„Cały urlop płakałam za polskim jedzeniem z porządnej stołówki. W hotelu w Egipcie nie mieli nawet zwykłej pomidorówki”
„Liczyłam na błogi relaks i romantyczne kolacje z mężem. Ale od razu coś mi nie pasowało. Hotel niby ładny, ale wszystko jak plastikowe. A jedzenie? No błagam, hummus i falafele to nie kolacja! Marzyłam o rosole albo chociaż porządnej pomidorówce. Kelnerzy patrzyli na mnie jak na wariatkę”.

- Redakcja
Naprawdę myślałam, że to będzie coś w rodzaju drugiej podróży poślubnej. Egipt – kraj tysiącletnich piramid, turkusowego morza i drinków z parasolkami. Po miesiącach użerania się z kierowniczką w pracy i wiecznym narzekaniem sąsiadki z dołu miałam wreszcie odpocząć. Liczyłam na błogi relaks w cieniu palm i romantyczne kolacje z mężem, jak z tych folderów biura podróży.
Tyle że od pierwszego dnia coś mi zgrzytało. Hotel niby ładny, ale jakby wszystko w nim było plastikowe. A jedzenie? No błagam… hummus i falafele to nie jest kolacja. Marzyłam o rosole albo chociaż porządnej pomidorówce. Ale nic z tego. Kelnerzy patrzyli na mnie jak na wariatkę, kiedy próbowałam im wytłumaczyć, że „tomato soup” to jednak nie to samo. A Marek? Marek, jak to Marek, starał się ratować sytuację, mówił, że odpoczynek to nie tylko jedzenie. Ale co on tam wie? To miały być wakacje życia. Ale czułam, że z każdym dniem coraz bardziej się rozczarowuję. Bo ileż można udawać, że wszystko jest super?
Egzotyczne dziwactwa nie dla mnie
Zeszliśmy na plażę o dziewiątej. Marek w krótkich spodenkach i japonkach wyglądał na zadowolonego jak dziecko wypuszczone ze szkoły na ferie. A ja już wtedy wiedziałam, że coś tu nie gra.
– Zobacz, kochanie, jaki widok! Jak z pocztówki! – zachwycał się Marek, rozkładając ręczniki na leżakach.
– Widok jak widok. Te same parasole i tłum ludzi, co zawsze. I jeszcze piasek mi się sypie do sandałów – mruknęłam, rozpinając torbę.
– No weź, nie zaczynaj od rana. Mamy tydzień w raju. Ciesz się chwilą.
Usiadłam, z trudem wciskając się w rozgrzany leżak. Był jakiś klejący, jakby ktoś wcześniej rozlał na nim sok. Marek już zanurzył stopy w wodzie, a ja próbowałam się rozgościć. I wtedy podeszła do nas animatorka z uśmiechem większym niż sama plaża.
– Hello, friends! Water zumba in ten minutes! You come? Very funny!
Popatrzyłam na nią z niedowierzaniem.
– Czy ja wyglądam na kogoś, kto ma ochotę skakać w wodzie z obcymi ludźmi przy głośnej muzyce?
– Może spróbujesz? – próbował łagodzić Marek. – Taka zumba to może być fajna zabawa.
– Zabawa to byłaby pomidorówka na obiad, a nie te egzotyczne dziwactwa! – warknęłam.
– Dobrze, dobrze, nie denerwuj się. Może pójdziemy na lody? – zaproponował szybko.
– Tylko jeśli będą truskawkowe. I bez żadnego mleka wielbłąda, bo jeszcze raz mnie czymś takim poczęstują, to wracam do Polski pierwszym lotem!
Marek westchnął, a ja wiedziałam, że to dopiero początek. I że ten cały raj może mieć całkiem gorzki smak.
Dałabym się pokroić za miskę zupy
Po śniadaniu, na którym serwowano jajka, które smakowały jak z proszku i parówki jak z plasteliny, poszliśmy na basen. Marek nalegał, że może dziś będzie lepiej.
– Zobaczysz, po południu są przekąski przy barze. Pewnie coś lokalnego. Może w końcu ci posmakuje.
– Marek, ja nie przyjechałam tu żuć chałwę i pić hibiskusowy sok. Czy naprawdę tak trudno zrobić zwykłą pomidorową z makaronem? Czy ja tak wiele wymagam?
– Kochanie, to Egipt. Tu mają inne zwyczaje kulinarne…
– Inne zwyczaje?! No fakt, w lodówce hotelowej nie ma nawet korniszonów!
Zatrzymaliśmy się przy basenie. Dookoła leżaki, głośna muzyka z głośników i dzieci chlapiące wodą na wszystkie strony. Z trudem usiadłam na brzegu.
– Wiesz, co, Marek… jak bym teraz miała miskę rosołu, taki z natką i domowym makaronem… dałabym się za nią pokroić.
– To ja może skoczę do baru i zapytam, czy nie mają czegoś z pomidorów? – zaproponował z nadzieją.
– Jak zapytasz, to ci dadzą zupkę z kartonu i jeszcze będą się cieszyć, że trafili. Nie. Ja chcę zupę. Taką, co smakuje jak dzieciństwo, nie jak plastikowa podróbka w termosie.
Marek wzruszył ramionami i poszedł w stronę baru. Wrócił po dziesięciu minutach z czymś czerwonym w kubku.
–Mówili, że wykwintne.
Spróbowałam. Smakowało jak ketchup rozcieńczony wodą.
– Daj spokój, Marek. Ja chyba naprawdę za tobą zatęsknię dopiero, jak się rozwiedziemy.
Spojrzał na mnie z mieszaniną smutku i rezygnacji.
– Aż tak źle?
– Gorzej, Mareczku. Gorzej.
Jedzenie było po prostu ohydne
Wieczorem zaproszono nas na „kolację tematyczną”. Marek był podekscytowany, jakby miał iść na randkę życia.
– To będzie coś ekstra, zobaczysz! Egipskie smaki, muzyka, może zatańczysz z tą tancerką z bębnem, co?
– Marek, błagam cię. Jedyne, z czym dzisiaj zatańczę, to moje rozczarowanie – mruknęłam, wkładając przewiewną sukienkę, którą specjalnie kupiłam na te „egzotyczne wieczory”.
Usiedliśmy przy stoliku blisko sceny. Na scenie pojawiła się tancerka – piękna, gibka, z uśmiechem jak z reklamy pasty do zębów. Publiczność biła brawo, ja nerwowo kręciłam widelcem.
– No i jak? – zapytał Marek, gdy podano pierwsze danie. – Pachnie całkiem nieźle, nie?
Spojrzałam na talerz. Coś w rodzaju zapiekanki z ryżu, bakłażana i przypraw. Ładnie wyglądało, nie powiem.
– Pachnie jak środek do kominka, ale może mnie zaskoczy – odpowiedziałam z westchnieniem i spróbowałam. Przeżułam. Drugi kęs już nie wchodził.
– I? – dopytywał Marek z nadzieją.
– Zaskoczyło mnie. Smakuje jak pasztet warzywny mojej ciotki z Ursusa. A to nie jest komplement.
Marek uśmiechnął się krzywo.
– No weź, przecież to lokalna kuchnia. Nie wszystko musi być jak w Polsce…
– Ale mogłoby być. Chociaż trochę. Jakaś zupa z dyni. Coś kremowego. Ciepłego. Co nie wygląda jak papka dla ptaka.
– Znowu o pomidorówce?
– Bo jak raz człowiek zje coś dobrego, to potem nie może się odzwyczaić.
Marek pokiwał głową, jakby zrozumiał. A ja się uśmiechnęłam, pierwszy raz tego dnia.
– Wiesz co? Może i nie potrafią tu gotować jak w domu. Ale dobrze, że jesteś.
Marek złapał mnie za rękę.
– Czyli jeszcze mnie lubisz?
– Trochę. Na tyle, żebyśmy spróbowali deseru.
Na pustyni zażądałam rozwodu
– Zobaczysz, będzie niesamowicie. Zachód słońca nad pustynią, jazda jeepem, beduińska herbata... – trajkotał Marek, jakby był przewodnikiem wycieczek, a nie mężem, który właśnie zafundował mi najbardziej upierdliwy dzień urlopu.
– No tak, bo jak wakacje, to oczywiście trzeba się obtoczyć w piachu i dać wytrzepać kręgosłup. Nie można po prostu poleżeć w cieniu i poczytać książkę jak normalny człowiek? – mruknęłam, zapinając sandał, w którym już miałam pół Sahary.
W jeepie trzęsło nas na każdej dziurze. Marek się śmiał, ja liczyłam, ile kręgów szyjnych mam jeszcze na miejscu. Gdy zatrzymaliśmy się przy jakiejś wydmie, wyglądałam jak ofiara prania bez płukania.
– Uśmiechnij się, no… zrobię zdjęcie! – rzucił Marek, już z telefonem w dłoni.
– Jak zrobisz mi teraz zdjęcie, to będziesz je oglądał co wieczór, ale do rozwodu włącznie!
Dotarliśmy do „tradycyjnej osady”. Parę namiotów, dwa kozły, i pan siedzący na plastikowym stołku, który miał chyba udawać starca mądrości. Dali nam coś, co nazwali herbatą.
– Świetnie – rzuciłam, unosząc filiżankę. – Nic tak nie orzeźwia w 38 stopniach jak wrzątek z dodatkiem ziół o smaku starego dywanu.
Marek zerknął na mnie z lekkim niepokojem.
– To może... nie wypijesz?
– Wypiję, Marek. A potem zapamiętam ten smak do końca życia, żeby nigdy więcej nie dać się wciągnąć w twoje „egzotyczne przygody”.
W drodze powrotnej nie mówiłam nic. On chyba też nie wiedział, co powiedzieć. I dobrze. Niech sobie przemyśli, że żona, która się nie odzywa, to gorzej niż ta, co narzeka.
Wolę urlop nad polskim jeziorem
Piątek. Ostatni dzień tego cyrku. Marek od rana chodził jak kot z piórkiem w tyłku. Podskakiwał, mówił coś o wspólnym masażu w hotelowym spa, o drinkach przy zachodzie słońca, o „złotym zakończeniu urlopu”.
– Złoty to może być pierścionek. Ten urlop to był raczej z tombaku. Matowieje po pierwszym użyciu – skwitowałam, pakując walizkę, której zresztą nigdy tak naprawdę nie rozpakowałam.
Na śniadaniu czekała na nas niespodzianka. Niby to samo co zawsze, ale kucharz dorzucił kawałki mango do jogurtu.
– No i? – zapytał Marek, jakby właśnie uratował świat.
– Marek, to mango. Nie cud. Nadal jest ciepło, tłoczno i jemy jakieś dania z plastiku.
Poszliśmy jeszcze na ostatni spacer nad morze. Chciał dobrze i chyba naprawdę wierzył, że jak mnie posadzi pod palmą, to coś we mnie zmięknie. Ale ja już byłam zmęczona. Zmęczona tym udawanym „relaksem”, sztucznymi uśmiechami i fałszywym luksusem.
– Wiesz co? – zaczęłam, zerkając na niego z boku. – Już się nie gniewam.
– Naprawdę? – zapytał z nadzieją.
– Naprawdę. Po prostu zrozumiałam. Egipt to nie dla mnie. To nie twoja wina, że chcę czegoś innego. Chcę ciszy, domowego koca i pachnącego prania. A nie tej hałaśliwej, lepkiej pocztówki z wakacji.
Marek westchnął. Usiadł obok.
– A ja chciałem, żebyś chociaż przez chwilę się uśmiechnęła. Naprawdę się starałem.
– Wiem – powiedziałam cicho. – I doceniam. Tylko może następnym razem zabierz mnie nad polskie jezioro. Do domku z werandą. Gdzie jedynym ryzykiem będzie komar w majtkach.
Roześmiał się. Wreszcie szczerze.
– Umowa stoi.
I może właśnie dlatego, mimo wszystko, wróciliśmy razem.
Na lotnisku chciałam ziemię całować
Na lotnisku byłam gotowa całować ziemię. Polskie powietrze, z tą swoją sierpniową wilgocią i zapachem hot-dogów ze stacji benzynowej, wydawało się błogosławieństwem. Marek trzymał mnie za rękę. Nie mówił wiele. I dobrze. Po tym wszystkim wystarczyło, że był. Na drugi dzień zrobiłam rosół. I tak, może i byłam marudna, może złośliwa, ale przecież właśnie taka jestem. I on o tym wie. A skoro po tej egipskiej katastrofie wciąż siedział obok mnie przy stole, to może jednak nie było tak źle.
Ksymena, 55 lat
Czytaj także:
- „Casanova z sanatorium miał siwe włosy i pięknie pachniał. Ale to jego list sprawił, że znów poczułam się kobietą”
- „Przeczuwałam, że ukochany coś ukrywa i nie jest to romans. Zdradę z kochanką bym przeżyła, ale nie coś takiego”
- „Marzyłam o awansie w pracy od dawna, ale koleżanka mnie z niego wygryzła. Od tej pory dbam wyłącznie o swoje interesy”