Reklama

Za chwilę minie 48 lat od dnia, w którym stanęliśmy na ślubnym kobiercu. Jakby to było wczoraj, wracam pamięcią do chwil poprzedzających ceremonię, kiedy głowiłem się nad podjęciem ostatecznej decyzji, a także do samego momentu przysięgi małżeńskiej. Gorzej mi idzie z przypomnieniem sobie przebiegu przyjęcia weselnego. Chyba musiałem jakoś zagłuszyć niepokój sumienia, wątpliwości i zwykły lęk, że łączę swój los z drugim człowiekiem do końca życia, choć nie miałem stuprocentowej pewności co do swoich prawdziwych uczuć...

Reklama

Jeśli chodzi o moje uczucia do Marysi, to miłością bym tego nie nazwał. Była w porządku, jedna z najfajniejszych dziewczyn w naszej mieścinie. Doceniałem jej inteligencję i zaradność. No i darzyłem ją szacunkiem, bo dawniej to się po prostu każdą kobietę szanowało. Ale zakochany to ja w niej nie byłem. Czemu więc postanowiłem stanąć z nią na ślubnym kobiercu? Cóż, zbliżały się moje 25. urodziny. A w tamtych czasach każdy facet kończący 25 lat, który nie miał żony, musiał bulić ekstra podatek, potocznie zwany „bykowym”. Nie jakoś dużo więcej, ale zawsze coś. Wszyscy starali się przed tym wykręcić. No to i ja też postanowiłem...

Ożenek był ostatnią rzeczą, o której myślałem

Nie znaczy to, że dziewczyny mi nie pasowały, było wręcz odwrotnie. Wszyscy wiedzieli, że kocham imprezować i podrywać kobietki, ale gdy przychodziło co do czego, to wiać mi się chciało od poważnych relacji i zobowiązań. A trzeba przyznać, że niejedna próbowała mnie złapać w sidła – facet ze mnie jak się patrzy, po zawodówce, łapy złote do roboty mam. No i jeszcze jedno – nigdy specjalnie za kielichem nie przepadałem, a u nas w okolicy to naprawdę coś. Bo w sumie każdy facet, czy sędziwy, czy młokos, obalić jednego lubi, a ja tam czasem najwyżej jakieś browary dwa się napiłem. Jakoś mnie nie ciągnęło do mocniejszych trunków. Nic dziwnego, że wiele panien wzdychało do mnie i robiło słodkie miny. Gdy tylko zauważałem, co jest grane, natychmiast brałem nogi za pas, by strzec swojego stanu wolnego. Ale czas leciał, a ja miałem świadomość, że władza nie patrzy przychylnym okiem na takich jak ja, którzy wzbraniają się przed założeniem rodziny. Wszelkie profity były przeznaczone dla świeżo poślubionych par, a na domiar złego jeszcze ten podatek od bycia kawalerem!

Fakt, moi rodzice zaczęli już nieźle na mnie naciskać. Prawie pół wieku temu jak gość miał 25 lat i się nie ożenił, to ludzie patrzyli na niego jak na jakiegoś dziwaka. A baby to już w ogóle, zwłaszcza u nas, na prowincji. Ja miałem już prawie 24 lata i byłem sam. Więc zacząłem się rozglądać za jakąś panną na żonę. Zakochać się jakoś nie umiałem, ale pomyślałem, że w sumie lubienie się i szanowanie to też niezła podstawa do założenia rodziny, no nie?

Maryśkę znałem nie od dziś, była mi dość bliska i do tego wpadła mi w oko. Mimo że była o dwa lata młodsza, już pracowała jako prawa ręka kierowniczki w miejscowej knajpie GS-u. Była bystra, zaradna i z poczuciem humoru. Wiedziałem też, że jej się spodobałem, bo kiedy zapraszałem ją do tańca na potańcówkach w remizie, zawsze z ochotą wychodziła na parkiet. Parę razy pozwoliła mi nawet odprowadzić się do domu. Poza tym wyróżniała się na tle innych dziewczyn. One tylko głupawo chichotały, kiedy jakiś chłopak rzucił przy nich bardziej śmiałym tekstem, a Marysia umiała ripostować i to z głową. „Z nią na pewno nie zaznam nudy” – przemknęło mi wtedy przez myśl i zdecydowałem się przejść do konkretów.

Zobacz także

Sądziłem, że pójdzie mi to jak z płatka

Jednak kiedy Marysia zrozumiała, że moje podejście do niej jest inne niż do pozostałych dziewczyn – bardziej na serio, a nie zwykły flirt – zaczęła nagle inaczej reagować. Zupełnie jakby moje umizgi nie przypadły jej do gustu. Na początku myślałem, że to takie kobiece wodzenie za nos, takie drobne gierki, ale któregoś dnia, gdy już jasno dałem jej do zrozumienia, że zależy mi na czymś więcej, ona oznajmiła:

– Widzę, że jesteś niezłym podrywaczem, lubisz dziewczyny i potrafisz z nimi gadać. Masz dobry zawód, ślusarz to coś, ale ciągle jako praktykant robisz. Twój kumpel Antek później zaczął pracę, a już mu awans dali na czeladnika. No i ciągle za pannami się oglądasz. Myślisz, że ja potem chcę być na ustach całej wsi, bo ludzie gadać będą, że swojego faceta nie umiem przy sobie zatrzymać? Nie ma mowy, Ignaś, ja cię lubię, fajnie nam się gada, ale żeby od razu być twoją narzeczoną to nie!

Tyle czasu upłynęło, a ja wciąż mam w pamięci każdą jej wypowiedź. Chyba żadna inna osoba nie powiedziała mi tak do słuchu jak ona. W tamtym momencie doszedłem do wniosku, że musi zostać moją narzeczoną, a potem żoną. Gdzie indziej znalazłbym tak fantastyczną kobietę? Mocno się starałem, by pokazać jej, że tylko na niej mi zależy. No cóż, obecnie to zupełnie inna epoka, dawniej, jak wspominałem, kobiety były naprawdę traktowane z szacunkiem. Poza tym okazywanie romantyzmu wcale nie świadczyło o zniewieściałości; bukiety, spacerowanie w blasku księżyca, czułe słówka i przejażdżki łódeczką po naszej rzeczułce, to były typowe oznaki uczucia.

Przesiadywałem też pod jej robotą, trzymając w rękach naręcza bzu. Grywałem na gitarze pod jej kwaterą i z zapamiętaniem śpiewałem, zerkając na nią z czułością i chwaląc jej wdzięki. Prawdę mówiąc, Marysia była na tyle praktyczną babką, świadomą swoich atutów, że nie tak łatwo dało się ją oczarować. Miałem świadomość, że każda inna już mnie leciała, przyjęła oświadczyny, ale o jej względy musiałem się bardziej postarać. I to było w niej najlepsze! Prawie rok robiłem do niej podchody, zanim w końcu przystała na to, żeby za mnie wyjść. W ostatniej chwili – dobijałem do ćwierćwiecza, więc uniknąłem płacenia bykowego. No i wreszcie uciszyłem familię, która przestała marudzić, że taki duży chłop, a sam się błąka po świecie.

Nasz ślub był cudowny, a wesele wręcz wystrzałowe

Przynajmniej ta część, która utkwiła mi w pamięci, była jak należy – z kapelą, tańcami, śpiewami i pysznym bigosem. Wtedy po raz pierwszy i ostatni w swoim życiu upiłem się do nieprzytomności. Wszyscy twierdzili, że to z nadmiaru szczęścia. Ja zaś nie wyprowadzałem ich z tego błędnego przekonania. Tak naprawdę był to raczej strach przed tym, co przyniesie przyszłość. Dopiero podczas tego wesela zdałem sobie sprawę, że właśnie biorę ślub, ale bez miłości, więc zastanawiałem się, co to będzie za małżeństwo. Szczerze mówiąc, długo nie mogłem się z tym pogodzić i zadawałem sobie pytanie, jak to wszystko się potoczy, czy nie zrobiłem czegoś złego, czy nie skrzywdzę zarówno Marysi, jak i siebie samego. Chociaż w codziennym życiu zupełnie nie odczuwałem tego braku miłości.

Tworzyliśmy idealnie dobraną, harmonijną parę. Nasze życie układało się świetnie, gdyż ja, aby zdobyć serce Marysi, jeszcze przed weselem dostałem awans i teraz otrzymywałem wynagrodzenie czeladnicze. Ona, pracując jako asystentka kierowniczki, również całkiem nieźle zarabiała, a że była zaradna, zawsze potrafiła zorganizować to, co niezbędne do prowadzenia gospodarstwa domowego. Jeśli nie udało jej się czegoś nabyć, to własnoręcznie to szyła albo robiła na drutach.

Świetnie radziła sobie w kuchni, a do tego miło się z nią gawędziło. W innych kwestiach też było nieźle: rok po weselu na świat przyszedł Grześ, a po kolejnych trzech latach urodził się Mareczek. Pracowałem, wpadałem do domu, zajadałem się pycha obiadem i spędzałem czas z synami. Wieczorami gadaliśmy albo odwiedzaliśmy znajomych. Później, gdy sprawiliśmy sobie pierwszy odbiornik telewizyjny, zasiadaliśmy razem przed ekranem i zachwycaliśmy się westernami, które kochaliśmy.

Spotykaliśmy się z innymi małżeństwami i zauważyłem, że nasze życie wcale nie odbiega od ich standardów. Co więcej, było nawet fajniejsze, bo praktycznie nie wdawaliśmy się w konflikty. No bo o co mielibyśmy się sprzeczać? Nie miałem problemu z alkoholem, całą pensję zostawiałem w domu, a Marysia świetnie zarządzała budżetem i potrafiła oszczędzać. Darzyliśmy się wzajemnym szacunkiem. Nie było też mowy o romansach, choć wyznam szczerze, że nieustannie towarzyszył mi lęk przed zakochaniem się w kimś innym. I co wtedy? Na miłość nie ma mocnych. Jednak lata mijały, ja się starzałem, a na horyzoncie nie pojawiła się żadna osoba, która zawładnęłaby moim sercem. Nasz związek był niezagrożony.

Generalnie rzecz biorąc, wiodłem szczęśliwe życie

Gdy przekroczyłem pięćdziesiątkę, zdałem sobie sprawę, jak bardzo. Kiedyś w robocie szef przyszedł do mnie i oznajmił, że Marysia trafiła do szpitala po tym, jak miała wypadek. Wiadomo, od razu wziąłem wolne i poleciałem do niej. Medycy powiedzieli, że jest z nią kiepsko – obojczyk miała pęknięty i nieźle ją poobijało, ale na szczęście jej życiu nic nie groziło.

Byłem przy niej, siedząc obok szpitalnego łóżka. Czułem napięcie, spoglądając na jej wymizerowaną, cierpiącą twarz i wenflon w ramieniu... i nagle zdałem sobie sprawę, że mój niepokój o nią nie wynika jedynie z sympatii czy przyzwyczajenia. Olśniło mnie, że ją kocham! Nie potrafię określić momentu, w którym to uczucie się zrodziło. Być może narastało stopniowo, przez całe lata naszego związku? A może pojawiło się tuż po przyjściu na świat naszego pierworodnego syna? Lub kochałem ją od zawsze, tylko nie chciałem dopuścić tej myśli do siebie? Nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że ponad trzy dekady temu uświadomiłem sobie, że ją kocham.

Coś się zmieniło? Owszem! Ogarnęła mnie ulga, przestałem się zamartwiać, że w przyszłości ją zranię. Za nic w świecie nie chcę, aby przeze mnie cierpiała. Będąc u niej w szpitalu, gdy była nieprzytomna, po raz pierwszy wyznałem jej miłość. Powtórzyłem te słowa, kiedy zabierałem ją do domu po hospitalizacji. I znów jej to powiem, gdy będziemy odnawiać przysięgę małżeńską. Wyszedłem z tą inicjatywą. Choć odkładałem to na później, teraz jestem pewien, że pragnę ponownie przed ołtarzem ślubować jej wierność, miłość i szacunek. Tym razem będę całkowicie szczery!

Reklama

Ignacy, 72 lata

Reklama
Reklama
Reklama