Reklama

Mama zawsze mówiła, że jestem twarda. Że nawet jako dziecko miałam w sobie coś z dorosłej — potrafiłam czytać z jej twarzy więcej, niż chciała pokazać. To chyba przez to szybko zrozumiałam, że jeśli chcę czegoś więcej od życia, muszę wziąć sprawy w swoje ręce. Wyprowadziłam się z domu zaraz po studiach, znalazłam pracę w Warszawie, wynajęłam mieszkanie. Spłacam swoje raty, żyję po swojemu. Ale nigdy nie odcięłam się od mamy.

Reklama

Maria — moja mama — została w rodzinnym miasteczku. Samotna wdowa, skromna emerytka, typowa matka-Polka: najpierw dzieci, potem długo, długo nic. Zawsze mówiła, że daje radę, chociaż przez telefon coraz częściej brzmiała na zmęczoną, przygaszoną. Zaczęłam się martwić. Kiedy dowiedziałam się, że wzięła pożyczkę, nie pytałam o powody — od razu zaczęłam jej wysyłać pieniądze. Myślałam, że ratuję mamę przed długami. Że jestem odpowiedzialna. A prawda była dużo mniej szlachetna — i dużo bardziej bolesna.

Na początku nie zastanawiałam się zbyt długo

Mama poprosiła o pomoc raz, potem drugi. „Tylko na chwilę, Aniu, do pierwszego.” Przelałam jej tysiąc, potem półtora, później już dwa — co miesiąc. Stało się to rutyną, niemal odruchem. Nigdy nie liczyłam, ile już wysłałam. Dzwoniłam, pytałam, czy starcza. Odpowiadała zawsze tak samo: „Jakoś się trzymam.”

Z czasem zaczęłam słyszeć w jej głosie coś nowego. Rodzaj niepokoju. Może zmęczenia? Gubiła się w słowach, odpowiadała wymijająco. Kiedy pytałam o pożyczki, mówiła, że „to już się prostuje” albo „to nic poważnego”. Ale przecież wiedziałam, że rachunki same się nie płacą. Mimo mojej pomocy nadal wspominała o zaległościach. Raz powiedziała, że musi sprzedać telewizor, innym razem, że nie wykupiła leków.

Wtedy zapaliła mi się lampka. Zaczęłam się zastanawiać: na co naprawdę idą te pieniądze?

Podczas jednej z rozmów zebrałam się na odwagę.

— Mamo, przecież ja co miesiąc ci przelewam pieniądze. Nadal ci brakuje? — zapytałam trochę bardziej podejrzliwie, niż zamierzałam.

Zamilkła na chwilę. Potem odpowiedziała chłodno, bardziej szorstko niż zwykle.

— Aniu, wszystko drożeje. Ty tam w Warszawie nie wiesz, ile tu kosztuje życie.

Zamknęłam wtedy usta. Poczułam się… zawstydzona? Może nawet winna. Może rzeczywiście przesadzam? Może to tylko moja podejrzliwość? Ale ziarno niepokoju zostało zasiane. Coś było nie tak. I miałam zamiar się dowiedzieć, co. Chociaż jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo nie spodoba mi się prawda.

Byłam w szoku

Do domu pojechałam bez zapowiedzi. Niby spontanicznie — „akurat miałam wolny weekend” — ale prawda była inna. Coś mi nie dawało spokoju. Może to była intuicja, może zwykła potrzeba, tęsknota. Mama była zaskoczona, ale nie ukrywała radości. Uściskała mnie mocno, choć jej dłonie drżały bardziej niż zwykle.

Dom wyglądał tak samo, a jednak inaczej. Panował w nim jakiś chaos — nie tylko fizyczny, ale i emocjonalny. W kuchni, kiedy robiłam herbatę, zauważyłam kartkę przyklejoną do lodówki. Nie od razu zwróciłam na nią uwagę, ale coś mnie tknęło. Zerknęłam.

Lista wydatków. Starannie wypisana, podzielona na tygodnie. Spojrzałam pobieżnie — ale szybko cofnęłam wzrok. „Rata za Pawła”, „Zakup dla Pawła”, „Opłata kredytu (P.)”. Rachunków — żadnych. Żadnego gazu, prądu, nawet leków. Wszystko dla niego. Dla mojego brata.

Zamrugałam. Wzięłam kartkę do ręki. Poczułam, jak serce zaczyna mi bić szybciej.

— Mamo — zawołałam. — Co to za lista?

Weszła do kuchni, spojrzała na mnie z niepokojem.

— Zwykłe notatki. Żeby nie zapomnieć, co mam zapłacić.

— Pomagam ci, bo myślałam, że nie masz za co żyć. A ty oddajesz wszystko Pawłowi?! — głos mi zadrżał.

— Nie wszystko… — odparła. — Po prostu… On nie ma nikogo, Aniu.

— Ma ciebie. I mnie, najwyraźniej — powiedziałam cicho. I nagle zrobiło mi się zimno. Jakby ktoś otworzył wszystkie okna w środku zimy.

Chciało mi się płakać

Znalazłam go w salonie, rozwalonego na kanapie, z padem w rękach. Ekran telewizora pulsował kolorami, jakieś postacie biegały po cyfrowym polu bitwy. Paweł nawet nie spojrzał w moją stronę, tylko mruknął:

— Siema. Długo zostajesz?

— Nie wiem. Może to zależy od ciebie.

Spojrzał na mnie jednym okiem, z lekkim rozbawieniem.

— O co ci znowu chodzi?

Usiadłam naprzeciwko, nie spuszczając z niego wzroku. Z bliska widać było, że nie przejmuje się niczym. Lekki zarost, rozciągnięty dres, na stoliku puszki po energetykach i niedojedzona pizza.

— Wiesz, że mama bierze kredyty, żeby ci pomagać?

— No i?

— No i? — powtórzyłam z niedowierzaniem. — Ty sobie tutaj siedzisz, grasz, a ona ledwo wiąże koniec z końcem.

Wzruszył ramionami.

— Nikt jej nie zmusza. Sama chce. A poza tym — kto dziś nie żyje na kredyt?

Zacisnęłam dłonie w pięści. Wzięłam głęboki oddech, próbując się nie rozpłakać ze złości.

— Ja ci wszystko opłacam! Myślałam, że ratuję mamę, a ratuję twoje lenistwo. Przez ciebie mama nie śpi po nocach. Wiesz, że prawie sprzedała telewizor?!

— A co mnie to obchodzi? — odparł chłodno. — Ty zawsze byłaś tą lepszą. Miałaś szkoły, miałaś pracę, miałaś wszystko. Ja nie miałem nic.

— Bo nic nie zrobiłeś, żeby mieć! — wrzasnęłam. — Nie szukasz pracy, nie pomagasz, tylko żerujesz na niej jak pasożyt!

W końcu podniósł głos, ale nie z poczucia winy. Z wściekłości, urażonej dumy.

— Łatwo ci mówić. Ty uciekłaś. Zostawiłaś nas tutaj. A teraz się mądrzysz!

Zamilkłam. Coś we mnie pękło. Może złudzenie, że cokolwiek go obchodzi. Może nadzieja, że jeszcze można go ruszyć.

Wstałam. Spojrzałam na niego ostatni raz.

— Wiesz co, Paweł? Mama może cię broni, ale to ja za ciebie płacę. I mam tego dość.

On tylko sięgnął po pada.

— To nie przelewaj więcej. Proste.

Wyszłam z salonu, jakby ktoś wyrwał mi kawałek serca.

Czułam się wykorzystana

Wyszłam z domu bez słowa. Nie wiedziałam, dokąd idę — nogi same mnie niosły, jakby znały drogę lepiej niż serce. Szłam znajomą ulicą, mijając domy z dzieciństwa, sklepik, w którym kiedyś kupowałam lizaki za kieszonkowe. Wszystko wyglądało tak samo, a jednak nie byłam już tą samą Anią.

W parku usiadłam na ławce, z której kiedyś z mamą karmiłyśmy gołębie. Wtedy wszystko było prostsze. Byłyśmy tylko we dwie, a ona była dla mnie całym światem. Pamiętałam jej dłonie — zawsze ciepłe, pachnące chlebem. Pamiętałam, jak nocami szyła mi przebrania na szkolne przedstawienia, choć sama chodziła potem do pracy ze zmęczonymi oczami. Ona zawsze dawała. A ja zawsze chciałam się odwdzięczyć.

Tylko że teraz wszystko było pogmatwane. Teraz byłam dorosła i zamiast się odwdzięczać — czułam się wykorzystana.

Wróciłam późnym wieczorem. Mama siedziała w kuchni, owinięta szalem, z herbatą w dłoniach. Spojrzała na mnie, jakby czekała. Wiedziała, że musimy porozmawiać.

— Paweł nic nie powiedział, prawda? — zapytała cicho.

— Nie musiał. Wszystko było na lodówce.

Westchnęła. W jej oczach było zmęczenie, ale też upór.

— On… nie ma nikogo, Aniu. Ja też kiedyś potrzebowałam pomocy i od nikogo jej nie dostałam. Może dlatego tak go bronię. Może dlatego nie umiem przestać.

Usiadłam naprzeciwko. Czułam, jak ściska mnie w gardle.

— Ale czemu kłamałaś? Dlaczego nie powiedziałaś, że to dla niego?

Spojrzała na mnie z bólem.

— Bo wiedziałam, że nie zrozumiesz. I że przestaniesz pomagać.

— Może tak. Ale przynajmniej znałabym prawdę. Miałam prawo wiedzieć, na co idą te pieniądze.

W ciszy czułam, jak coś we mnie pęka. Coś, co trzymałam latami — zaufanie, które miało fundamenty w dzieciństwie. Zaczęło się kruszyć. A ja nie wiedziałam, czy jeszcze da się to odbudować.

To się musi skończyć

Spałam źle. Właściwie wcale. Przewracałam się z boku na bok w swoim starym pokoju, który już dawno przestał być „mój”. Na półkach kurz, w szafie kilka zapomnianych swetrów. Czułam się jak gość — niechciany świadek cudzego bałaganu.

Rano wstałam wcześnie. Spakowałam się szybko, bez śniadania. Mama siedziała w kuchni w ciszy, jakby wiedziała, że to koniec jakiegoś etapu. Usiadłam naprzeciwko niej, z telefonem w dłoni.

— Przeleję ci jeszcze raz. Tylko tyle, żebyś mogła spłacić najpilniejsze rzeczy. Ale to ostatni raz, mamo. Nie mogę dłużej…

Zadrżała jej broda.

— I co teraz? Zostawisz nas?

— Nie „nas”, mamo. Pawła. Ciebie nigdy nie zostawiłam. Ale nie mogę dalej płacić za jego wygodne życie. Musi się w końcu obudzić. Ty też.

— Zdradzasz rodzinę — wyszeptała.

Te słowa przecięły mnie jak brzytwa. Wstałam powoli. Spojrzałam na nią po raz ostatni.

— Nie. Ratuję siebie.

W pociągu długo patrzyłam przez okno. W głowie krążyły mi słowa, których nie wypowiedziałam. Żal, którego nie dało się zamieść pod dywan. Miłość do matki, która przetrwa wszystko… ale która ma też swoje granice.

Nie będę kochać kosztem siebie

Wieczorem zadzwoniłam do Klaudii, mojej przyjaciółki. Opowiedziałam jej wszystko, łamiącym się głosem.

— Myślisz, że zrobiłam dobrze?

— Nie możesz ratować ludzi, którzy sami nie chcą sobie pomóc — odpowiedziała bez wahania. — I że czasem największą odwagą jest odejść.

Wtedy pierwszy raz od dawna się rozpłakałam. Ale to były łzy ulgi.

Minęły trzy tygodnie, odkąd wyjechałam. Mama się nie odezwała ani razu. Nie odpisała na wiadomości, nie odbierała telefonów. Cisza bolała bardziej niż kłótnia. Wiedziałam, że się obraziła. Że w jej oczach zdradziłam rodzinę — odwróciłam się od brata, od niej. Ale ja już nie miałam siły niczego tłumaczyć.

Każdego dnia wracałam do tej rozmowy w kuchni. Próbowałam znaleźć inne słowa, łagodniejsze. Może gdybym powiedziała to delikatniej… Ale wtedy znów słyszałam siebie: „Ratuję siebie”. I wiedziałam, że inaczej nie mogłam.

Wciąż ją kocham. I pewnie zawsze będę. Ale już nie kosztem siebie.

Anna, 35 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama