Reklama

W tym roku naprawdę się postarałam. Zaplanowałam wszystko z wyprzedzeniem – menu, dekoracje, nawet kolory serwetek przy stole. Chciałam, żeby to były nasze pierwsze święta, które wspomnimy z uśmiechem, bez spięć, krzyków i milczenia. Wyobrażałam sobie ciepło choinki, zapach pierników, śmiech dzieci, spokój. I choć wiedziałam, że mój mąż nie zawsze potrafi się odnaleźć w rodzinnych sytuacjach, a jego ojciec często wszystko komplikuje, byłam dobrej myśli. Wierzyłam, że tym razem się uda. Naiwnie myślałam, że dobra wola wystarczy. Zamiast spełnienia marzeń dostałam jednak coś zupełnie innego – piękną katastrofę.

Choinka miała wszystko naprawić

Wstaliśmy wcześnie. Miałam energię jak rzadko kiedy. Zaparzyłam kawę, a potem wyjęłam z piwnicy pudła z ozdobami. W tym roku postanowiłam, że choinka stanie w salonie – tak, żeby była widoczna z każdego kąta. Kupiłam światełka w kolorze ciepłej bieli, bombki w odcieniach złota i czerwieni, a na czubek – gwiazdę, którą wyszukałam miesiąc wcześniej w internecie.

– Pomóc ci? – zapytał mój mąż, wchodząc zaspany do kuchni.

– Tak, możesz rozłożyć stojak. Ja zaraz przyniosę drzewko.

Choinka czekała na balkonie – pachnąca, gęsta, idealna. Marzyłam, że kiedy ją ubierzemy, wszystko się uspokoi. Że zapach igliwia przyniesie coś więcej niż tylko wspomnienia dzieciństwa. Ustawiliśmy ją razem, a potem dzieci zaczęły zawieszać pierwsze bombki. Przez chwilę rzeczywiście było jak w reklamie – ciepło, rodzinnie, spokojnie. Do momentu, gdy zadzwonił telefon.

– Mój tata. Mówi, że już jedzie – oznajmił mąż, wyłączając dźwięk.

– Przecież miał przyjechać dopiero jutro.

– No... zmienił zdanie. Wiesz, jaki on jest. Nie ma sensu się denerwować.

Poczułam, jak cała energia, którą miałam od rana, uchodzi ze mnie jak powietrze z przebitej opony. Nie byłam gotowa na jego obecność. Nie dziś. Nie, kiedy chciałam stworzyć przestrzeń do oddechu, nie do przetrwania.

– Powinieneś był mi powiedzieć wcześniej – powiedziałam cicho.

To nie moja wina, że on zdecydował sobie wcześniej – odpowiedział, wzruszając ramionami.

Czułam, że choinka już nie wystarczy, żeby cokolwiek naprawić.

Miałam ochotę wyjść i nie wracać

Teść przyjechał z torbą reklamówek, jakby miał zamiar zostać na dwa tygodnie. Wparował do salonu, rzucił buty pod choinką i od razu zaczął komentować.

Co to za dziwne bombki? Kiedyś to się robiło ozdoby z papieru, a nie kupowało te plastikowe świecidełka – mruknął, rozglądając się po pokoju.

Nie miałam siły odpowiadać. Uśmiechnęłam się sztucznie i poszłam do kuchni. Liczyłam, że może mąż przejmie pałeczkę, ale zamiast tego dołączył do ojca w krytykowaniu wszystkiego, co przygotowałam. Słyszałam, jak mówił:

– No co, tato, teraz tak się dekoruje. Mnie też się to trochę nie podoba, ale żonie zależało.

Stałam wtedy za ścianą i czułam, jak zaciska mi się gardło. To nie była pierwsza taka sytuacja. Oni we dwójkę tworzyli jakiś dziwny sojusz – wiecznie narzekali, poprawiali mnie, a potem udawali, że wszystko jest w porządku. Kiedy podałam obiad, teść krzywił się na każdy kęs.

– Mięso trochę suche – skomentował z pełnymi ustami. – I ziemniaki bym bardziej posolił.

Mąż się zaśmiał, jakby to był niewinny żart.

– Ojciec, nie narzekaj, bo jeszcze dostaniesz zupę z torebki!

– Byle nie barszcz z kartonu, jak ostatnio – dodał jego ojciec z miną, która miała wyrażać całą pogardę świata.

Spojrzałam na nich i przez chwilę miałam ochotę po prostu wyjść. Wyjść i nie wracać, ale zamiast tego poszłam do łazienki, zamknęłam drzwi i puściłam wodę, żeby nie słyszeli, że płaczę.

Barszcz wylądował na ścianie

W Wigilię wstałam wcześniej niż wszyscy. W kuchni pachniało już grzybami, ciastem drożdżowym i kompotem z suszu. Miałam nadzieję, że chociaż ten jeden dzień uda się przeżyć bez awantur, złośliwości i dogryzania. Włożyłam nową sukienkę, spięłam włosy, a dzieciom założyłam białe koszule i czerwone sweterki. Wszystko miało wyglądać pięknie jak z pocztówki. Osiemnasta. Czas zasiąść do stołu. Połamałam się z teściem opłatkiem, choć najchętniej bym tego nie zrobiła. On złożył mi życzenia, które brzmiały bardziej jak wyrzut niż serdeczność.

– Żeby ci się w końcu udało zrobić te święta, jak trzeba – powiedział, zerkając na stół.

Zacisnęłam dłonie, ale nic nie odpowiedziałam. Podczas kolacji próbowałam utrzymać rozmowę na powierzchni. Pytałam dzieci o prezenty, przypominałam wspólne chwile z poprzednich lat. Niestety – im dalej w wieczór, tym więcej uwag z ust teścia.

– Karp bez smaku. Chociaż nie, może to ten nowy garnek. Po co było wymieniać, stary był lepszy.

– W barszczu czuję coś dziwnego. Co tu jest? – zapytał, marszcząc nos.

– Uszka z grzybami. Takie, jakie sam pan zawsze robił – odparłam spokojnie, choć dłoń już mi lekko drżała.

– No to chyba grzyby jakieś nie bardzo – parsknął.

Wtedy mój mąż zaśmiał się i dodał:

– Może czas nauczyć się gotować od nowa?

Wstałam. Podniosłam chochlę z barszczem. Bez słowa. I z precyzją, której sama się po sobie nie spodziewałam, rzuciłam ją w stronę ściany. Czerwony barszcz spłynął powoli po tapecie, a w salonie zapadła cisza.

– Smacznego – powiedziałam, patrząc im prosto w oczy.

Ucieczka w kapciach i szlafroku

Nie czekałam, aż ktoś się odezwie. Zostawiłam ich przy stole i poszłam na górę. W łazience zdjęłam sukienkę i włożyłam szlafrok. Nawet nie chciało mi się zmywać makijażu. Patrzyłam na swoje odbicie w lustrze i próbowałam zrozumieć, kiedy to się wszystko tak popsuło. Może wtedy, gdy po raz pierwszy zgodziłam się przemilczeć coś, co bolało? Po chwili usłyszałam ciche pukanie do drzwi.

– Kochanie, otworzysz? – zapytał mój mąż.

Nie odpowiedziałam.

– No weź, ojciec nie chciał cię urazić. Po prostu tak gada. Taki ma charakter – dodał tonem, jakby to wszystko było moją winą.

Otworzyłam drzwi i spojrzałam na niego bez słowa. Stał tam, ze szklanką kompotu z suszu w ręce, jakby święta nadal trwały.

– Naprawdę uważasz, że to był tylko żart? – zapytałam cicho.

Nie rób scen. Przecież nikomu nie stała się krzywda.

Minęłam go bez słowa i zeszłam na dół. W salonie teść rozsiadł się w fotelu i oglądał jakiś program w telewizji, popijając swój kompot. Ściana była już częściowo wytarta, choć plama po barszczu wciąż się rozlewała jak rana. Włożyłam kapcie i otworzyłam drzwi wejściowe. Chłód natychmiast uderzył w twarz, ale nie cofnęłam się.

– Dokąd idziesz? – zapytał mój mąż z góry.

– Nie wiem. Gdziekolwiek, gdzie mnie nikt nie będzie poprawiał, oceniał i lekceważył.

Zamknęłam za sobą drzwi. I szłam. W szlafroku, w kapciach, z głową pełną ciszy.

Milczenie przy świątecznym stole

Wróciłam dopiero po godzinie. Zmarznięta, zmęczona, z bólem głowy. Na zewnątrz wszystko było piękne – śnieg skrzypiał pod stopami, światła choinek migały w oknach sąsiadów. Czułam się jak widz zza szyby, ktoś, kto tylko obserwuje cudze życie. Po powrocie zdjęłam mokre kapcie i poszłam prosto do pokoju dzieci. Spali już, wtuleni w siebie jakby chcieli się nawzajem chronić przed tym, co działo się dookoła. Rano panowała nieprzyjemna cisza. Mąż siedział przy stole z kawą, udając, że czyta wiadomości w telefonie. Teść oglądał wiadomości w telewizji, jakby wczorajszy wieczór się nie wydarzył.

– Chcesz śniadanie? – zapytałam beznamiętnie, choć miałam ochotę wszystko rzucić.

– Może później – odpowiedział mąż, nie odrywając wzroku od ekranu.

Zaczęłam zbierać ze stołu niedojedzone potrawy. Karp, którego już nikt nie tknął. Kompot, którego nikt nie dopił. Barszcz… nie było go. Po nim została tylko tłusta plama na ścianie i zapach przypominający o tym, że coś pękło. Teść milczał. Mój mąż też. Nie było przeprosin, nie było rozmowy. Tylko cisza. Ta sama, która przez lata przykrywała wszystko jak gruba warstwa śniegu – niby ładna, a tak naprawdę dusząca. Dzieci weszły do kuchni w piżamach.

– Mamo, dlaczego wczoraj nie było prezentów?

Spojrzałam na nie i uśmiechnęłam się smutno.

– Będą dzisiaj. Przynajmniej to zróbmy inaczej.

Przez chwilę miałam wrażenie, że w tej ciszy to dzieci są jedynymi, którzy potrafią jeszcze mówić prawdę.

Nie chcę dłużej tak żyć

Po świętach nie rozmawialiśmy o tym, co się wydarzyło. Nikt nie wspomniał o barszczu, o mojej ucieczce ani o słowach, które padły. Teść wyjechał w drugi dzień świąt bez słowa pożegnania. Mąż zachowywał się, jakby nic się nie stało. Jakby to była zwykła Wigilia, jakich wiele. A ja? Ja po raz pierwszy poczułam, że nie chcę dłużej tak żyć. Zrozumiałam, że przez lata godziłam się na bycie „tą od atmosfery”, od miłych świąt, od uśmiechu mimo wszystko, ale w tym roku coś się we mnie zmieniło. Przestałam chcieć ratować coś, czego nikt poza mną nie próbował utrzymać przy życiu.

Po Nowym Roku zapisałam się na terapię. Wcześniej mówiłam sobie, że nie mam na to czasu, że są ważniejsze rzeczy – dzieci, dom, praca. A potem zobaczyłam, jak bardzo straciłam siebie, próbując zasłużyć na szacunek, którego nigdy nie dostawałam. Nie wiem, co będzie dalej z moim małżeństwem. Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze będę mogła spojrzeć na męża tak samo, ale wiem jedno – nie wrócę już do roli, która mnie raniła. Chcę innych świąt. Może nieidealnych, ale moich. Z prawdziwym spokojem, nawet jeśli w mniejszym gronie. Tym razem nie zamierzam naprawiać wszystkiego sama. Czas, żeby każdy wziął odpowiedzialność za to, co wniosło się do stołu. Nie tylko jedzenie. Słowa też mają smak. I nie wszystkie da się przełknąć.

Nina, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama