Reklama

Nie planowałam, że tak to się potoczy. Święta miały być spokojne, pełne zrozumienia i dobrej woli – może trochę nostalgiczne, może z lekką nutą tęsknoty za tym, co kiedyś mieliśmy. Zaprosiłam byłego męża z jego nową partnerką i dziećmi, chcąc pokazać dzieciom, że dorośli potrafią być ponad przeszłością. Wszystko było dopięte na ostatni guzik: śnieg za oknem, stół uginający się pod tradycyjnymi potrawami, ciepłe światła lampek. I chociaż na początku wszystko wydawało się iść zgodnie z planem, między karpiem a makowcem wydarzyło się coś, czego zupełnie się nie spodziewałam.

Opłatek z przeszłością

Zgodził się od razu. Gdy tylko zaproponowałam, żeby spędzili Wigilię z nami, odpisał niemal natychmiast: „Dzięki, to bardzo miłe. Przyjedziemy”. Nie dopytywał, czy jestem pewna. Nie próbował się upewnić, czy naprawdę chcę patrzeć na jego nową rodzinę, siedzącą przy moim stole. Wziął to po prostu za dobrą monetę. Tłumaczyłam sobie, że robię to dla dzieci. Dla tych naszych wspólnych wspomnień, które nie muszą być zbrukane żalem i pretensją. Chciałam pokazać im, że świat nie rozpada się po rozwodzie. Że ludzie mogą być dla siebie życzliwi, nawet jeśli już się nie kochają. No i... może trochę chciałam też pokazać, że mam wszystko pod kontrolą. Że jestem ponad to.

W dzień Wigilii krzątałam się w kuchni od samego rana. Pachniało grzybami, przypaloną cebulką, kompotem z suszu. Dzieci biegały podekscytowane między choinką a kuchnią, dopytując, czy tata naprawdę przyjedzie. Kiedy samochód zaparkował przed domem, przez sekundę poczułam napięcie w karku. Wysiedli razem. On z uśmiechem, ona z nieco sztuczną gracją. Dzieci – ich i nasze – wbiegły do środka, rozradowane. Przywitaliśmy się chłodno, uprzejmie. Podaliśmy sobie dłonie jak sąsiedzi z tego samego bloku. Nie patrzyłam mu w oczy zbyt długo.

– Miło, że nas zaprosiłaś – powiedziała jego partnerka, zdejmując płaszcz. – To naprawdę... dojrzałe z twojej strony.

Uśmiechnęłam się, choć w środku coś mi się lekko zacisnęło. Nie znałam jej dobrze, ale sposób, w jaki to powiedziała, zabrzmiał bardziej jak ocena niż podziękowanie.

Uśmiechy przy barszczu

Usiedliśmy przy stole, a dzieci z zapałem rozdzierały opłatki, nie czekając nawet na życzenia dorosłych. Śmiechy, rozlane kompoty, okruszki na obrusie – typowy świąteczny chaos, który mimo wszystko miał w sobie coś ciepłego. Zaczęliśmy dzielić się opłatkiem, każdy po kolei. Było sztywno, zbyt grzecznie. Mój były życzył mi „spokoju i spełnienia osobistego”. Brzmiało to, jakby życzył komuś, kogo zna z pracy.

– Mam nadzieję, że to będą dla ciebie dobre święta – powiedziała jego partnerka, wręczając mi opłatek. – Naprawdę zasługujesz na odrobinę szczęścia.

Zawahałam się. Odpowiedziałam jej coś w stylu „wzajemnie”, choć nie pamiętam dokładnie co. Chciałam już mieć to za sobą. Nalałam barszczu, żeby zająć czymś ręce. Chwilę później siedzieliśmy wszyscy razem przy stole, w udawanym spokoju, próbując zachowywać się jak wzorcowa, patchworkowa rodzina.

– Pamiętasz, jak zawsze przesadzałaś z pieprzem w uszkach? – rzucił były, patrząc na mnie z tym półuśmiechem, który kiedyś kochałam. – Dzieci płakały i kasłały, ale jadły.

Zareagowałam śmiechem, choć zrobiło mi się dziwnie. To był taki zbyt swobodny komentarz, jakby było jeszcze jakieś „my”. Spojrzałam na jego partnerkę – również się uśmiechała, ale bardziej w sposób kontrolowany, jakby oceniała reakcje wszystkich wokół.

– Teraz są idealne – dodała. – Sama próbowałam jednego. No i dzieci nie płaczą.

– Jeszcze – powiedziałam z ironią, a dzieci wybuchnęły śmiechem.

Na moment zrobiło się prawdziwie, ludzko. Jednak coś wisiało w powietrzu – jakaś nuta napięcia, której nie umiałam jeszcze zdefiniować.

Za dużo cynamonu, za mało prawdy

Gdy barszcz i pierogi zniknęły ze stołu, przyszła pora na rybę. Karp, jak zwykle, nie wyszedł idealnie. Trochę za suchy, trochę za bardzo pachniał mułem. Dzieci narzekały, dorośli udawali, że wszystko jest w porządku. W tle leciała jakaś świąteczna składanka, której nikt tak naprawdę nie słuchał. Podczas gdy zbierałam naczynia, jego partnerka zaproponowała, że pomoże w kuchni. Nie miałam jak odmówić, więc weszłyśmy razem do ciasnego pomieszczenia, w którym pachniało smażoną cebulą i goździkami.

– Nie wiem, jak ty to wszystko ogarniasz – powiedziała, myjąc szklanki. – Ja bym chyba nie dała rady zaprosić byłego faceta na Wigilię.

Uśmiechnęłam się tylko i wzruszyłam ramionami. Przez chwilę zapanowała cisza. Potem dodała:

– Zwłaszcza jeśli wiesz... wciąż coś czujesz.

Spojrzałam na nią zaskoczona. Jej wzrok był zbyt przenikliwy, jakby czekała na jakąś reakcję. Otworzyłam usta, żeby odpowiedzieć, ale nie zdążyłam. W tym momencie do kuchni wpadł mój były z pustym półmiskiem.

Co wy tu knujecie? – zażartował, obejmując ją ramieniem.

– Plotkujemy o tobie – odparła lekko.

Nie wiem dlaczego, ale to mnie uderzyło. Coś w tej scenie było... teatralne. Nienaturalne. Jakby chcieli, żebym coś zauważyła. Albo przeciwnie – jakby chcieli, żebym czegoś nie zauważyła. Zaraz potem wjechał makowiec. Podany z cynamonem, którego nie lubię. A mimo to zjadłam dwa kawałki, bo lepiej było mieć pełne usta, niż odpowiadać na pytania, które pojawiły się w głowie.

Kiedy dzieci poszły spać...

Dom ucichł, gdy dzieci zasnęły w swoich pokojach. Było już po dziesiątej, a my siedzieliśmy przy świecach, sącząc herbatę z imbirem. Rozmowa toczyła się wokół błahostek – seriali, podróży, śmiesznych historii z pracy. Niby było miło, a jednak czułam się jak obserwatorka we własnym salonie. Zauważałam detale, które wcześniej umykały. Ich spojrzenia, drobne gesty, półsłówka. I coś jeszcze – sposób, w jaki ona czasem kończyła jego zdania. Jakby robili to od lat.

– Pamiętasz, jak kiedyś zgubiłaś prezent dla mojego ojca i dopiero w maju go znalazłaś za pralką? – zapytał nagle były, uśmiechając się szeroko.

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, jego partnerka parsknęła śmiechem.

– Opowiadał mi to! Wciąż nie może ci tego darować – rzuciła.

Zrobiło mi się zimno. To nie była historia, którą kiedykolwiek chciałabym się dzielić publicznie. Powiedziałam mu to kiedyś w łóżku, śmiejąc się przez łzy w sylwestrową noc. Pamiętam, bo wtedy pierwszy raz poczułam, że jesteśmy naprawdę blisko.

– Serio? – mruknęłam. – Myślałam, że to był taki mój sekret.

– Kochanie, to było zabawne – odpowiedział, spoglądając na mnie. – Nie sądziłem, że ci zależy.

Zamilkłam. Jego partnerka zerknęła na niego z czymś, co przypominało zawstydzenie. Nagle zrozumiałam, że te ich „świeże” relacje były znacznie starsze, niż mi się wydawało. Mój żołądek zacisnął się jak pięść. Spojrzałam na kubek, a potem na nich. I nie mogłam już udawać, że wszystko jest w porządku.

Prawda w serniku

Sernik stał na środku stołu, idealnie równy, z cienką warstwą lukru i skórką pomarańczową na wierzchu. Kiedy dzieci spały, a rozmowa ucichła, nadeszła chwila, której nie planowałam. Nie chciałam jej. A jednak się wydarzyła.

– Powiedz mi coś – zaczęłam, nie patrząc na nikogo. – Jak długo jesteście razem?

Zamarli na sekundę. Wymienili spojrzenia. On pierwszy zabrał głos:

Spotykamy się... od dwóch lat. W sensie... oficjalnie.

Spojrzałam na niego. Przypomniałam sobie, jak jeszcze półtora roku temu błagał mnie, żebyśmy spróbowali jeszcze raz. Jak przychodził z kwiatami, jak płakał przy drzwiach. Oficjalnie. Słowo, które miało coś ukryć.

– A nieoficjalnie? – dopytałam.

Jej twarz stężała. On spuścił wzrok.

To nie ma teraz znaczenia – odezwała się w końcu. – Naprawdę nie chciałam, żebyś się o tym dowiedziała w taki sposób.

– Czyli... znaliście się już wtedy, kiedy byliśmy małżeństwem? – spojrzałam prosto w jej oczy.

Nie odpowiedziała. On podrapał się po karku i sięgnął po sernik, jakby kawałek ciasta mógł przykryć wyrzuty sumienia.

– To był błąd. Wiem. Po prostu... wszystko się wtedy psuło – wymamrotał.

Zamilkłam. Nagle wiele rzeczy zaczęło mieć sens. Ciche rozmowy, wyjazdy służbowe, jego obojętność w ostatnich miesiącach. Ta kobieta siedząca teraz w moim salonie nie była „nową partnerką”. Była tą, która stała po drugiej stronie, kiedy wszystko zaczęło się walić. Poczułam, jak ciasto rośnie mi w gardle. Po raz pierwszy tego wieczoru naprawdę poczułam, że te święta są dla mnie tylko spektaklem.

I już wiem, kim był mój mąż

Po ich wyjściu długo siedziałam sama w salonie. Choinka migotała nierówno, jakby miała zaraz zgasnąć, a zapach makowca i wosku przyprawiał mnie o mdłości. Patrzyłam na niego, jakby coś miało mi się objawić. Jakby odpowiedź, której szukałam przez ostatnie dwa lata, miała się pojawić nagle, wśród okruszków i lukru. Nie chodziło tylko o zdradę. Nie bolała mnie sama zdrada, choć to też. Bolało, że całe moje życie, które z nim budowałam, było w dużej mierze oparte na złudzeniach. Że śmiał się z moich sekretów z kimś innym. Że nasz wspólny świat rozpadł się w ciszy, kawałek po kawałku, a ja byłam ostatnią, która to zauważyła.

Zrozumiałam też coś jeszcze. Że w tym małżeństwie byłam sama znacznie wcześniej, niż padło pierwsze „koniec”. On odszedł na długo przed tym, jak wyniósł swoje rzeczy. Uśmiechał się do mnie, mówił „kocham”, ale już był gdzie indziej. Z nią. Lub z ideą nowego życia bez odpowiedzialności. A ja... ja tkwiłam w tym wszystkim, łudząc się, że wszystko można jeszcze skleić. Nie żałuję, że ich zaprosiłam. Te święta były jak bolesny rozdział, który wreszcie mogłam zamknąć. Nie z klasą. Nie z uśmiechem, ale z jasnością. Bo patrząc na nich, zrozumiałam, że nie przegrałam nic wartościowego. I że wolność, którą dziś mam, jest więcej warta niż każde „kocham” wypowiedziane z obowiązku.

Iwona, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama