„Chciałam sprawić synowi radość, a zamiast tego byłam ciągana po sądach. Więcej nie powtórzę tego błędu”
„Któregoś dnia, gdy Krzysztof wyszedł do pracy, a ja krzątałam się w kuchni, ktoś zadzwonił do drzwi. W korytarzu zobaczyłam dwóch policjantów. Początkowo sądziłam, że pomylili mieszkania, ale nie… Przyszli właśnie do nas”.

- Teresa, 43 lata
Nigdy nie kupuję na promocjach, bo towar zbyt tani wydaje mi się podejrzany. Raz jednak dałam się namówić synowi. I teraz bardzo tego żałuję…
Chciałam być dobrą matką
Prowadzę spokojne, poukładane życie. Pracuję w prywatnej spółce, a posada, choć szumnie nazywana „asystentka prezesa”, wiąże się z przeciętnymi zarobkami. Prywatnie? Skromne mieszkanko w bloku, mąż Krzysztof oraz dwóch dorastających synów, spędzających większość wolnego czasu przed komputerem.
Obaj są raczej grzeczni, dlatego staram się spełniać czasem ich małe kaprysy. Oczywiście, jeśli zawartość mojego portfela na to pozwala.
– Telefon znów mi się rozwalił. Większość kumpli ma wypasione iPhony, a ja chodzę z tym gratem… – marudził od jakiegoś czasu Michał.
Wiedziałam, czego chce. Dorównać kolegom. Ale zdecydowanie nie było mnie stać na tak drogi telefon…
– Mamo, nie upieram się przy nowym, ale chciałbym mieć chociaż porządny – wzdychał.
W końcu dałam za wygraną.
– Jak znajdziesz coś taniego, to dostaniesz pieniądze – obiecałam mu.
Michał skakał z radości. Od razu zaczął wydzwaniać po kolegach. Jeden doradził mu, aby odwiedził punkty z używanym sprzętem, bo tam można czasem trafić na „okazję”.
– Znalazłem! – oznajmił po dwóch dniach, gdy wróciłam z pracy.
– Mamo, to superokazja! Mają promocję na jeden konkretny egzemplarz. Kosztuje trzy razy mniej niż w sklepie! Chodźmy teraz, bo ktoś mi sprzątnie ten telefon sprzed nosa.
Myślałam, że jestem rozsądna
Syn zaprowadził mnie do komisu. Wcześniej, chodząc na zakupy, wielokrotnie go mijałam, ale do środka nigdy nie wchodziłam. Transakcję przeprowadziliśmy szybko, zapłaciłam tyle, ile chciał właściciel (nie umiem się targować) i wyszliśmy z prawie nieużywanym modelem…
Telefon był bez karty gwarancyjnej i dokumentów, ale kiedy patrzyłam na szczęśliwą minę Michała, po prostu nie mogłam odmówić. Na szczęście, wrzuciłam do szuflady paragon wręczony mi przez sprzedawcę. Minęły dwa tygodnie. Telefon działał bez zarzutu, syn szalał z radości.
– Jest ekstra! Robi wyraźne zdjęcia i internet działa dziesięć razy lepiej niż w moim starym gracie! – mówił.
Nikt z nas nie podejrzewał, że to początek kłopotów. I to poważnych! Któregoś dnia, gdy Krzysztof już wyszedł do pracy, a ja krzątałam się w kuchni, szykując synom śniadanie, ktoś zadzwonił do drzwi. Otworzyłam, zastanawiając się, kto odwiedza nas o tak wczesnej porze. W korytarzu zobaczyłam dwóch policjantów. Początkowo sądziłam, że pomylili mieszkania, ale nie… Przyszli właśnie do nas.
– Pani Natalia P.? – zapytał starszy.
– Tak, o co chodzi?
– Może nie rozmawiajmy w progu, bo sprawa jest dosyć poważna… – dodał drugi funkcjonariusz.
Po tych słowach poczułam na plecach dreszcze. Przerażona zapytałam, czy coś stało się mojemu mężowi.
– Bez obaw, to nie tego typu sprawa – uspokoił mnie, a gdy usiedliśmy w pokoju, wyłuszczył problem. – Jest pani abonentką sieci telefonii komórkowej (podał nazwę), a my ustaliliśmy, że numer X od jakiegoś czasu przypisany jest do nowego aparatu.
– Zgadza się, umowa jest na mnie, ale telefon kupiliśmy niedawno i korzysta z niego syn. Niech pan wreszcie powie, o co chodzi? – odparłam coraz bardziej zdenerwowana.
– Czy chłopak jest w domu?
– Tak – potwierdziłam.
– Niech przyniesie komórkę – poprosił, a właściwie rozkazał.
Zawołałam Michała, który ze szkolnego plecaka wyciągnął telefon. Policjant od razu zdjął klapkę, wyciągnął baterię i podał koledze jakiś numer, a ten zaczął sprawdzać coś w przyniesionych dokumentach.
– Zgadza się – orzekł po chwili wertowania papierów. – No to mamy kłopot – dodał, tym razem zwracając się do mnie. – Ten telefon jest kradziony.
– To niemożliwe… – wydukałam. – Dwa tygodnie temu kupiłam go w komisie. Mam nawet paragon!
Pokazałam im papierek, syn potwierdził wszystko. Nie byli zdziwieni, jakby się tego spodziewali. A potem usłyszałam tamtą historię…
Bałam się, że oskarżą mojego syna!
Pewien 21-letni chłopak, pochodzący spod Wrocławia, mieszkał i studiował w naszym mieście. W weekend poszedł z kolegami poszaleć w jednym z klubów.
– Koło drugiej w nocy postanowił wracać do domu – relacjonowali mundurowi. – Koledzy zostali, a on poszedł sam drogą przez park.
Bałam się, że oskarżą o ten napad mojego syna. Znałam ten park. Nocą był kiepsko oświetlony, nie miał monitoringu, a przede wszystkim cieszył się złą sławą wśród mieszkańców, bo przesiadywali tam po zmroku chuligani. No i chłopak został napadnięty. Dwóch dresiarzy nie tylko okradło biednego studenta. Trafił do szpitala.
– Przeżył – tłumaczył podkomisarz.
Od razu wyobraziłam sobie, że ofiarą mógłby być któryś z moich synów.
– To straszne, co panowie mówią, ale co my mamy z tym wszystkim wspólnego? – zapytałam naiwnie.
– Jeszcze pani nie zrozumiała? – westchnęli nieco poirytowani policjanci, a jeden bardzo sugestywnie pomachał mi telefonem przed nosem. – Ten aparat należał do pobitego chłopaka. Ukradli mu także portfel z dokumentami i kartami płatniczymi, ale znaleźliśmy wszystko kilkaset metrów od miejsca napadu. Brakowało tylko tej komórki.
Oczywiście po dramatycznych wydarzeniach w parku wszczęto śledztwo w sprawie rozboju z użyciem niebezpiecznego narzędzia, bo pięściami czy kopniakami bandyci nie zdołaliby zadać aż tak dotkliwych obrażeń.
– Niestety, sprawcy nadal pozostają nieznani – powiedział policjant. – Brakuje świadków zdarzenia, mało przydatne okazały się również zeznania pokrzywdzonego. W parku było ciemno, a on został zaatakowany z tyłu i nie widział twarzy napastników. Poza tym niemal natychmiast stracił przytomność – słuchałam tego z coraz większym przerażeniem.
– Jedynym tropem był telefon, który zniknął – dodał drugi policjant.
– Próbowaliśmy odnaleźć komórkę, ale dopóki była wyłączona, nic nie mogliśmy wskórać…
Nagle uderzyła mnie straszna myśl.
