Reklama

Mam na imię Zosia i zawsze uważałam, że porządek to nie tylko kwestia gustu, ale także – a może przede wszystkim – forma szacunku. Szacunku do przestrzeni, do siebie, do innych. Wychowałam się w mieszkaniu, w którym kurz był traktowany jak osobista porażka mojej matki, a krzywo ułożony ręcznik mógł zepsuć jej cały dzień. Nigdy nie kwestionowałam tych zasad – zresztą, przez lata wydawały mi się całkiem rozsądne. Nawet gdy poszłam na studia i wyprowadziłam się z domu, nie umiałam zrezygnować z rutyny: codzienne sprzątanie, wszystko na swoim miejscu, zapach świeżo wypranej pościeli co sobotę.

Reklama

Obecnie pracuję w agencji reklamowej i wynajmuję kawalerkę na Żoliborzu. Mój styl? Minimalizm i czystość. Biel, jasne drewno, dużo światła. Każdy, kto odwiedza mnie po raz pierwszy, mówi to samo: „Ale tu pachnie!”. Tak, pachnie. I tak właśnie ma być.

Michała poznałam przez znajomych z pracy. Wpadł na wspólne wyjście do baru – wysoki, z rozczochranymi włosami, roześmiany. I był taki... zwyczajny, ale w tym najlepszym sensie. Od razu mi się spodobał. Delikatny, zabawny, z ciepłym spojrzeniem. Nasze rozmowy ciągnęły się do nocy. Po miesiącu byliśmy już nierozłączni. Po dwóch – pomieszkiwaliśmy razem, czasami u mnie, czasem u niego. Po trzech – zaprosił mnie do siebie, a właściwie: do rodzinnego domu.

Wchodząc do mieszkania jego mamy, od razu poczułam coś dziwnego. Ten zapach... wilgotnej szmatki, tłustej podłogi, przytkanego zlewu. Nie powiedziałam nic. Uśmiechałam się, choć w duchu miałam ochotę cofnąć się za próg.

W salonie kurz tańczył na promieniach światła. Na parapecie – kwiaty w słoikach, pod nimi plamy po podlewaniu. Kuchnia była pełna wspomnień, ale też brudnych filiżanek i tłustych odcisków palców na drzwiczkach. Przy kolacji coś przemknęło przy listwie. Karaluch. Udawałam, że go nie widzę. Skupiałam się na rozmowie, na dłoniach Michała, które trzymały moją. I tylko serce biło szybciej – nie z ekscytacji, lecz z klaustrofobii.

Wyszłam stamtąd z uśmiechem, ale w środku już wtedy coś się we mnie zacisnęło. Jakby ten karaluch pełznął nie po podłodze, ale przez mój żołądek. I choć bardzo chciałam być ponad to – nie byłam.

Nie mogłam tego zapomnieć

Wracałam od Michała autobusem, trzymając się zimnego uchwytu nad głową, jakbym kurczowo próbowała złapać równowagę nie tylko ciała, ale i myśli. W głowie miałam tylko jedno: ten zlew. Zaschnięty sos, starte gąbki, resztki jedzenia, które wyglądały, jakby leżały tam od tygodnia. I ten karaluch. Czułam się, jakbym go nie tylko widziała, ale wręcz zabrała ze sobą, przylepionego do myśli. Nie chciałam tego czuć, naprawdę nie chciałam. Przecież to tylko dom. Tylko miejsce. To ludzie się liczą, prawda?

Zadzwoniłam do Julki, mojej przyjaciółki jeszcze z liceum. Zawsze mówiła, że jestem przewrażliwiona. I pewnie miała rację.

Tam śmierdzi tak, jakby wilgoć się wżarła w ściany – powiedziałam jej bez przywitania, zanim jeszcze zdążyłam usiąść w kuchni.

– Ale on nie mieszka z rodzicami, prawda? – zapytała z pełnym przekonaniem, że to załatwia sprawę.

– Nie, ale tam są obierki na zlewie. Zawsze. Michał mówi, że to normalne, że się zostawia, bo matka daje je na kompost. Ale one są... stare.

Julka roześmiała się, ale szybko zamilkła, chyba wyczuła, że mi nie do śmiechu.

– Przecież go kochasz – przypomniała łagodnie.

Skinęłam głową, choć ona nie mogła tego widzieć. Tak, kochałam. Byłam w nim zakochana jak nastolatka. Uwielbiałam, jak gładził moją dłoń kciukiem z wierzchu. Jak potrafił zasłonić mi oczy na ulicy i powiedzieć: „Mam niespodziankę – dziś ty wybierasz, gdzie idziemy”. Ale teraz... teraz coś pękło. Coś malutkiego, ale wyraźnego. To było jak włos w zupie. Coś, czego nie da się już nie widzieć.

Nie umiałam się przełamać

Wmawiałam sobie, że wszystko jest okej. Że jestem przemęczona. Kolejne dni spędziłam na kanapie w swoim mieszkaniu. Wpatrzona w swój idealnie czysty zlew, w którym nie było ani śladu po kolacji. Patrzyłam i myślałam, że może to ja jestem problemem. Może za bardzo się spinam. Ale nie potrafiłam przekonać samej siebie. Nie po tym, co tam zobaczyłam.

Michał zaprosił mnie na niedzielny obiad do rodziców. Powiedziałam, że mam nadgodziny. Tydzień później zaproponował rodzinne śniadanie – rzuciłam, że źle się czuję. Miałam wymówki na każdą okazję. Z czasem przestałam pamiętać, które z nich już użyłam. Michał był cierpliwy, ale zaczynał coś podejrzewać.

– Znowu ci coś wypadło? – zapytał, patrząc mi prosto w oczy.

– Mówiłam, że mam deadline. Klient z Londynu – odpowiedziałam spokojnie.

– Ale to już trzeci raz w tym miesiącu.

Zamilkłam. W głowie miałam tamten zlew, kafelki w łazience, brudne szmatki na pralce. Bałam się, że jeśli znów tam pójdę, to nie będę już mogła się uśmiechać. Nie będę mogła patrzeć na Michała tak jak kiedyś. I choć czułam się podle, nie umiałam się zmusić.

W końcu wyznałam prawdę

Któregoś dnia szliśmy razem przez miasto, trzymał mnie za rękę. Mówił o czymś śmiesznym z pracy, ale ja nie słuchałam. Czułam, że dłużej nie dam rady udawać. W końcu sam przerwał ciszę.

– Co się dzieje, Zośka?

Zatrzymałam się. Długo milczałam, bo nie wiedziałam, jak to powiedzieć, żeby go nie zranić. Ale i tak wiedziałam, że zaboli.

– Nie potrafię jeździć do twoich rodziców – powiedziałam cicho. – Ten dom… czuję wstręt.

Michał stanął jak wryty. Patrzył na mnie, jakby nie rozumiał, co właśnie usłyszał.

– To moje dzieciństwo.

– Wiem. I to mnie chyba boli najbardziej – wyszeptałam. – Nie umiem się przełamać, przykro mi.

Jego oczy się zaszkliły. Powiedział, że jego mama całe życie pracowała na trzy zmiany. Że nie było czasu na sprzątanie, że nie było siły. Ale zawsze było ciepło, zawsze było bezpiecznie. I że nigdy nie myślał, że jego dom może być dla kogoś powodem do wstydu. A teraz już wie, że jest.

Przestaliśmy się łudzić

Minął tydzień. Nie zadzwonił. Ja też nie. Chodziłam po mieszkaniu i wszystko wydawało mi się zbyt równe, zbyt czyste. Nawet kwiaty przy oknie wyglądały, jakby były sztuczne. Oglądałam nasze zdjęcia. Na jednym Michał z dzieciństwa – siedzi na trawie z wielkim psem i uśmiecha się beztrosko Pomyślałam, że może byłam okrutna. Może nie o karaluchy chodziło.

Usiadłam na podłodze i długo nie wstawałam. W głowie krążyło jedno zdanie, które nie chciało odejść: może ja po prostu nie chcę się naprawdę z nikim wiązać. Może kocham tylko wtedy, kiedy wszystko mogę kontrolować. Kiedy mogę decydować, ile tej drugiej osoby wpuścić do siebie. A jego byłoby za dużo. Byłby z całym swoim domem, zapachem, przeszłością.

Umówiliśmy się w kawiarni. Michał przyszedł pierwszy, siedział już przy stoliku, mieszał herbatę z takim skupieniem, jakby w niej szukał odpowiedzi. Usiadłam naprzeciwko, ale nie wiedziałam, jak zacząć. Milczeliśmy długo.

– Chciałem ci pokazać swoją historię, żebyś mnie lepiej poznała – odezwał się w końcu. – A ty patrzyłaś tylko na zlew.

– Ale ja nie widziałam w tym ciebie. A przynajmniej nie tego Michała, którego znałam – odpowiedziałam.

Nie zaprzeczył, nie skomentował. Znów zapadło milczenie, ale tym razem nie było ciężkie. Po prostu było. Może pierwszy raz od dawna nie udawaliśmy. Nie próbowaliśmy się zrozumieć na siłę. Żadne z nas nie zaproponowało, żebyśmy spróbowali jeszcze raz. Nikt nie wyszedł obrażony.

Zostaliśmy przy stole jak dwoje ludzi, którzy przestali się łudzić. Ale może w tym też była jakaś bliskość.

Zosia, 28 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama