Reklama

To miała być zwykła wycieczka w góry. Chcieliśmy pokazać dzieciom piękne krajobrazy i przegonić je trochę po szlaku, żeby nie tkwiły przed telewizorem lub tabletem. Kto mógł przypuszczać, że tak to się skończy! Rodzinny wyjazd od początku był nieudany. Kacper i Wojtek, nasi synowie, snuli się po pensjonacie znudzeni i niezadowoleni. Tydzień z rodzicami jawił im się jak zsyłka na bezludną wyspę. Koledzy tam, a oni tu! Dobrze, że chociaż internet był.

Reklama

– Słabo hula – jojczył bez przerwy Kacper, zapalony gracz on-line.

Internet w pensjonacie „wolno chodził”, co oznaczało, że syn musiał czekać na każdą reakcję po wydanym poleceniu. Czy coś tam, bo niewiele z tego rozumiałam. Chłopaki wkurzali mnie coraz bardziej, a nie ma nic bardziej niebezpiecznego niż rozzłoszczona matka.

Musisz ich czymś zająć – szturchnęłam męża drzemiącego na łóżku z gazetą na twarzy.

Przynajmniej on był zadowolony z wyjazdu, bo mógł odsypiać, ile wlezie.

Dobrze znałam swoją rodzinę

– Dlaczego ja? – jęknął zupełnie jak nasz młodszy, Wojtek.

– Bo jesteś ich ojcem – wyjaśniłam. – I liderem wyprawy.

– A wiesz… – Andrzej odsunął płachtę gazety i podniósł się na łokciu – kiedyś rzeczywiście prowadziłem rajdy. Na studiach.

– Właśnie o tym mówię – podchwyciłam. – Jesteś prawdziwym przywódcą, chłopaki potrzebują przykładu. Zorganizuj im wycieczkę. To znaczy rajd. A najlepiej nazwij to trekkingiem. Znaczy to samo, ale lepiej brzmi.

Mąż na chwilę stracił zapał przygnieciony wizją przymusowej wędrówki po górach, ale nie popuściłam. Ostatecznie wybrałam się z nimi, żeby zapobiec ewentualnej dezercji. Dobrze znałam swoją rodzinę. Wyprawa mogła zamienić się w posiedzenie w najbliższym salonie gier.

Wydawało mi się, że trasę wybraliśmy rozsądnie. Nic trudnego. Łatwy spacer po malowniczym szlaku. Pod górę, bo podchodziliśmy lasem aż na szczyt, ale to wejście pokonywały w lecie szkolne wycieczki i rodziny z małymi dziećmi, bo stopień trudności był niewielki. Ubraliśmy się właściwie: sportowe buty i nieprzemakalne kurtki, a pod nimi kilka warstw odzieży tworzyły dobrą kombinację na każdą pogodę. W górach warunki zmieniają się szybko, trzeba być przygotowanym na to, że podchodzimy w słońcu, a schodzimy w deszczu albo śniegu. Zabraliśmy też małe plecaki z gorącą herbatą, kanapkami i czekoladą. O wszystkim pomyśleliśmy, zadbaliśmy o każdy szczegół. A jednak…

– Daleko jeszcze? – marudził Wojtek niezbyt zachwycony wycieczką.

Chciał jak najszybciej odbębnić rodzinną daninę i wrócić do pensjonatu. A najlepiej do Warszawy, gdzie czekali koledzy.

– Nogi cię bolą? – spytałam z troską.

– Poproś mamę, to cię weźmie na rączki – dorzucił jadowitą uwagę Kacper, mijając brata.

On przynajmniej nie marudził. Może wykombinował, że im szybciej pokona zaplanowaną trasę, tym szybciej wróci do przerwanej gry.
W tak miłej rodzinnej atmosferze posuwaliśmy się malowniczą drogą. Szlak był czytelnie oznakowany, nie można było się zgubić. Było dość zimno, ale momentami zza chmur wychodziło słońce. Za dwie godziny powinniśmy osiągnąć szczyt, miałam nadzieję, że to się chłopakom spodoba. Zdobędą prawdziwą górę, będą mieli o czym opowiadać kolegom, nawet jeśli teraz uważają, że niepotrzebnie dali się tutaj przywlec. Gdy dotarliśmy do celu, słońce jak na złość skryło się za chmurami, zrobiło się szaro. W górach o tej porze roku szybko zapada zmrok, a jeszcze przy takiej pogodzie…

Obejrzeliście widoki? To schodzimy, nie ma na co czekać. Kawał drogi przed nami, jeszcze nas w górach noc zastanie – zarządziłam, odwracając się, żeby wejść z powrotem na szlak.

– Dokąd idziesz? – zawrócił mnie Andrzej. – Tędy będzie bliżej – pokazał kierunek. – Sprawdziłem na mapie, zejdziemy z góry na szosę, co prawda, w innym miejscu, ale zawsze możemy kawałek podjechać autobusem. Grunt, żeby nie wracać tą samą drogą. Jak trekking, to trekking.

– Jesteś pewien? – zawahałam się. – Nie zabłądzimy?

To nie Himalaje, tylko wydeptane przez tysiące turystów ścieżki – Andrzej popatrzył na mnie z politowaniem. – Ruszamy – krzyknął do chłopaków i zagłębił się w lesie.

Szlak prowadził wśród drzew, robiło się coraz ciemniej

Było jeszcze dość wcześnie, ale widocznie chmury zakryły niebo. Po pewnym czasie zaczął prószyć śnieg. Szłam, nie rozglądając się i po chwili wylądowałam na plecach Andrzeja.

– Robimy postój na herbatę? – spytałam.

Nie odpowiedział. Odszedł kawałek, rozejrzał się i wrócił do mnie.

– Widziałaś oznaczenia na drzewach? – spytał.

– Nie przyglądałam się, przecież ty prowadzisz.

– Szliśmy wzdłuż potoku.

– Nie słyszę szmeru płynącej wody – zaniepokoiłam się.

– No właśnie – Andrzej odsunął czapkę z czoła. – Od jakiegoś czasu, ja też nie. Myślałem, że strumień meandruje i znowu się pokaże. Przecież woda musi płynąć z góry na dół.

– To jaki problem? Idźmy w dół, a góra kiedyś się skończy. To logiczne.

W górach to nie jest takie oczywiste. Zejście tylko na mapie jest linią prostą. W praktyce droga może prowadzić przez przełęcz lub krótkie podejście. Zresztą co ci będę tłumaczył, rozejrzyj się. Którędy byś poszła?

Dookoła rósł las o gęstym poszyciu miejscami przykryty śniegiem. Teren był pofałdowany, trudno było określić kierunek marszu.

– I co teraz? – spytałam.

– Zgubiliśmy się? – przejawił zainteresowanie Kacper.

– Tylko chwilowo – odparł godnie mąż i zagłębił się w mapie.

Wyciągnął też kompas i coś w myślach obliczał.

– Pójdziemy na azymut – powiedział wreszcie, wskazując kierunek. – Zbierajmy się, bo rzeczywiście noc nas tu zastanie.

Szliśmy, przedzierając się przez bezlistne krzewy i zwalone pnie. Las wyglądał na słabo uczęszczany przez turystów. Ba! Nawet na dziewiczy. Poczułam, że lęk ściska mi gardło.

– Andrzej! – dogoniłam męża. – Zróbmy krótki postój, zjedzmy coś. Jesteśmy zmęczeni, musimy nabrać sił. Daleko jeszcze?

– Nie wiem – powiedział cicho mąż. – Myślę, że idziemy w dobrym kierunku, ale na pewno nie szlakiem. To może potrwać, w końcu jednak wyjdziemy z lasu, nie martw się. Odpoczniemy chwilę i pójdziemy dalej.

Dał nam tylko 10 minut na wypicie herbaty z termosu i zjedzenie kanapek. Czekoladę schował do plecaka.

– Musimy mieć coś na czarną godzinę – wyjaśnił bez ogródek. – Nie wiem, jak długo jeszcze trzeba będzie iść.

– Ale my jesteśmy zmęczeni – zaprotestował Wojtek.

– Nie wolno przystawać. Mięśnie stygną, tracimy ciepło. Trzeba maszerować. W końcu gdzieś dojdziemy.

W milczeniu ruszyliśmy dalej. Bałam się o dzieci. Co z nas za rodzice, że naraziliśmy chłopców na takie niebezpieczeństwo? Powinniśmy zapewnić im najlepszą opiekę, a tymczasem…

– Daj, mamo, poniosę – Kacper sięgnął po mój plecak.

– Mowy nie ma! – wywinęłam się. – Musisz oszczędzać siły, dam sobie radę.

– Ty też, a jesteś słabsza ode mnie. Kobiety są słabsze – dodał pouczająco.

W innej sytuacji wybuchnęłabym śmiechem. Więc tylko tyle zrozumiał z naszych wykładów na temat eleganckiego zachowania wobec koleżanek! Teraz jednak zwyczajnie się wzruszyłam. Syn myślał o mojej wygodzie i bezpieczeństwie. Chciał mnie chronić. Nie zauważyłam, kiedy stał się mężczyzną.

– Daj, mamo, ten tobołek, poniesiemy na zmianę – dołączył do brata Wojtek.

Zdjęłam z ramion plecak, żeby nie robić im przykrości. Skorzystałam z okazji i przytuliłam obu chłopaków. Wyrwali się.

– No co ty, mamo, nie całuj mnie – jęknął Kacper.

– Co tam robicie? Pośpieszcie się, robi się ciemno – przerwał nam Andrzej.

Byliśmy w drodze od rana, nadchodził wieczór

Jak długo można iść? Człowiek nie jest automatem. Ale mąż popędzał nas bez litości, dopingował do wysiłku.

– Wiem, że bolą was nogi, że jesteście zmęczeni – mówił – ale musicie iść. Dopóki jesteśmy w ruchu, jest nam ciepło. Zwiększa się też szansa na dotarcie do drogi lub szlaku. Rozumiecie? Jeżeli będzie trzeba, to zabiwakujemy, ale to ostateczność. Dość niebezpieczna, bo można zasnąć i zapaść w letarg, wyziębić organizm.

Słuchaliśmy go przerażeni. Byliśmy w niebezpieczeństwie? Jak to możliwe? Dlaczego zwykła wycieczka zamieniła się w walkę o przetrwanie?

– Nie panikujcie – uspokajał nas Andrzej. – Zgubiliśmy drogę i dlatego musimy przedsięwziąć środki ostrożności. Na wszelki wypadek. Wszystko będzie dobrze, po prostu dostosujmy się do sytuacji. Wytyczyłem kierunek za pomocą kompasu. To taka stara, harcerska metoda. Musimy tylko pokonać tę odległość. Na mapie nie wygląda to źle.

– Ale jesteśmy w terenie – pokiwał głową Kacper.

– Tak. Opóźniają nas nierówności, wykroty i zwalone drzewa, które musimy omijać. Nie szafujcie siłami, nie podbiegajcie. Idźcie równym krokiem, oddychajcie miarowo. To pomoże.

O 22.00 zjedliśmy ostatni kawałek czekolady. Mąż pilnował, żeby każdy dostał przydział. Myślałam, że przeznaczymy tabliczkę dla dzieci, ale Andrzej pokręcił głową. Przypomniałam sobie, że w skrajnych sytuacjach najbardziej narażeni są, o dziwo, opiekunowie. Może ich organizm szybciej się poddaje, bo lepiej zdają sobie sprawę z niebezpieczeństwa? Noc spędzona w lesie może skończyć się dla nas źle. Na razie jesteśmy rozgrzani marszem, ale jak długo jeszcze damy radę iść? Zmęczenie dawało się we znaki, posuwaliśmy się resztkami sił. „Zaginąć w polskich górach, tuż obok szlaku, to idiotyzm” – myślałam. Jednak to właśnie nam się przydarzyło.

– Mamo, już nie mogę – twarz Wojtka ściągnęła się, wyostrzone rysy czyniły go starszym, niż był.

Ścisnęło mi się serce.

– Jeszcze trochę, synku, wytrzymaj – objęłam go, żeby dodać dziecku otuchy.

– Co będzie, jak nie znajdziemy drogi? – spytał Kacper, który szedł tuż za nami. – A jeśli krążymy w kółko? To możliwe, prawda?
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Też o tym myślałam.

– Wszystko będzie dobrze – starałam się, żeby mój głos brzmiał pewnie i dziarsko. – Musi być. Tata prowadzi nas na azymut najkrótszą drogą do celu. Jeszcze trochę i wyjdziemy na szosę, zobaczycie.

Szliśmy w milczeniu dobre pół godziny. Kacper pierwszy usłyszał szmer płynącej wody.

– Tato! Jest strumień! – krzyknął.

Osłabłam z ulgi. Kolana ugięły się pode mną i gdyby Andrzej mnie nie przytrzymał, usiadłabym na mokrej ziemi.

– Jest dobrze – pocałował mnie rozanielony. – To koniec zmartwień. Jeszcze będziemy się śmiali z tej przygody!

Wstąpiły w nas nowe siły

Będziemy iść z biegiem potoku i w końcu trafimy do pensjonatu.

To chyba oznakowanie szlaku! – Wojtek miał dla nas jeszcze lepszą wiadomość. Bystrym okiem dostrzegł w ciemności rozświetlonej jedynie poblaskiem płynącym od śniegu, wymalowane na pniu drzewa pasy.

– Teraz mamy pewność, że idziemy w dobrym kierunku – Andrzejowi wyraźnie spadł kamień z serca.

Nieźle prowadziłeś, tato – powiedział łaskawie Kacper, któremu nagle wrócił animusz i luzackie podejście do życiowych problemów.

– No! – przyświadczył krótko Wojtek. W jego ustach to był wielki komplement.

Reklama

Uspokoiliśmy się. Droga zajęła nam jeszcze dwie godziny, w końcu jednak las się skończył i zobaczyliśmy zasypane świeżym śniegiem łąki. W oddali błyskały światła wsi. Szosa była niedaleko. Całkiem pusta, bo w nocy trudno było spodziewać się dużego ruchu, o podwózce do pensjonatu można było zapomnieć. Ale i tak byliśmy szczęśliwi. Wróciliśmy z dalekiej drogi.

Reklama
Reklama
Reklama