Reklama

Nie jestem jakimś totalnym nieogarem. Pracuję, płacę rachunki, robię zakupy z listą. Żyję względnie normalnie. I właśnie dlatego nikt, nawet ja sam, nie spodziewał się, że mogę coś tak kluczowego przegapić. PIT. Niby nic wielkiego – ot, obowiązek, który trzeba załatwić raz do roku. Ale wtedy, w tamtym jednym roku, moje życie wywracało się na lewą stronę. Przeprowadzka, rozstanie, stres w pracy. Wyleciało mi to z głowy. A kiedy przypomniało mi się zbyt późno, było już jakby po wszystkim.

Reklama

Załatwię to jutro

– Pamiętaj, żeby wysłać PIT – powiedziała mama przez telefon.

– Tak, wiem – odpowiedziałem machinalnie, jednocześnie przewijając TikToka.

Wiedziałem. Oczywiście, że wiedziałem. Kto nie wie, że trzeba się rozliczyć z urzędem skarbowym? Problem polegał na tym, że co roku robiłem to w ostatniej chwili, ale zawsze jednak robiłem. Tym razem byłem pewien, że zdążę. Jeszcze tyle czasu, jeszcze trzy tygodnie, jeszcze dwa… potem kilka dni. I w końcu: „a dobra, siądę jutro po pracy”.

Tylko że nagle zdarzył się jakiś nagły wyjazd służbowy. Potem przeprowadzka – wszystko się rozsypało. Internet nie działał, drukarka się rozleciała, hasło do e-Urzędu Skarbowego nie działało. A potem, z dnia na dzień, zrobił się czerwiec. I ja naprawdę wtedy już myślałem, że wysłałem. Wmówiłem to sobie. Zacząłem opowiadać znajomym, że „tak, tak, wszystko załatwione”. Sam uwierzyłem w tę wersję.

Aż do momentu, kiedy wróciłem do mieszkania i zobaczyłem kopertę z okienkiem wciśniętą pod drzwi. Pieczęć urzędowa, duży, czerwony napis: wezwanie do zapłaty. Wtedy jakby cały świat mi się zatrzymał. Usiadłem w przedpokoju, w butach, z plecakiem na plecach, i patrzyłem na ten papier. 14 873 złote i 56 groszy. Za co? Za moją nieuwagę, za lenistwo, za jedno cholerne „jutro”. Następnego dnia nie poszedłem do pracy. Wypiłem dwie kawy i próbowałem znaleźć sposób, żeby to cofnąć. Ale chyba się nie dało.

List polecony, którego nie otworzyłem

To było pod koniec maja. Dostałem awizo. Wiedziałem, że to coś z urzędu, bo miałem już kiedyś podobną kopertę – biało-szara, z tym charakterystycznym nadrukiem. Ale miałem wtedy trudny tydzień. Praca waliła się na głowę, szef kazał zostać po godzinach, a do tego jeszcze rozstałem się z Anką. Powiedziała, że jestem nieodpowiedzialny. Może miała rację.

W każdym razie nie poszedłem na pocztę. Pomyślałem: „A co tam, pewnie jakaś informacja, że coś zmienili w systemie, może jakieś przypomnienie”. Zresztą zawsze można to odebrać później, prawda? A potem jakoś nie było „później”. Miałem inne sprawy na głowie. Wyrzuciłem awizo, kiedy robiłem porządki na stole. Nawet nie spojrzałem na datę odbioru. Dziś już wiem, że to był ten list – z informacją o zaległościach, z wezwaniem do złożenia wyjaśnień. Dali mi szansę, ale ja nawet jej nie zauważyłem. Gdyby wtedy ktoś mnie popchnął, potrząsnął mną i powiedział: „Idź na pocztę, załatw to”, wszystko wyglądałoby inaczej.

Ale nikogo nie było. A ja sam siebie nie zmotywowałem. Kiedy komornik zajął mi konto, zrozumiałem, że wszystko miało swój początek w tym jednym geście – odłożeniu awiza do szuflady. A potem do kosza. Teraz patrzyłem na swoje puste konto i próbowałem przypomnieć sobie, co bym kupił za te pieniądze. Co takiego było ważniejsze niż pójście na pocztę. I wiesz co? Nie pamiętałem nic.

Nie mam pojęcia, skąd się to wzięło

– Ale ja naprawdę nie wiedziałem, że mam aż taki dług – powiedziałem kobiecie z infolinii urzędu skarbowego.

– Proszę pana, była kara za niezłożenie deklaracji, potem odsetki, potem egzekucja administracyjna... Wszystko zgodnie z procedurą.

– Ale przecież ja pracuję na etacie! Oni mają moje dane! Nie mogli chociaż zadzwonić?

– Urząd nie dzwoni. Urząd wysyła pisma.

Rozłączyła się uprzejmie, ale bez śladu empatii. A ja zostałem z tym dziwnym uczuciem, że jestem w środku jakiejś historii, która mnie zupełnie przerosła. Dług – 15 tysięcy złotych. Na początku myślałem, że to jakiś błąd. Że może system się pomylił. Że ktoś użył mojego PESELu. Że może padłem ofiarą jakiejś cyberprzestępczości. Szukałem dziury w całym, bo nie chciałem dopuścić do siebie jednej myśli: zawaliłem. Zwyczajnie, po ludzku, zawaliłem.

To było jak domino – jedno potknięcie i wszystko się sypie. Brak deklaracji? Kara. Nieodebrany list? Brak reakcji. Brak reakcji? Komornik. Komornik? Zajęcie konta. I tak nagle nie masz z czego żyć. W pracy milczałem. Nie chciałem, żeby ktoś się dowiedział. Sprawiałem wrażenie, że wszystko jest okej. Śmiałem się z głupich memów, odpowiadałem na maile, chodziłem na spotkania. A wieczorem siedziałem w kuchni i patrzyłem w kalkulator. I jedyne, co mi się zgadzało, to fakt, że nie mam z czego tego spłacić.

