„Całe życie gromadziliśmy majątek, by być krezusami na emeryturze. Gdy męża zabrały anioły, dopiero pojęłam nasz błąd”
„– Pamiętasz, jak jeszcze 10 lat temu martwiliśmy się, czy damy radę utrzymać wszystko? – zapytał mnie któregoś wieczoru. – A teraz nie musimy się już martwić o nic – odpowiedziałam i przytuliłam się do niego. Zawsze był ciepły. Jego dłonie pachniały mydłem i cynamonem. Znałam je na pamięć”.

- Redakcja
Właściwie to wszystko było już poukładane. Przez czterdzieści lat wspólnego życia zbudowaliśmy firmę, dom, rodzinę – wszystko po kolei, cierpliwie, bez szaleństw. Nie szukaliśmy luksusu, ale kiedy wreszcie mogliśmy zwolnić, pozwoliliśmy sobie na odrobinę wygody. Kupiliśmy działkę nad jeziorem, wyremontowaliśmy domek, zaczęliśmy planować podróże. Dzieci wyfrunęły z gniazda, wnuki były zdrowe, a my mieliśmy czas, by cieszyć się sobą. Tyle czekaliśmy na ten moment. I wtedy, właśnie wtedy, kiedy wszystko wreszcie miało być dobrze, on po prostu... przestał oddychać. W niedzielę rano, przy stole.
Nigdy nie odpuszczaliśmy
Poznaliśmy się na studiach ekonomicznych. Ja byłam cicha, nieśmiała, on miał plan i urok, który działał nawet na wykładowców. Zaczęliśmy od maleńkiego biura w piwnicy moich rodziców – jedno biurko, stary komputer i dużo nadziei. Nikt nie wierzył, że nam się uda. A jednak. Krok po kroku budowaliśmy firmę księgową, najpierw dla znajomych, potem dla lokalnych przedsiębiorców, aż w końcu zaczęliśmy obsługiwać duże spółki. Było ciężko. Pracowaliśmy do późna, kłóciliśmy się o głupoty, czasem nie mieliśmy nawet czasu zjeść wspólnie obiadu. Ale nigdy nie odpuszczaliśmy. Potrafiliśmy zamknąć laptopa o pierwszej w nocy, spojrzeć na siebie i się po prostu roześmiać. Bo wiedzieliśmy, po co to robimy.
Zarabialiśmy coraz więcej. Wzięliśmy kredyt i kupiliśmy dom na obrzeżach miasta. Potem przyszły dzieci – dwie córki, które szybko nauczyły się, że mama i tata są zajęci, ale zawsze znajdą chwilę, by je przytulić na dobranoc. W weekendy uciekaliśmy na działkę, grillowaliśmy, graliśmy w badmintona, siedzieliśmy w ciszy, patrząc na jezioro. Mój mąż mówił często:
– Kiedyś będziemy mieć dużo czasu. Tylko jeszcze trochę. Musimy to wszystko poukładać, a potem już nic nie będzie musiało nas gonić.
To „kiedyś” w końcu przyszło. Ale nie wiedziałam, że będzie tak krótkie.
Byliśmy podekscytowani zmianą
Ostatni raz przekroczyliśmy próg biura w listopadzie. Zostawiliśmy firmę młodszej wspólniczce, której ufaliśmy jak rodzinie. Klienci wysłali kwiaty i kartki, niektórzy płakali. A my? Byliśmy podekscytowani. Po tylu latach pracy wreszcie mogliśmy wyspać się bez budzika i wypić kawę, patrząc sobie w oczy, a nie w ekrany komputerów. Codzienne życie nabrało innego tempa. Rano jeździliśmy razem na zakupy, potem spacerowaliśmy po lesie, albo planowaliśmy kolejne wycieczki. W lutym mieliśmy jechać do Włoch. W marcu – do naszych przyjaciół pod Szczecinem. Wieczorami czytaliśmy książki, graliśmy w szachy. Czasem milczeliśmy i to było dobre milczenie, pełne spokoju.
– Pamiętasz, jak jeszcze dziesięć lat temu martwiliśmy się, czy damy radę utrzymać wszystko w ryzach? – zapytał mnie któregoś wieczoru.
– A teraz nie musimy się już martwić o nic – odpowiedziałam i przytuliłam się do niego.
Zawsze był ciepły. Jego dłonie pachniały mydłem i cynamonem. Znałam je na pamięć, tak samo jak znam na pamięć dźwięk jego śmiechu, który pojawiał się czasem niespodziewanie, kiedy się czymś naprawdę ucieszył. Zima była łagodna. W ogrodzie pojawiły się przebiśniegi. Wydawało się, że wszystko idzie dokładnie tak, jak powinno. Nikt z nas nie podejrzewał, że wystarczy jedna noc, by to wszystko przestało mieć sens.
Czułam, że coś jest nie tak
To była niedziela. Zwykła, leniwa niedziela. Pachniało świeżym chlebem i kawą. Włączyłam radio, które zawsze grało cicho w tle, a on siedział już przy stole, przeglądał gazetę i podjadał masło z noża, jak zwykle, mimo że zawsze go za to ganiłam.
– Tylko nie zostawiaj śladów na obrusie – rzuciłam z kuchni.
Nie odpowiedział. Spojrzałam na niego i coś było nie tak. Gazeta osunęła mu się z rąk, a on pochylił się lekko do przodu, jakby zasnął. Podbiegłam, zawołałam go po imieniu, dotknęłam jego ramienia. Był ciepły, ale nie reagował. Miał otwarte oczy, nieruchome, puste.
– Przestań żartować – powiedziałam cicho, drżącym głosem.
Potem była cisza. Taka cisza, której nie zapomnę do końca życia. Ani oddechu, ani drgnienia, jakby wszystko w tym salonie zamarło razem z nim. Zanim zadzwoniłam po pogotowie, jeszcze przez chwilę siedziałam naprzeciwko niego. Patrzyłam na jego twarz i nie rozumiałam, co się właśnie wydarzyło. Wczoraj jeszcze żartował, że chyba musi nauczyć się gotować, bo ja za bardzo lubię czytać książki, żeby codziennie myśleć o obiedzie. A dziś już nie żył. Lekarz powiedział: zawał. Szybki, bezbolesny. Taki, co to człowiek nawet nie zdąży się zorientować. Podobno to najlepszy sposób na śmierć. Ale jak to ma być „najlepszy”, skoro nie dał mi nawet chwili, żeby się pożegnać?
Obudziłam się zalana łzami
Pierwsze noce po pogrzebie były jak ciemna otchłań. Leżałam w łóżku, gapiąc się w sufit, słuchając własnego oddechu, który wydawał mi się zbyt głośny. Kołdra była za duża, poduszka zbyt pusta. Jego miejsce obok mnie – niewyobrażalnie puste. Próbowałam się czymś zająć.
Układałam książki alfabetycznie, myłam okna, pieliłam ogródek nawet wtedy, gdy padał deszcz. Cokolwiek, byle nie myśleć. Ale to nic nie dawało. Z każdym krokiem czułam, że czegoś mi brakuje. Nie czegoś. Jego. Jego głosu rano, jego pytań o to, co dzisiaj na obiad. Nawet jego marudzenia, że znowu zapomniałam kupić jego ulubioną musztardę.
– Nie wiem, jak teraz mam żyć – powiedziałam raz na głos, stojąc w kuchni. I odpowiedziało mi tylko tykanie zegara.
Córki były przy mnie, na zmianę, dzwoniły, przynosiły zupę. Ale każda miała swoje życie. Wiedziałam, że nie mogę się na nich uwiesić. One też straciły ojca, ale ja – straciłam część siebie. Pół duszy. Połowę codzienności.
Wieczorami zamykałam oczy i próbowałam sobie przypomnieć jego głos. Ale z czasem zaczęło się zacierać. Najpierw brzmienie, potem zapach. Przerażające, jak szybko pamięć zaczyna gubić szczegóły, które kiedyś były całym światem. I wtedy przyszła pierwsza noc, kiedy zasnęłam na chwilę. I obudziłam się zlana łzami, bo śniło mi się, że on siedzi w fotelu, z gazetą, patrzy na mnie i mówi:
– Już dobrze, nie płacz. Przecież jestem obok.
Samotność to pułapka
Po kilku miesiącach zaczęłam znowu wychodzić z domu. Najpierw nieśmiało – do sklepu, na spacer, do biblioteki. Potem koleżanka namówiła mnie na spotkania w klubie seniora. Zgodziłam się, choć wcale nie miałam ochoty rozmawiać z ludźmi o tym, kto co gotuje i jakie leki bierze. Ale poszłam, bo bałam się zostać sama na kolejny wieczór. Ludzie byli życzliwi. Ktoś przyniósł ciasto, ktoś inny sok malinowy. Rozmawialiśmy o dawnych czasach, o dzieciach, o tym, jak trudno być samemu. Wszyscy coś stracili. Męża, żonę, zdrowie, młodość. To jakoś łączyło. Ale mimo uśmiechów czułam się jak obserwator. Siedziałam przy stole, kiwałam głową, śmiałam się czasem nie do końca szczerze, a w środku czułam, że wcale mnie tam nie ma.
– Dobrze, że przyszłaś – powiedziała mi starsza pani o łagodnym głosie. – Samotność to taka pułapka. Jak się ją za długo karmi, to zjada człowieka.
Wróciłam do domu i długo myślałam o jej słowach. Bo to prawda – ja karmiłam tę samotność. Zamykałam się z nią w czterech ścianach, tuliłam ją jak starego znajomego, zamiast próbować się z niej wyrwać. Może dlatego zaczęłam częściej odbierać telefony, częściej wychodzić. Nie dlatego, że nagle zrobiło się łatwiej. Tylko dlatego, że nie chciałam, żeby ten brak stał się jedyną rzeczą, która mi została. Zaczęłam powoli, ale codziennie. Jeden krok, potem drugi.
Już nie boję się ciszy
Minął rok. Zegar w kuchni nadal tyka tak samo, ale czas inaczej płynie, gdy nie trzeba już dzielić go z nikim. Wciąż robię dwie kawy rano – jedną wypijam, drugą stawiam po jego stronie stołu. Czasem zerkam na ten pusty kubek i pytam w myślach: „Chciałbyś iść dzisiaj nad jezioro?” Albo: „Zobacz, zakwitły te żółte kwiaty, które kiedyś przypadkiem wsadziłeś w błoto i zapomniałeś”. Dom wciąż jest pełen jego obecności. W szufladzie zostawił stare rachunki, z tyłu szafy jego ulubiony sweter nadal pachnie jego wodą toaletową. I choć boli, nie wyrzucam.
Nie chcę zapomnieć. Już wiem, że żałoba to nie coś, co mija. To coś, co się nosi – jak bliznę. Przestaje krwawić, ale zawsze tam jest. Zdarzają się dni lepsze. Potrafię się uśmiechnąć, nawet zaśmiać. Idę do kina z sąsiadką, odwiedzam wnuki, robię przetwory. Życie nie stanęło. Ale nie wróciło też do normalności. Po prostu znalazłam nowy rytm, własny, powolny, czasem fałszujący, ale mój. Najtrudniejsze jest wieczorem. Kiedy gaszę światło i przez chwilę słyszę tylko ciszę. Ale już się jej nie boję. Jest we mnie. Tak jak on. Czasem siadam na tarasie, patrzę w niebo i mówię półgłosem:
– Wiesz co? Wyszło słońce. Może jutro znowu będzie ładny dzień.
I jakoś idę dalej.
Danuta, 67 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mój zięć to nieudacznik i bumelant, który nie dba o rodzinę. Nie wiem, gdzie córka miała oczy, gdy brała go za męża”
- „Myślałem, że na starość już zawsze będę sam jak palec. Kto by przypuszczał, że miłość kryła się tuż za ścianą”
- „Córka udaje, że nie widzi zdrad męża, bo boi się zostać sama z dzieckiem. Niech da krzyż na drogę temu bezbożnikowi”