– Ale chyba nie zamierzają panowie oskarżyć o nic mojego syna?! – zapytałam przestraszona.
Mężczyźni uśmiechnęli się.
– Proszę pani, wątpię, by czternastolatek, choćby bardzo wysportowany, był w stanie poradzić sobie ze studentem – usłyszałam. – Poza tym nie opowiadalibyśmy pani tej całej historii, gdybyśmy podejrzewali ją o ukrywanie przestępcy.
– No tak… – mruknęłam. – W takim razie, co mogę dla panów zrobić?
– Może pani pomóc w schwytaniu bandytów. Zostanie pani świadkiem.
– Świadkiem? – zdziwiłam się.
– Tak. W odpowiednim czasie wezwiemy panią na przesłuchanie, a teraz… Przykro nam, ale musimy zabrać telefon. To dowód w sprawie.
– Oczywiście, rozumiem. Ważne, że to koniec – westchnęłam.
– Niestety, bałagan dopiero teraz się zacznie. Czekają panią trudne tygodnie… – przestrzegł policjant.
Dałam się oszukać jak małe dziecko
Miał rację. Straciłam mnóstwo czasu i nerwów, a w dodatku najadłam się wstydu, bo wśród sąsiadów natychmiast zaczęła krążyć plotka, że brałam udział w kryminalnej aferze. Niby jako świadek, ale takie drobiazgi „życzliwych” nie interesowały.
Pierwsze przyszło wezwanie do prokuratury. Dla mnie i syna. Musieliśmy opowiedzieć o okolicznościach kupna telefonu komórkowego. Stres ogromny, bo nigdy wcześniej nie byłam przesłuchiwana, a tutaj kodeksy, paragrafy, groźba więzienia za fałszywe zeznania. Późnej było jeszcze gorzej, bo konieczna okazała się konfrontacja z właścicielem komisu.
Nie pamiętał, że sprzedawał akurat ten aparat, ale ja pokazałam paragon. Był wściekły. Narobiłam mu kłopotów, bo policja dokładnie sprawdziła dokumentację w jego sklepie.
– Babo, przez ciebie zbankrutuję! – krzyczał w moją stronę.
– A to ja sprzedawałam kradzione przedmioty?! – denerwowałam się.
W dodatku wszczęto odrębne śledztwo i postawiono mu zarzuty paserstwa, czyli handlu rzeczami pochodzącymi z przestępstwa. Znowu musiałam opowiadać tę samą historyjkę. Najgorzej było w sądzie podczas procesu. Niby wszystko przebiegło spokojnie, niby sędzia był sympatyczny, a ja powiedziałam swoje i byłam wolna, ale świadomość, że każde moje słowo ma ogromne znaczenie, wyprowadzała mnie z równowagi.
Sprawa ucichła dopiero po kilku miesiącach. Bandyci, którzy napadli chłopaka, zostali zatrzymani i skazani. Podobnie właściciel komisu. Gdy opowiadałam tę historię znajomej, ona zaskoczyła mnie pytaniem:
– A co z pieniędzmi?
– Pieniędzmi? – nie zrozumiałam.
– Przecież zapłaciłaś za telefon, a policja go zabrała, bo był kradziony. Nie z własnej winy jesteś stratna parę stów. Ktoś powinien oddać kasę. Chyba właściciel komisu – tłumaczyła.
Musiałam przyznać jej rację, ale…
– Nie mam zamiaru przechodzić tego koszmaru ponownie – odparłam stanowczo. – Musiałabym jeszcze raz spotkać tego gościa w sądzie, wykłócać się z nim… Nie ma mowy!
Równie zdecydowana byłam, gdy drugi z synów przyszedł z prośbą.
– Mamo, kolega sprzedaje nowe buty sportowe. W sklepie kosztują cztery stówy, a on chce tylko 200 złotych. Kupisz, proszę? – błagał.
– Wybij sobie to z głowy! Już jedną „superokazję” mam za sobą.