Muszę oddać to co moje

– Komornik, dzień dobry. Pan Michał K.? – zapytał mężczyzna w czarnej kurtce, stojąc na moim progu.

Pomyślałem, że może to jakaś pomyłka. Że to może listonosz w przebraniu albo sąsiad od góry, który bawi się w żarty. Ale on wyjął legitymację i po sekundzie już wiedziałem, że to się dzieje naprawdę. Komornik. U mnie. W moich drzwiach.

– Ma pan na koncie zaległość wobec urzędu skarbowego. Dług: piętnaście tysięcy czterysta z groszami. Proszę mi pokazać, co ma pan wartościowego w mieszkaniu.

Zamarłem. Chciałem powiedzieć, że nie mam nic – bo to była prawda. Laptop stary, telewizor kupiony na promocji pięć lat temu, telefon rozbity w dwóch miejscach. Żadnych dzieł sztuki, żadnych zegarków, złota, rower sprzedany wiosną, żeby zapłacić czynsz. Ale on i tak wszedł.

– Telewizor zabieramy. Można go wystawić na licytację. Jeśli pan nie spłaci długu, będą kolejne kroki.

– Nie mogę jakoś tego rozłożyć? Na raty?

– Miał pan czas. Urząd próbował się kontaktować. Teraz to już postępowanie egzekucyjne.

Patrzyłem, jak znika z mojego salonu jedyna rzecz, którą jeszcze wieczorami włączałem, żeby poczuć się mniej samotny. Tylko żeby coś grało w tle. Nie czułem złości. Nawet nie wstydu. Czułem tylko niemoc. Jakby ktoś właśnie zdjął ze mnie resztki złudzeń. Nie miałem już nic, co mogłem oddać, oprócz czasu. I tego też nikt nie chciał kupić.

Wszyscy sądzą, że jestem cwaniakiem

Najgorsze przyszło później – spojrzenia. Te niby niewinne, niby nic nie znaczące, a jednak cholernie ciężkie. Sąsiad z naprzeciwka już nie mówił „dzień dobry”, tylko kiwał głową jakby z politowaniem. Kasjerka w sklepie zerkała na mnie podejrzliwie, kiedy płaciłem kartą. Jakby sprawdzała, czy zadziała. A potem poszło lawinowo – plotki. Dowiedziałem się, że ponoć kombinuję, nie płacę podatków, że dorabiam na czarno i że dlatego mnie ścigają. Nawet znajomi zaczęli zadawać pytania, niby w trosce, ale pod spodem czułem osąd.

– Co się stało, że ten komornik przyszedł? – zagadnął Paweł z pracy, udając, że nie wie nic więcej.

Drobne nieporozumienie – odburknąłem i uciekłem do kuchni, żeby nie musieć nic tłumaczyć.

Tylko że to nie była „drobna sprawa”. I sam wiedziałem, że tak to wygląda z boku – jakbym coś ukrywał, jakbym próbował wykiwać system. Ale to była po prostu zwykła pomyłka, jedno zapomniane rozliczenie. Jedna luka w kalendarzu. Nie chciałem już nikomu niczego tłumaczyć. Czułem się, jakbym został przypięty do tablicy i każdy miał prawo we mnie rzucić kamieniem. Nikogo nie obchodziło, że się pomyliłem. Że nie miałem złych intencji. W oczach ludzi byłem cwaniakiem. Gościem, co kombinuje. Bo przecież każdy, kto ma komornika, musiał coś przekręcić, prawda? Najbardziej bolało, że chyba nawet moja mama tak pomyślała. Nie zapytała wprost. Ale milczała, a to było gorsze niż wyrzut.

15 tysięcy za jedną pomyłkę

Zacząłem liczyć w głowie, ile miesięcy będę musiał pracować, żeby wyjść na zero. Nie żeby mieć coś ekstra, nie żeby coś odłożyć – po prostu, żeby spłacić ten dług i znów patrzeć ludziom w oczy. Wyszło mi: jedenaście. Przy obecnych zarobkach, po odjęciu kosztów życia, jedenaście miesięcy pracy bez żadnych niespodzianek, bez chorób, bez awarii pralki. Dzwoniłem wszędzie – do urzędu, do komornika, do księgowej koleżanki, która próbowała mi pomóc coś jeszcze ugrać. Ale wszystko było zgodne z procedurami. Nie miałem żadnego punktu zaczepienia, żeby się odwołać. „Trzeba było pilnować” – to zdanie przewijało się w każdej rozmowie.

Byłem zły. Na siebie. Na państwo. Na świat, który nie ma litości dla pomyłek. Ale najbardziej chyba bolało mnie to, że przez jedną głupią rzecz straciłem coś więcej niż pieniądze. Straciłem spokój. Pewność siebie. Zaufanie do ludzi. I zaufanie ludzi do mnie. Bo 15 tysięcy to nie tylko liczba na papierze. To były moje weekendy, odwołane wyjazdy, telewizor sprzedany za grosze, rozmowy, których nie miałem odwagi odbyć. To były moje łzy na poduszce, których nikt nie widział.

Dziś mam już spłaconą połowę. Idzie mi powoli, ale systematycznie. Zmieniam pracę. Nie chcę być już tylko trybikiem. Zacząłem notować w kalendarzu rzeczy ważne, nawet te oczywiste. I na pierwszej stronie, dużymi literami, wpisałem sobie tylko jedno zdanie: „W przyszłym roku PIT rozliczysz w lutym”. Tym razem nie zapomnę.

Michał, 30 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama