Reklama

Zawsze wiedziałam, że komunia mojego syna nie może być byle jaka. Nie po tym, co sama przeszłam. Moja sukienka była z wypożyczalni, miała przetarty rękaw, a rosół pływał w obtłuczonym talerzu. Nikt nie robił zdjęć, bo aparat był tylko jeden – u ciotki Zosi. A ja wtedy patrzyłam na koleżanki i czułam, że jestem „inna”. Biedna. Gorsza.

Reklama

Więc gdy przyszło do Adasia, obiecałam sobie, że on poczuje się wyjątkowo. To nie było zwykłe dziecko, ale wyjątkowe, bo moje. Chciałam, żeby każdy szczegół był dopracowany: tort w kształcie hostii z żywym fiołkiem, srebrny krawat, białe gołębie na serwetkach. Przeglądałam katalogi, porównywałam ceny, rezerwowałam salę z półrocznym wyprzedzeniem. Wszystko miało wyglądać jak u Kasi i Marka – tych z dużego domu i tych od jeszcze większych świąt.

Nie przyznaję się do tego głośno, ale to nie była tylko komunia Adasia. To był mój rewanż. Moje „teraz ja”. Mój dowód, że jestem dobrą matką. Że nie jestem już tą dziewczynką co je z obtłuczonych talerzy.

Podskórnie czułam, że coś jest nie tak

– Nie obchodzi mnie, że to tylko jedno popołudnie! – wrzasnęłam, stukając dłonią w kuchenny blat. – To jego komunia. Ma być idealnie.

Rafał jak zwykle stał oparty o framugę, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Nie ruszył się, nie powiedział nic przez dłuższą chwilę.

– A może po prostu zapytajmy Adasia, czego on chce? – rzucił w końcu cicho, jakby mimochodem.

– Dziecko nie wie, co dla niego dobre – warknęłam, choć gdzieś pod skórą zadrżało mi sumienie. – On tego nie zrozumie. Ma czuć, że to ważny dzień. Uroczysty. Inny niż wszystkie.

Rafał tylko westchnął. W jego oczach było coś, co mnie drażniło – może obojętność, a może rezygnacja.

Wróciłam do kuchni. Na stole leżały pudełka z prezentami – wszystkie starannie opisane markerem: „od chrzestnej”, „od wujka Marka”, „od nas”. Obkleiłam każdy z nich etykietą z aniołkiem. Miałam też gotowy harmonogram – o 13:00 tort, o 13:15 życzenia, potem występ kuzynki Oli z piosenką o Jezusie. Nawet playlistę zrobiłam – żadnych discopolowych wygłupów, tylko klasyka i muzyka filmowa.

Spojrzałam na telefon. Za dwa dni o tej porze wszystko się zacznie. Jeszcze tylko zamówić drugi obrus – ten z haftem. I sprawdzić, czy dekoratorka ma wystarczająco białych balonów. A gdzieś w tym wszystkim – Adaś. Cichy, z książką o dinozaurach, przyklejony do swojego kąta. Ale nie teraz, teraz nie miałam czasu. Teraz liczyło się, żeby wszystko wyglądało jak trzeba.

Bałam się co pomyślą inni

– Przesadzasz, dziewczyno. Dziecko potrzebuje czułości, a nie złotych zaproszeń – powiedziała mama, kiedy zobaczyła moje kartki z wytłoczonym napisem „Pierwsza Komunia Święta Adasia” i brokatowym krzyżykiem.

– Mamo, nic nie rozumiesz – rzuciłam nerwowo. – Dziś wszystko wygląda inaczej. Nie mogę się wygłupić. Wszyscy patrzą, porównują...

– A ty się boisz, że nie wypadasz wystarczająco dobrze? – spytała spokojnie, siadając przy stole.

Zamknęłam oczy. Wiedziałam, że to pytanie trafiło dokładnie tam, gdzie nie chciałam patrzeć. Ale szybko odepchnęłam to od siebie.

– Chcę, tylko żeby Adaś miał piękny dzień. Żeby zapamiętał go na całe życie – odpowiedziałam chłodno, sięgając po listę zadań.

Wtedy właśnie Adaś podszedł do nas, trzymając w ręce stary katalog z rowerami.

– Mamo... A może zamiast tych wszystkich prezentów... mógłbym dostać rower?

Spojrzałam na niego – miał nadzieję w oczach. Taką dziecięcą, naiwną. Prawie się uśmiechnęłam, ale coś mnie zatrzymało. W głowie miałam tylko to, co pomyślą inni.

– Kochanie, rower może poczekać. Teraz są ważniejsze rzeczy – odpowiedziałam z wymuszonym spokojem.

Uśmiech zniknął z jego twarzy, a ja udawałam, że tego nie widzę. Że nic się nie stało. Że dziecko szybko zapomni. A w środku poczułam ten znajomy skurcz – ten sam, co zawsze, kiedy przegrywam z własnym sercem.

A on chciał tylko głupi rower

Limuzyna Kasi zatrzymała się przed salą z cichym sykiem hamulców. Biała, błyszcząca jak z katalogu ślubnego. Goście spojrzeli w jej stronę z podziwem, a ja… z zazdrością. Przełknęłam ślinę i udawałam, że poprawiam serwetki.

– Mówiłam ci, że powinniśmy wynająć lepszego fotografa – szepnęłam Rafałowi przez zaciśnięte zęby.

– On nawet nie patrzy w obiektyw – odpowiedział obojętnie, patrząc na Adasia.

I rzeczywiście – mój syn siedział przy stole, blady jak obrus. Garniturek miał idealnie ułożony, ale ręce kurczowo ściskały widelec. Nie jadł. Nie mówił. Nie uśmiechał się. Zgarnęłam gości do tortu. Był taki, jak zaplanowałam – biały, trzy poziomy, ze złotą hostią i napisem „Pan jest moim Pasterzem”. Aparaty poszły w ruch. Wszyscy klaskali, zachwyceni.

– No to teraz życzenia! – zawołałam z przesadnym entuzjazmem.

I wtedy to się stało.

– Ja nie chciałem żadnego tortu! – krzyknął Adaś, wstając gwałtownie. – Chciałem rower! Tylko rower!

Cisza rozlała się po sali jak rozlany sok. Goście zamarli. Kasia opuściła widelec. Rafał zbladł. A ja… ja poczułam, jak odpada ze mnie cała ta fasada. Patrzyłam na niego. Nie na garnitur, nie na fryzurę. Na oczy. Smutne, zawiedzione. I nagle wszystko, co przygotowałam, przestało mieć jakiekolwiek znaczenie.

Czy mój synek mnie jeszcze kocha?

– Synku, ja tylko chciałam, żebyś był szczęśliwy – powiedziałam drżącym głosem, klękając obok niego. Tam, gdzie schował się pod stołem w kącie sali.

– Nie jestem. Nikt mnie nie słuchał – wyszeptał. Nie patrzył na mnie. Gapił się w kafelki, jakby tam była odpowiedź na wszystko.

Chciałam go dotknąć, pogłaskać po włosach, ale ręka zawisła mi w powietrzu. Nie wiedziałam, czy mam prawo. Rafał usiadł obok nas. Przez chwilę nikt się nie odzywał.

– Może wszyscy się zagubiliśmy… – mruknął, bardziej do siebie niż do nas.

Spojrzałam na niego, a potem na Adasia. Co ja zrobiłam? Dla kogo były te balony, te serwetki, torty, zaproszenia ze złotą czcionką? Na pewno nie dla mojego dziecka. Nie dla tej kruchej istoty, która teraz siedzi skulona i nie ufa mi już ani trochę.

Bałam się – szepnęłam. – Że nie wystarczy. Że mnie wyśmieją. Że jestem zbyt… zwykła. Że nie dorównam.

Rafał objął mnie lekko ramieniem. Pierwszy raz od miesięcy poczułam, że mnie naprawdę widzi. Po przyjęciu dom był cichy. Goście rozjechali się, jedzenie ostygło. A ja siedziałam na brzegu łóżka, patrząc na drzwi Adasia. Zamknięte. Nie zapytał, czy może obejrzeć bajkę. Nie przytulił się na dobranoc. I wtedy, po raz pierwszy, nie myślałam o tym, co pomyślą inni. Tylko o tym, czy mój syn jeszcze mnie kocha.

Perfekcyjna matka z Insta umarła

– Kupiłem mu rower – powiedział Rafał następnego dnia rano, wkładając kurtkę. – Taki zwykły, ale dobry. Bez bajerów.

Skinęłam głową, nie potrafiąc wydusić ani słowa. Siedziałam przy kuchennym stole z kubkiem zimnej kawy, patrząc w przestrzeń. Za chwilę usłyszałam skrzypnięcie drzwi. Adaś wyszedł. Nie spojrzał na mnie. Rafał podał mu kask, a on wziął go bez słowa. Wyszli razem. Bez „cześć”, bez uśmiechu. Podbiegłam do okna. Patrzyłam, jak Rafał ustawia rower na chodniku, jak Adaś dotyka kierownicy, najpierw niepewnie, potem z coraz większym zaciekawieniem. Wsiadł. Ostrożnie, jakby bał się, że zaraz zniknie. A potem... pojechał. Nie było okrzyków radości. Tylko lekki uśmiech, ledwo dostrzegalny. Ale dla mnie – to był przełom. Jak oddech po długim zanurzeniu.

Chciałam wybiec do nich, dołączyć, przytulić go. Ale stałam tylko za firanką, ściskając materiał palcami. Bałam się, że jednym słowem wszystko znów popsuję. Perfekcyjna matka, ta z katalogu i z Instagrama, wreszcie we mnie umarła. Została kobieta, która musi nauczyć się czegoś znacznie trudniejszego niż zwykła organizacja przyjęcia. Musi nauczyć się słuchać swoich najbliższych.

I czekać. Na przebaczenie. Na zaufanie. Na kolejną szansę.

Dorota, 40 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama