Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie to się stało. Może wtedy, gdy po raz pierwszy zamknęłam drzwi do biura jako emerytka. Albo gdy umarła Marysia, moja sąsiadka z piętra – ta, z którą piłyśmy kawę i narzekałyśmy na pogodę. A może jeszcze wcześniej, gdy dzieci przestały dzwonić tak często, bo były zbyt zajęte swoimi sprawami.

Reklama

Od zawsze byłam panią w beżowym płaszczu. Taką, co nie robi zamieszania, nie podnosi głosu, zna przepis na schabowego i numer do hydraulika. W pracy mówiłam: „dobrze, zrobię to”, w domu: „zajmę się tym”. Byłam żoną Zbyszka przez trzydzieści siedem lat. Matką – przez całe życie, bo to się nigdy nie kończy. A teraz?

Teraz jestem Janina. Rocznik pięćdziesiąty siódmy. Mam mieszkanie na Żoliborzu, kwiatki na balkonie i siedem sukienek, z których tylko trzy jeszcze noszę. Rano piję herbatę z miodem i dodaję kurkumę, bo gdzieś przeczytałam, że to dobre na zdrowie. Potem robię krzyżówki i spaceruję, jeśli nie wieje. Czasem piekę ciasto drożdżowe, bo pachnie jak dawniej. Nie jestem nieszczęśliwa. Ale czasem zapominam, jak to jest czuć radość.

Pewnego poniedziałku – pamiętam, bo padał śnieg z deszczem, a była połowa kwietnia – usiadłam przy komputerze i wpisałam w wyszukiwarkę: „portale randkowe dla seniorów”. Oczywiście zaraz pomyślałam, że zwariowałam. Ale zamiast się rozmyślić, zrobiłam herbatę i zaczęłam czytać opisy profili. Jeden pan pisał, że „szuka bratniej duszy, z którą będzie mógł dzielić poranki i spacery”. Inny, że „lubi podróże i dobre wino”.

– No nic – mruknęłam do ekranu. – Niech się dzieje wola nieba.

Zalogowałam się. Dodałam zdjęcie z wakacji w Krynicy, gdzie stoję na tle fontanny, w okularach przeciwsłonecznych. Opisałam się krótko: „Janina, 68 lat. Szukam kogoś, z kim nie trzeba będzie nic udawać”. I tak się zaczęło.

Każdą wiadomość traktowałam jak egzamin. Każde „dzień dobry” analizowałam przez lupę intencji. Ale nie powiem – śmiałam się też. Jeden pan napisał, że „jest czuły jak szczeniak i silny jak dąb”. Odpisałam: „mam uczulenie na sierść i piłę spalinową w piwnicy”.

Zaskoczyło mnie, jak bardzo mnie to wciągnęło. Nagle znów miałam na co czekać. Znów coś się działo. A potem przyszła środa. I pierwsza randka.

Środa miała w sobie coś magicznego

Od rana byłam niespokojna. Niby to tylko kawa, ale to jednak rozmowa z obcym człowiekiem. Mój adorator miał twarz jak połowa mężczyzn po sześćdziesiątce – siwe skronie, okulary, ciepły szalik. Ale dla mnie to było coś więcej. To był pierwszy raz od… odkąd byłam wdową, kiedy nakładałam szminkę.

Wyjęłam z szafy granatową sukienkę. Tę z lekko podniesionym kołnierzem. Wyprasowałam ją, chociaż wyglądała całkiem schludnie. Potem perły. Zawsze zakładałam perły na ważne okazje – śluby, pogrzeby, chrzciny. Teraz na randkę. Paranoja.

Perfumy. Stare, klasyczne, jeszcze z czasów, gdy Zbyszek kupił mi je na imieniny. Nie wiem nawet, ile lat już miały, ale pachniały wciąż tak samo. Niosły wspomnienie kobiety, którą byłam wtedy, kiedy jeszcze wierzyłam, że życie może być piękne.

W kawiarni byłam pierwsza. Zamówiłam herbatę malinową. Palce lekko drżały. Gdy wszedł, od razu wiedziałam, że to on – pan Włodek. Miał na sobie elegancki płaszcz, z tych wełnianych, i uśmiech, który był młodszy niż jego pesel.

– Janina? – zapytał niepewnie.

– Tak. A pan to... Włodek?

– We własnej osobie – odpowiedział, siadając z gracją na przeciwko mnie.

Rozmawialiśmy o niczym. O dzieciństwie w PRL-u, o tym, że teraz wszystko w sklepach jest, tylko smaku brak. O jego wnuku, co gra w szachy, i o moim, co raz w miesiącu wysyła mi serduszko na komunikatorze. Śmiałam się z uprzejmości, kiwałam głową częściej, niż mówiłam coś od siebie.

Włodek pachniał ładnie. Miał zadbane ręce. Ale coś mi zgrzytało. Jakbyśmy oboje grali role – on kawalera z ogłoszenia, ja damy na herbatce. Wszystko miłe. Wszystko uprzejme. Wszystko takie... nijakie.

Wieczorem, już w domu, zadzwoniła Ewa.

– I jak było?

– Ładnie pachniał – powiedziałam po chwili ciszy. – Ale chyba bardziej mnie interesowała moja torebka niż on.

– Torebka?

– No wiesz, ta granatowa z ozdobnym zapięciem. Patrzyłam na nią przez pół randki i myślałam, że mam jednak dobry gust.

Ewa zaśmiała się szczerze.

– Janina, ty się rozkręcisz. Poczekaj tylko, aż trafisz na jakiegoś zbója.

Zbója nie spotkałam. Ale do środy zaczęłam się przyzwyczajać. Bo środa miała w sobie coś magicznego. Była środkiem tygodnia. Balans. Między tym, co było, a tym, co jeszcze mogło się zdarzyć.

W końcu to zrozumiałam

Zaczęłam się w tym specjalizować. W środach. Każda z nich miała swoje reguły. Dzień wcześniej przygotowywałam strój. Rankiem – pielęgnacja, herbata, szminka. Perły – obowiązkowo. Potem krótka modlitwa do patrona dobrych rozmów i wychodziłam.

Za mną cztery randki. Jeden pan z Gdańska, który mówił tylko o swojej byłej żonie. Drugi – zaprosił mnie na spacer po galerii handlowej i długo patrzył na manekiny. Trzeci miał talent do opowieści, ale chyba pomylił mnie z kimś innym, bo opowiadał rzeczy, których nie rozumiałam. Czwarty… nie przyszedł. Napisał dwie godziny później: „Przepraszam. Zasnąłem po rosole”.

A teraz – środa numer pięć. Mężczyzna tym razem był lekarzem. Emerytowanym, oczywiście. Przy stole w restauracji mówił dużo o zdrowiu. Że zbyt wielu ludzi je gluten. Że serce to metafora, ale trzeba dbać o aortę. Kiwałam głową i uśmiechałam się, wkładając kolejne kawałki carpaccio do ust.

Po powrocie zdjęłam szpilki, usiadłam na kanapie i w milczeniu patrzyłam na zegarek. Było po dziewiętnastej. Nadal środa. A ja znów sama.

Zaczęło mnie to gryźć. Nie randki. Nie panowie. Tylko to, że z żadnym nie chciałam się spotkać drugi raz.

– Czy to ze mną coś nie tak? – zapytałam samą siebie, głośno, nie czekając na odpowiedź.

Następnego dnia spotkałam Wandę, sąsiadkę z parteru. Stała przy skrzynkach na listy i poprawiała kołnierz futerka.

– Ciągle gdzieś wychodzisz – rzuciła z lekkim uśmieszkiem. – Romansujesz?

– Może. A może tylko przypominam sobie, jak się chodzi na obcasach – odparłam.

Uśmiechnęła się, ale w oczach miała coś, czego nie znałam – może zazdrość, może nostalgię, a może tylko odbicie własnej pustki.

Zrozumiałam wtedy, że to nie o mężczyzn chodzi. Chodzi o rytuał. O to, że środa miała sens. Że trzeba było wyjść z domu, przejrzeć się w lustrze, ubrać się z myślą, że może dziś wydarzy się coś innego.

A nawet jeśli nie, to przynajmniej miałam czerwone usta. I szpilki.

Zaczęłam się sobie podobać

Zaczęłam się sobie uważnie przyglądać.

Nie w lustrze, nie tylko. Tam to wiadomo – tu zmarszczka, tam siwy kosmyk, tu za dużo, tam za mało. Ale ja patrzyłam na siebie tak, jak ta sąsiadka z okna. Dosłownie. W środy wychodziłam punktualnie o siedemnastej. Zawsze ubrana starannie. Torebka w lewej dłoni, płaszcz zapięty, perły. I widziałam siebie. Gdy wracałam – ciemno już było – odbijałam się w szybie. Jak jakaś kobieta z filmu, co skrywa tajemnicę. A to było po prostu kolejne spotkanie z adoratorem.

Jedna randka szczególnie utkwiła mi w pamięci, choć... właściwie nie pamiętam mężczyzny. Wysoki, chyba. W płaszczu. Mówił coś o polityce. Oglądał dużo telewizji. Zamówił sok z marchwi. I tyle.

Ale za to pamiętam siebie. Miałam wtedy nowy lakier na paznokciach – ciemny burgund. Pierwszy raz od lat. Długo wybierałam odcień w drogerii, a ekspedientka zapytała:

Randka?

– Tak – odpowiedziałam bez cienia wstydu. – Sama ze sobą.

W tamtą środę nie czekałam na nic. Nie chciałam, żeby on był miły, interesujący, „na poziomie”. Chciałam tylko być kimś innym niż zwykle. I w tej inności coś we mnie pękło.

Po randce wróciłam do mieszkania, zdjęłam perły i długo stałam przy lustrze w przedpokoju. Patrzyłam na siebie, jakby to był ktoś inny. Kobieta, która coś przeżyła, ale nie umie powiedzieć co. I nagle łzy. Ciche, bez szlochu. Jakby wszystko, co we mnie zalegało – rozczarowania, niedopowiedzenia, samotność – w końcu znalazło ujście.

To nie była tęsknota za Zbyszkiem. Jego opłakałam już dawno, w pierwszą Wielkanoc bez niego. To był płacz za samą sobą. Za tą Janiną, która zniknęła gdzieś między rachunkami za prąd a gotowaniem rosołu w każdą sobotę. Za tą, która nie krzyczała, kiedy powinna, i nie uciekła, gdy miała szansę.

Tego wieczoru pierwszy raz od lat poszłam spać w koszuli nocnej, której nie zakładałam, odkąd przestałam wierzyć, że jeszcze mogę się komuś spodobać. Tym razem – podobałam się sobie.

W końcu mogłam być szczera

Spotkałam się z przyjaciółką sprzed lat. Kiedyś byłyśmy blisko i na fali ostatnich randek z moimi adoratorami postanowiłam, że możemy odnowić naszą znajomość. I tym razem nie musiało skończyć się na jednym spotkaniu.

Opowiedziałam Annie o moim bujnym życiu prywatnym i środowych kolacjach z nieznajomymi.

– A dlaczego akurat środy? – zapytała, kiedy opowiedziałam jej o rytuale randek.

Pokręciłam głową, z lekkim uśmiechem.

– Bo w środy nic się nie dzieje.

– Nic?

– No właśnie. Poniedziałki to szok po weekendzie. Wtorki to załatwianie spraw. Czwartki to już czekanie na piątek. A piątki i weekendy... to są dla ludzi, którzy mają z kim spędzać czas. Ale środy? Środy są puste. Bez oczekiwań. Taki dzień, który można sobie zagospodarować na swój własny sposób.

Anna uniosła brwi.

– Nigdy o tym nie pomyślałam. Ale ma to sens.

Uśmiechnęłam się szerzej. Cieszyłam się, że w końcu mogę być z kimś szczera. I nikogo nie musiałam udawać.

Zaczęłam też prowadzić zeszyt. Taki notes środowy. Po każdej randce opisywałam: co miałam na sobie, gdzie byliśmy, o czym rozmawialiśmy, co mnie rozśmieszyło. A potem dodawałam jedno zdanie o sobie. Nie o tym, co zrobiłam. O tym, kim byłam tego dnia.

„Byłam pewna siebie”.
„Byłam rozczarowana”.
„Zachowywałam się zabawnie i dobrze mi z tym”.
„Byłam kobietą, nie wdową”.

Z tygodnia na tydzień te zdania były coraz odważniejsze. Coraz bardziej moje.

Nie szukałam miłości. Szukałam siebie. Czasem po omacku, czasem w ciemno. Ale środy dawały mi mapę. I może nadal nie wiedziałam, dokąd idę, ale wreszcie czułam, że idę. Że nie stoję.

Zaakceptowałam siebie

Obudziłam się w środę o siódmej, jak zwykle. Na parapecie siedział gołąb – zawsze ten sam, chyba już miał do mnie zaufanie. Woda w czajniku zagotowała się z tym samym sykiem co zawsze. I w radiu znów mówili o inflacji, korkach i prognozach pogody.

A jednak coś było inaczej. Po raz pierwszy od pięciu miesięcy nie miałam umówionej randki.

Nie dlatego, że nikt nie napisał. Kilku panów czekało w skrzynce, z „miłym uśmiechem” i „serdecznymi pozdrowieniami”. Ale żadnego z nich nie chciałam już poznawać. Nie tego dnia.

Włączyłam komputer, otworzyłam portal i zawiesiłam kursor na przycisku „usuń konto”. Palec zadrżał. Ale zamiast kliknąć, zamknęłam przeglądarkę.

Środa to środa. Nie mogłam jej zmarnować.

Wyjęłam tę samą granatową sukienkę, co na pierwszą randkę. Poprawiłam perły. Czerwona szminka – jak zawsze. Torebka, płaszcz, delikatne perfumy. Nikt nie dzwonił. Nikt nie pisał. Nikt nie czekał. I było w tym coś pięknego.

Poszłam do teatru. Sama. Siedziałam w drugim rzędzie i chłonęłam każdy gest aktorów, każdy szept, każde światło na scenie. W przerwie wypiłam kieliszek wina. Obserwowałam ludzi – pary, przyjaciółki, starszych panów z laskami. Nikt mnie nie zaczepił. Nikt nie zapytał, czemu jestem sama.

I dobrze mi z tym było. Czułam się, jakby coś się domknęło. Jakby ta kobieta, która wychodziła z domu z bijącym sercem i nadzieją, że ktoś ją zobaczy – w końcu zobaczyła siebie.

W drodze powrotnej spojrzałam w szybę mijanego sklepu. W odbiciu była kobieta w perłach. Spokojna. Pewna. Piękna – nie dlatego, że młoda. Tylko dlatego, że świadoma.

„Może nikt dziś na mnie nie czeka. Ale ja czekam na siebie”. I to wystarczyło.

Polubiłam czas ze sobą

Moje konto na portalu randkowym nadal istnieje. Czasem zaglądam tam z ciekawości, żeby sprawdzić, kto do mnie pisze, kto uaktualnił zdjęcie, kto szuka „miłości do grobowej deski” albo „towarzystwa do kina i rozmów przy kawie”. Ale nikomu nie odpowiadam.

Nie dlatego, że już mnie to nie interesuje. Ale dlatego, że nie muszę. Już nie. Środy nadal są moje. Zakładam perły. Czasem wychodzę – do kina, do galerii, na spacer. Czasem zostaję w domu, robię sobie kolację przy świecach i siadam przy oknie z książką, której nie mogę skończyć od lat.

Nie czekam już na wiadomość, na telefon, na znak od losu. Nie muszę mieć randki, żeby czuć się jak kobieta. Nie muszę być „dla kogoś”, żeby być ważna. Jestem swoją własną randką. Swoim własnym światełkiem w środku tygodnia.

Kiedyś bałam się pustki. Dziś wiem, że w ciszy słychać najwięcej. I że to, co najważniejsze, nigdy nie siedzi po drugiej stronie stolika.

Janina, 68 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama