wieczorem zadzwoniła.

– Mamo, możemy porozmawiać? – zapytała z nutą pretensji, jakby to mnie trzeba było wywołać do tablicy.

– Słucham – odpowiedziałam krótko.

– Przez całe życie byłaś pomocna, a teraz nagle masz do nas żal? Może trzeba było mówić wcześniej, że ci to przeszkadza!

– A czy ktokolwiek pytał, czy przeszkadza? – odpowiedziałam spokojnie. – Przez trzydzieści lat wasze pytania zaczynały się od „czy możesz”, a nie od „czy chcesz”. Różnica jest spora.

– Ale my nie chcieliśmy cię wykorzystywać

– A jednak to robiliście – przerwałam jej.

Po drugiej stronie zapadła cisza. W końcu usłyszałam:

– Dobrze. Przepraszam, jeśli cię to wszystko przytłoczyło. Ale… nie wiem, co teraz. Nie chcemy stracić kontaktu.

– To nie o kontakt chodzi – odparłam. – Tylko o to, żebyście mnie przestali traktować jak darmową usługę. Jestem człowiekiem. Matką. Nie instytucją charytatywną.

– Więc co proponujesz?

– Proponuję, żebyście zaprosili mnie na obiad w przyszłą niedzielę. Tylko proszę, nie pytajcie, czy przyniosę zupę.

Tym razem się uśmiechnęła. Słyszałam to w jej głosie.

– Dobrze. Będzie pomidorowa. I kupimy sernik.

Może coś w końcu drgnęło.

Nie miałam wyrzutów sumienia

Weszłam do mieszkania córki z małym bukietem kwiatów. Symbolicznie. Zazwyczaj wchodziłam z siatami pełnymi jedzenia. Teraz – tylko z tym. Dziwnie się czułam, trochę nieswojo.

– Babciu! – przywitała mnie Zuzia. – Fajnie, że jesteś! Tata właśnie gotuje.

Zaraz za nią wybiegł Jasiek i pocałował mnie w policzek.

Będzie pizza! – zawołał z ekscytacją.

– No proszę… – rozejrzałam się po kuchni. Zięć, w fartuchu z napisem „Szef kuchni”, krzątał się przy blacie.

– Mamo, witaj. Nie martw się, dzisiaj wszystko na nasz koszt – powiedział z uśmiechem, krojąc paprykę.

Córka wzięła ode mnie kwiaty i wstawiła je do wazonu.

– Usiądź sobie. Zaraz będzie gotowe. Chcesz herbaty?

– Chętnie – odpowiedziałam i usiadłam zrelaksowana przy stole, pierwszy raz od… chyba dziesięciu lat.

Obiad był prosty, ale smaczny. Pizza z szynką, sałatka z pomidorami i – zgodnie z obietnicą – kupny sernik. Dzieci coś tam gadały o szkole, córka opowiadała o nowym projekcie w pracy, zięć rzucał dowcipy, które nawet mnie rozśmieszyły. Ale co najważniejsze – nikt nie oczekiwał ode mnie niczego poza obecnością.

– Mamo, dzięki, że przyszłaś – powiedziała cicho córka, odprowadzając mnie potem do drzwi.

– Dziękuję za ten obiad – odpowiedziałam równie cicho.

Uśmiechnęłyśmy się do siebie. Niewiele, ale jednak coś się zmieniło. Po powrocie do domu zdjęłam płaszcz i usiadłam w fotelu. Bez zmęczenia, bez bałaganu w kuchni, bez sterty naczyń. Pierwsza taka niedziela od lat. I – nie miałam wyrzutów sumienia.

To nie było dla mnie łatwe

– Dzień dobry, pani Heleno! – przywitała mnie pani w banku, kiedy przyszłam zablokować stałe zlecenie na konto wnuków.

– Dzień dobry. Przyszłam zająć się kilkoma sprawami… I zamknąć kilka – dodałam z uśmiechem.

Nie był to łatwy krok. Od lat co miesiąc wpłacałam dzieciom „na przyszłość”. Pieniądze z mojej emerytury, z dodatkowych prac, czasem z oszczędności. Bez pytania, bez pytania o potrzebę. Bo przecież „rodzina”. Tyle że tej rodziny jakoś nigdy nie było przy mnie, gdy to ja miałam potrzebę.

Po powrocie do domu zadzwoniłam do córki.

– Mamo, coś się stało? – zapytała, słysząc mój spokojny głos.

– Stało się. Zablokowałam przelewy dla dzieci. Od teraz nie będę już ich sponsorką.

– Ale… czemu teraz?

– Bo uznałam, że wystarczy. Przez lata dawałam wam, co miałam, ale przyszedł moment, że postanowiłam coś dać… sobie.

– Mamo, nie musiałaś! My nie oczekiwaliśmy…

– Nie musieliście. Sami sobie wzięliście. A ja pozwoliłam. Ale koniec z tym. Teraz będę odkładać na wakacje. Może pojadę w góry. Albo nad morze. Sama.

Zapadła cisza.

– Mamo… jeśli to przez coś, co powiedzieliśmy albo zrobiliśmy… naprawdę przepraszam.

– Dziękuję. Ale to nie o przeprosiny chodzi. Tylko o granice. I o szacunek do siebie.

Rozłączyłam się spokojnie. Bez drżenia rąk, bez wahania. Wreszcie czułam, że odzyskuję kawałek siebie.

Zaczęłam żyć po swojemu

Kilka tygodni po tej rozmowie dzwonek do drzwi. Otwieram – stoi Zuzia z własnoręcznie zrobioną laurką. Na niej kolorowe serce i napis: „Babciu, kochamy Cię za to, że jesteś”.

– Sama wymyśliłaś? – zapytałam, lekko wzruszona.

– Mama pomogła trochę z napisem. Ale to moje serce – powiedziała, tuląc się do mnie mocno.

Chyba po raz pierwszy poczułam, że jestem dla nich kimś więcej niż „kucharką z wypłatą”.

Nie wróciłam do dawnych nawyków. Co niedzielę robię coś innego – idę na spacer, do kina, na spotkanie z koleżankami. Zdarza się, że dzieci zapraszają mnie na obiad. Czasem coś przyniosę, ale nie dlatego, że muszę. Tylko jeśli mam ochotę.

Ostatnio córka zadzwoniła:

– Mamo, wiesz… dużo myślałam o tym, co powiedziałaś. I o nas. Miałaś rację. Przepraszam, że tak długo cię nie słuchałam.

– Wiesz, że to był pierwszy raz, kiedy naprawdę mnie usłyszałaś? – odpowiedziałam cicho.

– Teraz chcę słuchać. I dbać o ciebie tak, jak ty dbałaś o nas.

Zakończyłam rozmowę z uśmiechem. Spokojna. Bez goryczy.

Nie gotuję już w niedzielę grochówki dla całej rodziny. Nie przelewam wnukom fortuny. Nie jestem darmową kucharką. Ani bankomatem. I wiecie co? Nikt nie umarł z głodu. Ani z biedy. Za to ja – w końcu zaczęłam żyć po swojemu.

Helena, 69 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama