„Chciałam się tylko wyluzować, a wpakowałam się w tarapaty. Przestrzegam wszystkich, nie popełniajcie mojego błędu”
„Głębokie, dochodzące z głębiny dudnienie. Spanikowałam, ale udało mi się opanować. Wciąż nie czułam swojego oddechu, ale byłam przytomna. Dziwne. Wtedy zdałam sobie sprawę, że mam zaciśnięte powieki. Otworzyłam je i… zamarłam”.

- Wiktoria, 28 lat
Ostatniej nocy obudził mnie wiatr. Jego zawodzenie brzmiało zupełnie tak, jak wtedy – rok temu – kiedy to wszystko się zaczęło. Cichutko, by nie obudzić pozostałych, zsunęłam z łóżka bose stopy i podeszłam do okna. Wichura niosła chmary ciężkich i wielkich płatków śniegu, które z rozpędem rozbijały się o szybę.
– Przyszedłeś do mnie w taką noc jak ta – szepnęłam w mrok. – Może już czas żebyś odszedł?
Koniec listopada ubiegłego roku był dla mnie trudnym czasem. Sama w obcym mieście, bez przyjaciół i oszczędności. Pracowałam w biurze na umowę zlecenie, ale kierownictwo zapowiedziało, że od nowego roku szykują się zwolnienia. Jako najmłodsza wiekiem i stażem, nie miałam złudzeń, że od stycznia zostanę bez pracy. A przecież mieszkałam w wynajmowanej kawalerce! Jak ją opłacę, kiedy skończą się pieniądze? Nie mogłam wrócić do rodzinnej miejscowości. Mieszkanie rodziców, do którego starszy brat sprowadził żonę i dziecko, było już dostatecznie zatłoczone.
Otworzyłam oczy i zamarłam.
Unosiłam się pod sufitem
Stałam się kłębkiem nerwów, zaczęłam więc szukać w internecie ćwiczeń relaksacyjnych. Joga, medytacja… To jednak na mnie nie działało. Wciąż zestresowana i podrażniona szukałam dalej. I w końcu znalazłam.
„Wyjdź poza swoje ciało. Spojrzyj na siebie z dystansu. Dosłownie – z dystansu” – przeczytałam. To mnie zaciekawiło. Zaczęłam więc medytować zgodnie ze znalezionymi w sieci wskazówkami. Na pierwszy rzut oka, ćwiczenia były takie same jak dotychczas: odprężająca muzyka, pozycja „kwiat lotosu”, oddychanie. Tu jednak zaczynały się różnice. O tylem o ile w zwykłej jodze oddech miał być głęboki, pochodzący aż z dołu brzucha – tutaj chodziło o jego spłycenie aż do zatrzymania.
– Pewnie szybko zabraknie mi powietrza – zachichotałam, rozsiadając się wygodnie.
Za pierwszym razem, rzeczywiście, jedynie się poddusiłam. Spróbowałam jednak jeszcze raz.
– Najważniejsze, to wyciszyć umysł. Sprawić, by zapomniał o odruchu oddychania – powtarzałam w myślach instrukcję z internetu.
Tym razem poszło mi nieco lepiej. Z ciała wprawdzie nie wyfrunęłam, ale w głębszym stadium medytacji po raz pierwszy od dawna poczułam się wolna i szczęśliwa. Tylko na moment, lecz to wystarczyło, by nazajutrz spróbować znów.
I tak przez kilka dni. Coraz dalej i dalej. Aż wreszcie…
To było w sobotę. Piętro niżej była impreza, myślałam więc, że znów nie uda mi się skoncentrować. A jednak… Mój oddech zamierał, robił się coraz lżejszy, aż w końcu przestałam go słyszeć. Nagle coś w głębi mojego ciała pękło. Dźwięk był taki jak wtedy, gdy wczesną wiosną wejdzie się na taflę lodu. Głębokie, dochodzące z głębiny dudnienie. Spanikowałam, ale udało mi się opanować. Wciąż nie czułam swojego oddechu, ale byłam przytomna. Dziwne.
Wtedy zdałam sobie sprawę, że mam zaciśnięte powieki. Otworzyłam je i… zamarłam. Unosiłam się pod sufitem pokoju. W dole, bez ruchu, siedziałam ja. Trupio blada, nieruchoma jak posąg. Zabawne, ale pierwsze na co zwróciłam uwagę, to drobinka łupieżu na czubku głowy…
A więc udało się! Byłam wolna. Jedna myśl i udało mi się przeniknąć przez ścianę, wyfrunąć na zewnątrz, zawisnąć nad ulicą. Ogarnęła mnie euforia i poczucie nieopisanej swobody. Pomyślałam jednak o swoim pozostawionym w pokoju ciele. I poczułam niepokój. Jak długo wytrzymam bez oddechu?
Ta jedna myśl sprawiła, że wróciłam do kawalerki. Ujrzałam swoje znieruchomiałe ciało i… jeszcze coś. Pochylającą się nad nim czarną sylwetkę o błyszczących nieludzką inteligencją oczach.
– Kim jesteś? – krzyknęłam.
– Kimś, kto potrzebuje tego ciała – dobiegło mnie tchnienie. – Nie słyszałaś o takich jak ja? Różnie nas nazywacie. Potępieńcy, demony, zła energia…
– Zostaw! To moje ciało!
– Już nie…
Plama mroku zaczęła wnikać w figurę siedzącej. Skoczyłam w ślad za nią.
Nie zamierzałam się poddać. Walczyłam zaciekle…
Nie warto opisywać tego, co działo się później. On starał się mnie zdominować, zapanować nad moim ciałem. Ja nie chciałam się poddać. Walczyliśmy. Raz ja byłam górą, raz on. Dla osób postronnych ten pojedynek musiał jednak wyglądać przerażająco. Nie tylko straciłam pracę, ale zaczęto mówić o mnie, że jestem opętana, że oszalałam. W końcu trafiłam do szpitala.
Stojąc tak boso przed oknem uświadomiłam sobie, że mam zaciśnięte powieki. Otworzyłam oczy i rozejrzałam po sali. Kilkanaście starych, żelaznych łóżek, sylwetki śpiących. I jeszcze coś. W rogu, pod przeciwległą ścianą. Plama mroku w kształcie ludzkiej sylwetki. Para złowrogo błyszczących ślepi.
Przez dłuższą chwilę wpatrywaliśmy się w siebie. A potem cień zaczął się rozpraszać. Już prawie zniknął, gdy w głębi mojej głowy zabrzmiały słowa:
– Nie myśl, że wygrałaś. Będę w pobliżu. Zaczekam na twój kolejny błąd.