Reklama

Szłam piaszczystą drogą, pomiędzy polami i plułam sobie w brodę. Kretynka. A tam – kretynka – to mało powiedziane! Dumna księżniczka od siedmiu boleści. Co mnie podkusiło, żeby się tak ująć honorem? Zamiast siedzieć teraz przy ognisku, w gronie znajomych, śmiać się i pić piwo, ja tułam się po jakichś bezdrożach.

Reklama

A wszystko dlatego, że Piotrek nie kupił dla mnie jogurtu i soku malinowego. Świetny powód do obrażania się, prawda? Ale to teraz jestem taka mądra, bo kiedy okazało się, że zapomniał o moim zamówieniu, wpadłam w prawdziwy szał.

Jedyne, co mnie usprawiedliwia to fakt, że od samego początku, jak planowaliśmy ten wyjazd, on ciągle z czymś nawalał. A to zaprosił znajomych, za którymi ja nie przepadam i nie raczył mi o tym powiedzieć. A to okazało się, że zamiast wynająć domek, chłopaki postanowili jechać pod namiot. Może i jestem wygodnicka, ale ja po prostu nie lubię takiego survivalu! A teraz pomyślał o wszystkich, tylko nie o mnie. A przecież wie, że na kolację jadam tylko jogurty i nic innego nie ruszę. Więc postanowiłam pokazać focha, powiedziałam mu, jaki z niego egoista i poszłam na spacer.

Szybko pożałowałam, że uniosłam się dumą

No fajnie, tyle że jest ciemno, a ja nie znam okolicy. W dodatku tak się zacietrzewiłam w tej swojej złości, że nawet nie zwróciłam uwagi, w którą stronę idę. Wokół tylko pola, w oddali las. I cisza. Taka, która mnie, mieszczucha przyzwyczajonego do hałasu, przeraża. Rozejrzałam się, ale ciemność panowała wszędzie.

Starałam się dostrzec błysk ogniska, wychwycić dźwięk głosów, ale nic z tego. Byłam sama. Poczułam nagły chłód. Zakręciłam się bezradnie, i nie wiedziałam, gdzie iść. Zawróciłam już dawno, ale po drodze mijałam tyle rozchodzących się dróżek, że i tak nie wiedziałam, jak trafić na właściwą.

Teraz stałam przed kolejnym rozwidleniem i czułam, jak zbiera mi się na płacz. Wyciągnęłam komórkę z kieszeni i przypomniało mi się, że przecież w ferworze złości ją wyłączyłam, żeby Piotrek nie mógł się do mnie dodzwonić. A PIN mam zapisany, owszem, na kartce i schowany w portfelu. A portfel leży w plecaczku, w namiocie.

Zapięłam guziki wiatrówki, czując, jak przenika mnie zimno. Zaczęłam się trząść. Resztki rozsądku kazały mi zachować zimną krew, ale rosnąca panika skutecznie je tłumiła. Zgubiłam się. W polu. Zaczęłam krzyczeć. Raz, drugi. A potem zamilkłam, bo te moje wrzaski w ciemności, w pustce, brzmiały upiornie. Potęgowały strach i niemoc. Kucnęłam na piachu i zamknęłam oczy. Skup się, kobieto, skup!

To nie pustynia, gdzieś są jakieś wsie. W najgorszym razie poczekam do świtu, nie ma mrozu, nic mi się nie stanie. Wzięłam kilka głębszych wdechów i wstałam, mówiąc na głos: „Nie boję się i sobie poradzę”. I w tym momencie zobaczyłam jakąś sylwetkę, zbliżającą się do mnie drogą. Stałam jak sparaliżowana, a w mojej głowie kłębiły się sprzeczne myśli. „To może być zboczeniec, uciekaj”; „Nie, to pewnie jakiś chłop wraca z imprezy”.

Zaczęłam dzwonić zębami, nie wiem, czy ze strachu, czy z zimna, które robiło się dokuczliwe. I wtedy on się zatrzymał i powiedział:

– To nie najlepsza pora i miejsce na spacery dla samotnej kobiety – stwierdził, a ja poczułam obezwładniająca ulgę na dźwięk tego głosu. Był jakiś aksamitny i uwodzicielski. – Co pani tu robi?

– Idę – powiedziałam zachrypniętym głosem i natychmiast zdałam sobie sprawę, jak głupio to brzmi. – To znaczy, wracam do znajomych. Jesteśmy tu całą paczką – dodałam, żeby dodać sobie otuchy i przekonać go, że nie jestem sama.

Nie znałam go, ale mimo to poczułam się bezpiecznie

Podszedł bliżej. Zobaczyłam w ciemności jego oczy – niesamowicie przenikliwe i znów poczułam chłód.

– A nie zgubiłam się czasem? – zapytał. – Jeżeli tak, to trzeba tylko poprosić o pomoc.

Matko Boska, zboczeniec jakiś. Cofnęłam się o krok, czując jednocześnie bezsilność. Przecież i tak nie ucieknę.

– Gdzie są ci znajomi? – zapytał, znowu zbliżając się do mnie. Zimno było już przeraźliwe. – Niech się pani nie boi, naprawdę pomogę.

– Tam… Znaczy we wsi…

– Jakiej wsi? Tu jest kilka. Pamięta pani nazwę?

Nie wiem dlaczego, ale gdy zbliżył się do mnie, poczułam spokój. Nic się nie zmieniło, nadal było ciemno i zimno, ale zniknął gdzieś paraliżujący mnie strach.

– Rozbiliśmy się niedaleko Nowej Wsi – powiedziałam. – Pod lasem.

– Ale Nowej Wsi Kolonii, czy Nowej Wsi Sioło – zapytał rzeczowo. – Nowych Wsi tu jest cztery.

– Nie wiem – zrobiło mi się głupio. Ale już się nie bałam. – Nie zwróciłam uwagi.

Facet pokręcił głową z dezaprobatą, a potem powiedział:

– Proszę iść za mną, zaprowadzę do wsi, a rano poszuka pani znajomych. – Widząc, że trzęsę się z zimna dodał: – Tam się pani ogrzeje. Nie mogę, niestety, służyć kurtką.

Spojrzałam na niego ze zdziwieniem. Był ubrany w jakąś marynarkę, dziwną, coś w rodzaju surdutu, ale mógł mi jej przecież użyczyć? No nic, grunt, że mnie stąd wyprowadzi. Zagaiłam rozmowę.

– Całe szczęście, że pan się pojawił. Nie liczyłam, że spotkam jakiegoś żywego ducha o tej porze.

– Żywego ducha? – Roześmiał się dziwnie.

Odrzucił głowę do tyłu i śmiał się przez kilka sekund. Ten śmiech był tak przeraźliwy, że aż mi ciarki przeszły po plecach.

– Żaden żywy duch po tych polach się nie szwenda – powiedział, gdy się uspokoił. – Wszyscy się boją.

– Czego? – Zapytałam, znów czując przypływ paniki.

– Nie słyszała panna legendy o kochanku? – zapytał, patrząc dziwnie.

– Nieee. Dopiero przyjechaliśmy, nie rozmawialiśmy z miejscowymi.

Nieznajomy opowiedział mi legendę

– Ponad 100 lat temu żył tu pan. Bogaty, piękny i kochliwy. Uwielbiał kobiety. One jego też, a te, które nie były podatne na jego wdzięki, brał siłą. On nawet nie sądził, że je krzywdzi. Przecież nie robił nic złego, dawał im miłość, prawda? – Znowu zaśmiał się, ale inaczej, skrzekliwie, cynicznie. Po plecach przeszedł mi dreszcz.

– I co? – zapytałam, chcąc zabić ciszę, która przerażała mnie bardziej niż jego opowieść.

– A co miałoby być? – Potrząsnął gniewnie głową. – Chłopi są cierpliwi, ale pamiętliwi. Zebrali się pewnego dnia ci zdradzeni mężowie, skrzywdzeni ojcowie. Za żony, za córki – ubili go. Widłami. Bili systematycznie, żeby cierpiał. Wbijali się w jego ciało, zaczynając od dołu brzucha. Podziurawili go jak sito.

Jego głos brzmiał tak przejmująco, tak żarliwie, że wprost widziałam udręczone ciało, poranione widłami. Ale zaraz się opamiętałam – chwila, przecież to był zwykły gwałciciel, nad kim ja się tak użalam?

– Okrutna śmierć, ale chyba zasłużył, nie? – zapytałam.

– Wszyscy tak sądzili. Tylko ksiądz miał inne zdanie.

– Ksiądz? – zdziwiłam się.

– Ano ksiądz. Zbeształ chłopów, że nie im jest dane wymierzać sprawiedliwość. I że odebrali człowiekowi możliwość naprawienia krzywdy. Że teraz po śmierci będzie musiał błąkać się po ziemi i szukać wybaczenia.

Duchy, zjawy, wiejskie legendy? Jestem realistką

Poczułam się dziwnie.

– No dobra, ale nawet gdyby to była prawda, gdyby on faktycznie miał się tu po śmierci rehabilitować, to dlaczego ludzie mieliby się bać tędy chodzić? Przecież ma dobrze czynić?

– Bo jego zadaniem jest pilnować, by żadna kobieta nie została skrzywdzona. A gdy spotka takiego, co miłość wymusza, to ma go ukarać. Więc mało który chłop ma śmiałość zapuścić się po nocy na te pola. Niby każdy jest święty, ale w głębi duszy niejedno ma przewinienie. A to, co ukryje się przed ludzkimi oczami, przed duchem ukryć się nie zdoła.

Zamilkł na chwilę, a potem nagle się zatrzymał. Ja też stanęłam.

– Tam jest wieś – wyciągnął rękę, a ja z ulgą zobaczyłam nieopodal światła w oknach. – W tej pierwszej chałupie mieszka sołtys z żoną, porządni ludzie. A ja żegnam – ukłonił się teatralnie.

Spojrzałam jeszcze raz na wieś, a gdy obejrzałam się, by podziękować, on był już daleko..

Opowieść sołtysa jeszcze bardziej mnie przeraziła

Co prawda, starałam się tłumaczyć sobie, że to tylko przywidzenie, albo może nity na jego ubraniu, ale nogi same poniosły mnie w kierunku wsi. Sołtys na początku potraktował mnie nieufnie, ale gdy wyjaśniłam co i jak, ubrał się i powiedział, że mnie odprowadzi do znajomych.

– Pewnie siedzicie niedaleko rzeki, tam było wydane pozwolenie na rozbicie namiotów – oznajmił. – No, ale to pani zawędrowała!

– Bo zabłądziłam. Na polach się pogubiłam. I pewnie bym tam tkwiła, ale jakiś facet mnie podprowadził.

– Facet? To dziwne, bo tu nikt się po nocach po polach nie szwenda.

– No właśnie, on też tak mówił. Opowiedział mi legendę o tym dworskim kochasiu. Dziwny trochę taki był… Nie chciał tu podejść, zostawił mnie na wzgórzu.

Sołtys zatrzymał się nagle i złapał mnie za ramię, aż się przestraszyłam.

– Na wzgórzu? A jak wyglądał?

– No taki… Nie wiem. Nie stary, nie młody, przystojny. Spojrzenie miał dziwne, przenikliwie i smutne, i cyniczne jednocześnie. I taką marynarkę dziwną, jakby surdut czy coś?

– Dziewczyno, to był on! – sołtys puścił mnie, a potem ruszył przed siebie szybkim krokiem. – Toż cię sam kochliwy dziedzic do wsi przyprowadził! Nie podszedł bliżej, bo mu nie wolno! Jego dusza ma błąkać się po polach, aż naprawi krzywdy, ale do żadnej wsi mu zaglądać nie wolno. Znaczy, tak mówią – sołtys się zreflektował. – Legenda tak głosi.

– Ale co pan opowiada.. – poczułam, jak robi mi się słabo. – Że to duch? No co pan... – oponowałam, chociaż czułam, że sołtys ma rację.

– To nie ja, to legenda – bronił się sołtys. – Głosi, że ma karać występnych mężczyzn i pomagać kobietom. Dlatego pani pomógł. I dlatego żaden chłop w nocy na pole nie pójdzie. Ale to chyba pani znajomi?

Podziękowałam sołtysowi, a potem gęsto tłumaczyłam się przed Piotrkiem, który o mało nie zwariował ze strachu o mnie. Dzwonił, ale komórę miałam przecież wyłączoną. Wybrali się nawet z chłopakami mnie szukać, tyle że dotarli na pole i nie wiedzieli, gdzie dalej iść.

Reklama

– Dobrze, że zawróciliście – powiedziałam, tuląc się do niego. – Bo nie wiem, czy tobie mój wybawca by pomógł. Kto wie, co masz na sumieniu?

Reklama
Reklama
Reklama